Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Czy rację mają ci, którzy – komentując odwołanie przez Donalda Trumpa jego wizyty w Warszawie, na międzynarodowych uroczystościach upamiętniających 80. rocznicę wybuchu II wojny światowej – spekulują, iż kierujący się ku Florydzie huragan „Dorian” dostarczył amerykańskiemu prezydentowi jedynie dogodnego pretekstu do tego, aby zrezygnować z podróży do Polski?
W opinii zwolenników takiej interpretacji warszawska wizyta miałaby być dla Trumpa coraz bardziej kłopotliwa – czy to z powodu nacisków społeczności żydowskiej w USA (kwestia roszczeń wobec Polski, sprawa dowartościowania przez Andrzeja Dudę podziemia narodowego poprzez objęcie prezydenckim patronatem uroczystości w rocznicę powstania Brygady Świętokrzyskiej NSZ), czy to z powodu wewnętrznej polityki rządu PiS (Biały Dom otrzymał w ostatnim czasie kilka listów, których autorzy ostrzegali, że jedzie do kraju rzekomo już niedemokratycznego; list byłych polskich ambasadorów – zresztą politycznie niezbyt rozsądny, za to pokazujący, jak bardzo polityka zagraniczna staje się w Polsce zakładnikiem wewnętrznego konfliktu – nie był tutaj bowiem jedynym, pisali także przedstawiciele amerykańskich organizacji pozarządowych).
Z drugiej strony mamy oficjalne stanowisko Donalda Trumpa. Ale nie tylko: mamy też zapowiedź, że Stany Zjednoczone jednak będą reprezentowane – w osobie wiceprezydenta Mike’a Pence’a. Mamy też poszlakę, że oficjalne uzasadnienie decyzji Trumpa może być prawdziwe – już wcześniej Amerykanie ograniczyli, z powodu huraganu idącego na Florydę, czas trwania wizyty w Warszawie. Pierwotnie prezydent miał przylecieć już w sobotę, potem zapowiedziano, że wyląduje dopiero w niedzielę rano, aż w końcu podróż całkiem odwołano. Cóż – w USA trwa już kampania wyborcza, Floryda to ważny stan (bo ludny i zarazem nieprzewidywalny: to jeden z tych stanów, w których wynik nie jest z góry oczywisty), a reelekcja jest dla Donalda Trumpa najwyraźniej absolutnym priorytetem. Ważniejszym niż udział w uroczystościach w Warszawie, obok przywódców kilkudziesięciu innych państw.
Wracając do Warszawy: jeśli Stany Zjednoczone mają nam coś ważnego do zakomunikowania – np. w sprawie współpracy wojskowej z Polską (ta rozwija się wyjątkowo dobrze – niezależnie od tego, kto pieczętuje ją swoją obecnością) albo wiz dla Polaków – równie dobrze może to uczynić Mike Pence.
Choć to „tylko” wiceprezydent, Pence jest wiernym „trumpistą” – gdy w lutym tego roku wystąpił na konferencji bezpieczeństwa w Monachium, przedstawiając politykę zagraniczną USA (skądinąd bardziej klarownie, niż być może uczyniłby to sam prezydent), niektórzy niemieccy komentatorzy nie mogli mu wybaczyć, że po wielekroć wychwalał swojego szefa, jako niemalże geniusza światowej szachownicy.
Tak czy inaczej – z ostatecznym komentarzem na temat owoców, jakie może wydać warszawski szczyt 1 września 2019 roku (oraz to, co będzie się działo w jego kuluarach; czwartkowa „Rzeczpospolita” sugerowała, że może dojść do „resetu” w nieco przymrożonych ostatnio polityczno-historycznych relacjach polsko-ukraińskich), trzeba się wstrzymać do niedzieli. A jeśli ktoś nie chce albo nie może się samoograniczyć i musi dać upust swojej Schadenfreude – to już trochę inna dyskusja.