Tylko ciekawość nas ocali

Polska nauka wlecze się w europejskim ogonie i domaga się zmian. Reforma Gowina, choć interesująca, nie załatwi sprawy.

25.09.2017

Czyta się kilka minut

 / M. LASYK / REPORTER
/ M. LASYK / REPORTER

Jest wtorek, 19 września, godzina 9.44. Jarosław Gowin przygotowuje się do wejścia na scenę podczas Narodowego Kongresu Nauki. Za chwilę zaprezentuje założenia projektu nowej ustawy o szkolnictwie wyższym, znanej również jako Ustawa 2.0 albo Konstytucja dla nauki. Elegancka sala Centrum Kongresowego ICE Kraków rozbrzmiewa brawami, światła nieco przygasają. Atmosfera jak na amerykańskiej konwencji wyborczej albo prezentacji nowego iPhone’a. Wicepremier niespiesznie wychodzi na scenę. „To jest dzień, który zwieńcza długi proces” – zaczyna wystąpienie. Rzeczywiście, kampanii poprzedzającej prezentację projektu mogłyby pozazdrościć wszystkie dotychczasowe reformy rządu Prawa i Sprawiedliwości, a nawet jakaś hollywoodzka produkcja. Konkurs na projekty założeń do ustawy, dyskusje wokół trzech zwycięskich koncepcji i cykl konferencji u jednych rozbudziły wielkie oczekiwania, u innych niepewność czy wręcz obawy.

Za chwilę wszystko się okaże. Sam umieram z ciekawości. Ale nie mogę obserwować wystąpienia ministra. Zobaczę je dopiero później, na YouTubie. O 9.44 jestem 300 kilometrów od Centrum Kongresowego. W niewielkiej sali przeglądam życiorysy i projekty badawcze kandydatek i kandydatów na studia doktoranckie w Instytucie Kultury Polskiej. Jest ich znacznie więcej niż dziesięć przewidzianych miejsc. Wszyscy mają już na koncie spore osiągnięcia. Są wśród nich autorzy książek, ludzie o sporej praktyce zawodowej, absolwenci dwóch kierunków z doskonałymi wynikami. Postanowili spróbować sił w nauce. Co czeka ich za 5, 10, 15 lat? Jak będzie wyglądała ścieżka kariery naukowej i uniwersytecka mapa Polski po reformie Gowina? Uświadamiam sobie, że w zasadzie nie mam pojęcia.

Otwierają się drzwi. Wchodzi pierwsza kandydatka. Nie ma braw, reflektorów, ekranu z profesjonalnie wykonaną prezentacją. Jest nadzieja i mnóstwo entuzjazmu. Jej przyszłość – i przyszłość kilkudziesięciu konkurujących z nią młodych ludzi – rozstrzyga się jednocześnie w Warszawie i Krakowie.

Obywatele i komitety

Kondycja nauki i warunki jej funkcjonowania mają olbrzymi wpływ na rozwój ekonomiczny, edukację, kulturę, służbę zdrowia... To właśnie te powiązania są zresztą kluczowe w założeniach reformy Gowina i w jej odbiorze. Sprawa jest ważna i wykracza daleko poza mury uczelni.

Mimo to nie bardzo wiem, co o nowej ustawie myśleć. Choć obejrzałem uważnie wystąpienie ministra Gowina, a potem poświęciłem wiele godzin, żeby od deski do deski przeczytać cały projekt (153 strony) oraz towarzyszące mu uzasadnienie (68 stron), nie potrafiłem dostrzec, gdzie kryją się zmiany prawdziwie rewolucyjne, a które nowe przepisy są jedynie kosmetycznymi poprawkami. Postanowiłem poszukać pomocy u ludzi, którzy od lat recenzują kolejne projekty reformy.

Aleksander Temkin znany jest dziś przede wszystkim jako założyciel i przewodniczący Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej – stowarzyszenia integrującego środowisko i działającego na rzecz poprawy warunków prawnych, politycznych i finansowych w nauce. Temkin, jak sam podkreśla, nie jest ekspertem, ale chętnie przyjmuje rolę człowieka, który zbiera i podaje dalej różne opinie. Zapewnianie komunikacji między różnymi środowiskami to jedna z ważnych ról KKHP.

Ponieważ spodziewałem się, że przewodniczący KKHP będzie bardzo krytycznym recenzentem pomysłów ministerstwa, o rozmowę poprosiłem też Łukasza Niesiołowskiego-Spanò – jednego z liderów ruchu społecznego Obywatele Nauki, który już dawno zaproponował „Pakt dla nauki”, zawierający propozycje poprawy sytuacji polskich uniwersytetów. Wiele rozwiązań przedstawianych w ustawie jest zbieżnych z jego założeniami, a ON byli jednym ze środowisk, które raczej wspierało prace nad projektem.

Niesiołowski-Spanò był gościem Narodowego Kongresu Nauki, gdzie zwrócił na siebie uwagę wystąpieniem całkiem innym niż to zaplanowane przez organizatorów. „Władze naszego kraju nie cenią nauki i nie szanują naukowców” – powiedział i wymienił kilka przykładów decyzji podejmowanych wbrew jednomyślnym opiniom ekspertów – m.in. wycinkę Puszczy Białowieskiej czy upolitycznienie sądów. Tym, którzy się ucieszyli, że to atak na PiS, szybko zrzedły jednak miny po tym, jak historyk spuentował wystąpienie słowami: „Ta krytyka, która tu padła z mojej strony wobec rządzących, jest krytyką wobec rządzących w ogóle. W ogóle polskie władze – bez względu, z jakich są opcji, nie cenią nauki i nie szanują naukowców”.

Doktorancka „punktoza”

Zamawiam kawę i pytam Temkina, co czeka dziesiątkę szczęśliwców, którzy przeszli rekrutację na studia doktoranckie. Jak nowa ustawa zmieni kształt nauki? Jak będzie wyglądało życie doktorantów, których przyjmiemy na studia za dwa, trzy lata?

Omal nie spadam z krzesła, gdy przewodniczący KKHP zaczyna od pochwał: – Ta ustawa ma dużo jasnych punktów i dostrzegają je osoby z różnych środowisk. – mówi. Widząc moją minę, Temkin dodaje przepraszająco: – Chciałbym mieć za sobą wszystko, co można powiedzieć dobrego, to będzie mi łatwiej.

Nowa ustawa zastępuje dotychczasowe studia doktoranckie szkołami doktorskimi i wprowadza stypendia dla wszystkich doktorantów w wysokości 110 proc. minimalnego wynagrodzenia przez pierwsze dwa lata oraz 170 proc. przez kolejne dwa dla tych, którzy pozytywnie przejdą ocenę postępów w pracy. To kluczowa zmiana. Dotychczas wielu doktorantów nie otrzymywało żadnych stypendiów. Badania i naukę musieli łączyć z różnymi dorywczymi pracami.

– Plan przygotowywany wspólnie z promotorem wymusi urealnienie opieki nad doktorantami. Należałoby jeszcze wprowadzić maksimum doktorantów przypadających na promotora, ale takie rzeczy może regulować już statut uczelni – stwierdza Temkin. Zrezygnowano z obowiązku posiadania doktorantów jako wymogu uzyskania profesury. – To dobrze – stwierdza mój rozmówca. W obowiązującym teraz prawie doktorant może się stać walutą, za którą promotor kupuje profesurę. – To była podstawowa przyczyna nadprodukcji złych doktoratów – mówi. Czyli jak na razie same pochwały.

Po tym, jak dotarły do mnie echa – jak określił to sam zainteresowany – kongresowej „niesubordynacji” Łukasza Niesiołowskiego-Spanò, nie mogłem się doczekać naszej rozmowy. Zapytałem o los moich doktorantów.

– Ci, których teraz pan przyjął, będą sobie pluli w brodę, że nie są o dwa lata młodsi. Bo za dwa lata, jeżeli to ruszy zgodnie z planem, doktorant naprawdę będzie miał warunki do pracy godziwe, a nie to, co w tej chwili – odpowiada. Lista grzechów obecnego systemu jest długa. Niesiołowski-Spanò wymienia je jednym tchem, tak jak trzy dni wcześniej wyliczał zaniedbania władzy: – Teraz to jest w ogóle absurd. Mamy za dużo doktorantów, za mało pieniędzy na nich, stypendia się wykraja z tego samego budżetu, z którego się płaci pracownikom, pędzi się ich do prowadzenia zajęć wbrew ich woli.

Kilka lat temu stary system doktoratów przypominających asystenturę zmienił się, w zgodzie z europejskimi standardami, w „studia trzeciego stopnia”. Doktoranci z „najmłodszych pracowników” stali się „najstarszymi studentami”. To eksperyment, który niezbyt dobrze się powiódł. W uzasadnieniu do projektu ustawy czytamy, że na ośmiu studentów podejmujących studia doktoranckie przypada dziś tylko jeden obroniony doktorat. To najgorszy wynik wśród 29 państw OECD, dla których dostępne są wartości obu wskaźników. Średni wynik dla wszystkich tych państw to dwie trzecie.

Za tymi liczbami kryje się rzeczywistość, którą znam z opowieści kolegów i własnego doświadczenia. Doktoranci ­znikają w trakcie studiów. Jest ich zbyt wielu. Przekłada się to często na niedostateczną współpracę z promotorami, którzy sami miewają problemy ze zrozumieniem, czym właściwie mają być te „studia trzeciego stopnia”. Do tego dochodzi skomplikowany system stypendialny, zmuszający młodych ludzi do realizowania mnóstwa zadań dydaktycznych i administracyjnych i nieustannego zdobywania „punktów” za marnej jakości publikacje. Co roku doktoranci przygotowują teczki, które dokumentują ich osiągnięcia w mijającym roku. Niektóre z nich mają grubość książek telefonicznych. I, niestety, bywają równie ­interesujące. Pojawiły się już nawet firmy, które za stosowną opłatą oferują początkującym naukowcom udział w ­konferencji z gwarancją publikacji. „Punktozę” nabytą już na tym etapie przenosi się na kolejne poziomy kariery naukowej.

Jest szansa, że nowe przepisy rozwiążą wiele z tych problemów. W kwestii szkół doktorskich mamy więc punkt dla ministra Gowina od obydwu recenzentów!

A gdzie pieniądze?

Nie jestem zwolennikiem fetyszyzowania rankingów, ale szereg dość obiektywnych i szeroko uznawanych współczynników pokazuje, że nie zajmujemy na mapie światowej akademii miejsca, które wynikałoby z naszego potencjału ludnościowego i gospodarczego. Polacy dostają śmiesznie mało europejskich grantów ERC – w naszym kraju realizowanych jest ich sześć. Dla porównania: w Hiszpanii – 165, w Holandii – 230. Jak dowiadujemy się z wyliczeń przygotowanych na potrzeby reformy: publikacje polskich naukowców w 1 procencie najlepszych źródeł indeksowanych w międzynarodowych bazach stanowią zaledwie 0,7 proc. Przegrywamy ze znacznie mniejszymi Czechami, dwukrotnie wyprzedzają nas Węgrzy, trzykrotnie – Belgowie. Trudno uwierzyć, żeby Polacy z jakiegoś powodu rodzili się mniej zdolni. Z tych wyliczeń wynika więc jasno, że gdzieś po drodze po prostu marnujemy sporą część potencjału.

 

Jako przyczynę tego stanu jedni wskazują uniwersytecki feudalizm, konserwowany przez dotychczasową ścieżkę awansu naukowego, inni – rozdrobnienie polskiej akademii na wiele szkół wyższych i „rozbicie wydziałowe” wewnątrz poszczególnych uczelni. Polską naukę hamuje też nadmiar biurokracji i skomplikowane mechanizmy finansowania.

Reforma Gowina podejmuje próbę zmierzenia się z każdym z tych wyzwań. Jednocześnie jednak autorzy projektu zdają sobie sprawę, że jest jeszcze jeden problem – większy i poważniejszy niż wszystkie pozostałe razem wzięte. Polska nauka jest przerażająco niedofinansowana. Według danych OECD Czesi, z którymi porównują nas autorzy reformy, wydają na naukę prawie 2 proc. PKB (to unijna średnia), Belgowie – niemal 2,5 proc., dominujący w światowej nauce Amerykanie od lat przeznaczają na naukę jeszcze więcej, w roku 2016 aż 2,79 proc. swojego olbrzymiego PKB. Tymczasem Polska, po całych dekadach wegetowania gdzieś w okolicach 0,6 proc., dopiero w roku 2015, po pięciu latach zwiększania nakładów, doczołgała się do progu 1 proc. Przy czym są to łączne nakłady z budżetu, przemysłu i środków unijnych. Z samego budżetu – jak zwraca mi uwagę Niesiołowski-Spanò – na badania naukowe przeznaczamy zaledwie 0,37 proc. PKB.

Pomysł podnoszenia polskiej nauki do poziomu najlepszych bez zwiększenia nakładów na nią przypomina próbę uczynienia herbaty słodszą przez samo mieszanie. Wicepremier Gowin może przy tym szeptać czarodziejskie zaklęcia i naprawdę głośno dzwonić łyżeczką, ale bez dosypania cukru nic się nie zmieni. W ustawie brak kluczowego zapisu o zabezpieczeniu nakładów na naukę przynajmniej na poziomie unijnej średniej. Brak też utrwalonej na piśmie strategii konsekwentnego ich zwiększania. Bez tego wszystkie inne pomysły – choć ciekawe i warte dyskusji – nie mają szans na przyniesienie spektakularnych efektów. Jeżeli wicepremier Morawiecki naprawdę śni o elektrycznych samochodach, musi najpierw podłączyć prąd polskiej nauce!

Polska, czyli Warszawa i Kraków

Ale wróćmy do tego, co w ustawie jest. Reforma ma wzmocnić najlepszych kosztem średnich i słabych. Ważnym elementem projektu jest uzależnienie prawa do nadawania stopni naukowych od jakości prowadzonych na danym uniwersytecie badań. Sprawi to, że nowe szkoły doktorskie otworzą się tylko w największych ośrodkach. Ma to podnieść poziom przygotowywanych rozpraw, sprawi jednak zarazem, że wiele prowincjonalnych uniwersytetów straci swą rangę lub wręcz rację bytu.

Niesiołowski-Spanò chwali tę zmianę. Dawny system określa wprost mianem aberracji. Temkin, tak jak się spodziewałem, jest znacznie bardziej krytyczny: – Na naukowej mapie Polski zostaną tylko Warszawa i Kraków. Może jeszcze dwa – trzy wielkie ośrodki. A Polska już jest bardzo scentralizowanym krajem: społecznie, medialnie, politycznie, kulturalnie, komunikacyjnie, administracyjnie. Establishment naukowy krakowsko-warszawski doszedł do wniosku, że reszta Polski mu przeszkadza i że chce mieć pieniądze, które „marnują się” w innych uniwersytetach. To oznacza, że miasta wojewódzkie staną się pustynią kulturalną.

Jak przekonuje mnie przewodniczący Komitetu Kryzysowego, uniwersytety odgrywają nie tylko rolę naukową. Filozofia w Olsztynie jest ważniejsza niż filozofia w Warszawie. W małych miastach uniwersytety pełnią często funkcję jednej z nielicznych instytucji kultury i debaty publicznej. Doktoranci i naukowcy tworzą lokalną elitę, przemysł ma dzięki nim dostęp do wysoko wykwalifikowanych specjalistów. Według Temkina degradacja małych uniwersytetów uderzy społecznie i gospodarczo w całe regiony.

Także Niesiołowski-Spanò dostrzega niebezpieczeństwo nadmiernej centralizacji. Jeżeli budżet nie będzie rósł, większe uczelnie będą się rozwijać kosztem słabszych. Przyszłością dla mniejszych uczelni jest według mojego rozmówcy specjalizacja. – Powstaną w Gdańsku czy Opolu dwie dziedziny, w których będą najlepsi badacze w Polsce – mówi.

Ile demokracji?

Polski świat akademicki często postrzegany jest jako przeżarty nepotyzmem i ufundowany na środowiskowych układach. Są tacy, którzy twierdzą, że wszelkie reformy muszą być wprowadzane wbrew konserwatywnemu środowisku. Wydaje się, że wielu reformatorów wychodzi właśnie z takich założeń: polską naukę trzeba zmieniać dla dobra naukowców, ale bez nich, a czasem nawet – przeciw nim. Pojawiały się głosy (jak w niedawnym wywiadzie prof. Zbigniewa Błockiego, szefa Narodowego Centrum Nauki), że dla powodzenia reformy konieczne jest ograniczenie demokracji na uniwersytecie.

Aleksander Temkin jest przeciwnego zdania. Teraz demokracji na uczelniach jest za mało! Odtrutką na feudalizm jest jawność procedur. Ale demokracja na uczelniach, podobnie jak regionalne uniwersytety, jest ważna nie tylko dla akademików. W dobie ogólnoeuropejskiego kryzysu demokracji uniwersytet powinien być szkołą i laboratorium w tym zakresie. – Nie możemy ludziom na uczelni mówić: demokracja jest problemem, potrzebny jest twardy szef, który to wszystko weźmie twardą ręką. Politycy wychodzą z uniwersytetów. Muszą się tu uczyć czego innego niż pacyfikowania studentów, udawania, że mówią w ich imieniu – tłumaczy.

Kiedy pytam o aspekty praktyczne, przewodniczący KKHP nie zmienia zdania: – Więcej demokracji to więcej kłopotów w zarządzaniu. Ale to dobrze! Nie można mobilizować pracowników wyłącznie przez regulacje i kontrolę. Potrzebna jest też partycypacja i entuzjazm dla wspólnej sprawy. Polska szkoła zarządzania jest zła i nie można jej aplikować do polskich uczelni. Ona się nie sprawdza nawet w firmach, pracownicy są sfrustrowani. Wie to zarówno Jarosław Kaczyński, jak i Jan Sowa. Nie wie tego tylko Jarosław Gowin.

Niesiołowski-Spanò widzi to zupełnie inaczej: – Obecnie nie mamy prawdziwej demokracji na uniwersytecie. Mamy rodzaj rozmycia odpowiedzialności. Historyk zwraca uwagę na konieczność wyraźniejszego rozdzielenia nauki i administracji.

Niech naukowcy zajmą się nauką. Bez sensu jest, że profesorowie poświęcają czas na zatwierdzanie konkursów na nowych pracowników. Zarządzanie powinno zostać przekazane rektorowi i jego pionowi. Ale wzmocnienie pozycji rektora ma sens tylko wtedy, jeżeli będzie też za swoje działania odpowiedzialny. Czytelny podział kompetencji i czytelny podział odpowiedzialności.

Działacz Obywateli Nauki widzi korzystne aspekty traktowania uniwersytetów jako całości. Obecnie zbyt wiele podmiotowości mają poszczególne wydziały: – Nowa ustawa da nareszcie możliwość dokonania racjonalizacji tych księstw, które się nawzajem podgryzają – zauważa. Niesiołowski-Spanò. Chwali też pozostawioną w ustawie otwartość względem wewnętrznych struktur uczelni:

– Ustawa projektuje ustrój – senat, radę, rektora, natomiast tego, co jest poniżej tych instytucji nadrzędnych, nie normuje. Można tworzyć koledże, wydziały, nawet strukturę bezwydziałową.

Rektorom będzie też łatwiej zarządzać uczelnią dzięki uproszczeniu strumieni finansowania na naukę.

Biznes i polityka

Kolejnym celem reformy jest lepsze dopasowanie nauki i szkolnictwa wyższego do wyzwań społecznych i gospodarczych. Chodzi o to, by studenci opuszczający uczelnie lepiej odpowiadali na potrzeby rynku pracy, a uczeni bliżej współpracowali z biznesem i przemysłem. Sam dawałem już na łamach „Tygodnika” wyraz przekonaniu, że nie rozglądając się ­uważnie poza murami uniwersytetów, tracimy szansę na prowadzenie ciekawszych badań, kształcenie studentów, którzy lepiej będą sobie radzili w życiu, a także – co niezwykle ważne – na poprawę wizerunku nauki. Znacznie łatwiej będzie przekonać państwo, firmy czy prywatnych darczyńców do przeznaczania pieniędzy na naukę, jeżeli będziemy dbali, by jej efekty były widoczne i zrozumiałe dla szerokiej publiczności. Zamykając naukę w wieży z kości słoniowej, szkodzimy sami sobie.

 

Nie można jednak przesadzać i w drugą stronę. Nazbyt ścisłe podporządkowanie uniwersytetu potrzebom rynku rodzi wiele zagrożeń. Przede wszystkim, jak zwraca uwagę Temkin, nauka rządzi się inną logiką niż biznes: – Szkoły ­zawodowe i ­politechniki muszą blisko współpracować z biznesem, muszą odpowiadać na jego potrzeby. A uniwersytet jest od czego innego: od wytyczania perspektyw, od eksperymentowania. To jest laboratorium społeczne.

Temkin zwraca uwagę, że prawdziwe innowacje rodzą się ze swobodnych poszukiwań, często trwających latami, nieco przypadkowych i nienakierowanych na konkretne cele, a już na pewno nie na natychmiastowy zysk.

W tym kontekście szczególne zaniepokojenie budzi stworzenie nowego ciała, jakim będą rady uczelni i obowiązek włączenia do ich składu połowy członków spoza danej jednostki. Rady będą odpowiedzialne między innymi za wyznaczanie strategii. Będą także wskazywać kandydatów na rektora. – Strategię uczelni mają ustalać ludzie niezwiązani z uczelnią! – oburza się Temkin. – To tak, jakbyśmy my teraz przyszli we dwóch do Google’a i powiedzieli, że my teraz humanistycznie poprowadzimy im biznes. Zdrowy rozsądek mówi, że ważny jest głos doradczy, ale nie pakiet kontrolny.

Obawy studzi z kolei Niesiołowski-Spanò: – Jeżeli rada jest powoływana, tak jak w obecnym projekcie, przez senat, to nie widzę zagrożenia. Ta rada może być bardzo pomocna.

Przy wyborze rektora wciąż jest dużo możliwości. Rada może ogłosić konkurs na kandydatów, może też odwołać się do uniwersyteckiej tradycji indykacji. – Na naszej uczelni zaproponowałbym takie stanowisko np. Janinie Ochojskiej czy Leszkowi Borysiewiczowi, który był kanclerzem [vice-chancellor] w Cambridge. Rada niekoniecznie musi wskazać fabrykanta silników. Jeżeli środowiska dobrze wykorzystają tę wolność, znajdą kandydatów, którzy pozwolą im na rozwijanie się. Jeżeli to będą środowiska niemądre, to sięgną do pseudoelit lokalnych, a nie daj Bóg, jak sięgną do polityków albo byłych polityków – mówi Niesiołowski-Spanò.

No właśnie. Nad reformą Gowina ciąży też widmo upolitycznienia uniwersytetu. – Zasady działania rad uczelnianych trzeba obwarować ze względu na to, że żyjemy w stanie zimnej wojny domowej – przekonuje Temkin. – A ta ustawa będzie nowelizowana. Teraz minister może powiedzieć: „Nie, nigdy”, a za półtora roku zrobić niespodziankę w rozporządzeniu. I na to liberalna opinia publiczna powinna być wyczulona. Jeżeli uczelnie raz padną ofiarą upolitycznienia, upartyjnienia, już nigdy nie wyjdą z tej orbity.

Obawy wyraża też Niesiołowski-Spanò: – O proces legislacyjny boję się bardzo. Nie mamy żadnej gwarancji, jaki tekst ustawy wyjdzie z Sejmu i Senatu.

Temkin zwraca też uwagę na artykuł 61. obecnego projektu, według którego minister może cofnąć pozwolenie na prowadzenie kierunku studiów m.in. wówczas, kiedy „kształcenie na danym kierunku studiów przestało odpowiadać lokalnym lub regionalnym potrzebom społeczno-gospodarczym”. – Pod tym enigmatycznym zapisem może kryć się wszystko – przekonuje mój rozmówca. – To oznacza, że prawicowy rząd może postraszyć feminizujący wydział polonistyki, a antyklerykalny rząd może od ręki zlikwidować połowę teologii w Polsce.

Dobra nauka od przedszkola

Z zestawienia głosów moich rozmówców łatwo wynieść wrażenie, że prawda leży gdzieś pośrodku. Wydaje mi się jednak, że to nie jest ten przypadek. Nie chodzi o to, żeby spotkać się w pół drogi między regionalizacją i centralizacją, między demokracją i rządami silnej ręki. Jest raczej tak, że każdy z rozmówców wskazywał po prostu na inne aspekty problemu. I to dopiero pokazuje, jak złożona jest kwestia nauki. Uniwersytety łączące funkcję badawczą i dydaktyczną, jakie dziś znamy, są produktem określonej epoki. Jest naiwnością wierzyć, że wypracowana setki lat temu formuła nie wymaga dziś żadnych zmian. Stoimy przed koniecznością przemyślenia tej formuły. I jest to zadanie o tyle trudne, że nie wystarczy już ślepe naśladowanie Zachodu. Bo nikt na świecie jeszcze nie wie, jak będzie wyglądał uniwersytet przyszłości. Nie ma w zasadzie powodu, by Polska, zamiast w ogonie, nie znalazła się nagle w awangardzie tej debaty.

Wiąże się z tym nierozerwalnie także kwestia edukacji. Bo kariera naukowca nie zaczyna się w momencie egzaminu na studia doktoranckie, lecz w najmłodszej grupie przedszkolnej. Mądry uniwersytet inspiruje mądrą szkołę. Dobra szkoła – dostarcza kadr uniwersytetowi. Nie będzie doskonałej polskiej nauki bez doskonałej polskiej szkoły. Kolejne pisane na kolanie reformy, polegające na dodawaniu, likwidowaniu albo przesuwaniu, nie dotykają istoty problemu, którym jest całkowite niedopasowanie szkoły do współczesnego obiegu wiedzy. W tym przypadku zamiast dosypać cukru do herbaty, kolejne rządy przelewają ją w pośpiechu ze szklanki do szklanki, żonglując przy tym spodkami. Od tego herbata na pewno nie stanie się słodsza, a łatwo się sparzyć, skaleczyć i potłuc całą zastawę.

Byłoby wspaniale, gdyby przy okazji dyskusji nad konkretnymi rozwiązaniami reformy Gowina udało się zachęcić opinię publiczną do refleksji nad tym, kim powinien być dziś naukowiec i jakie funkcje powinna pełnić nauka. Jaka powinna być społeczna rola i obowiązki uniwersytetu? Gdzie jest jego miejsce na mapie Polski rozumianej geograficznie, ale też meta- forycznie: jako sieć powiązań ze szkołą, polityką, gospodarką, ochroną zdrowia czy przyrody. Uniwersytet nigdy nie służył wyłącznie przekazywaniu wiedzy. Dziś, gdy same informacje tak łatwo czerpać z innych źródeł, choćby z internetu, tym ważniejsza wydaje się rola uniwersytetu jako miejsca tworzącego pewną kulturę wiedzy. I to chyba właśnie ta kultura decyduje o jakości nauki w danym kraju, także tej mierzalnej współczynnikami.

„A więc postanowiliście zostać naukowcami?” – myślę, patrząc na listę dziesięciu szczęśliwców, przed którymi właśnie otworzyły się wrota akademickiej kariery. Pewnie ciekawi jesteście, co was teraz czeka? Nie mam pojęcia. Ale nie mogę się doczekać, żeby się dowiedzieć! Wiem, że wy też. Bo to właśnie ciekawość popchnęła nas na tę ścieżkę. To ona stanowi sekret uniwersytetów, ważniejszy niż fundusze, struktury i publikacje w renomowanych czasopismach. Dopóki politycy nie są w stanie zakazać ciekawości, a biznes – opakować jej w plastik i sprzedawać tylko bogatym, jestem o naukę spokojny. ©


CZYTAJ TAKŻE:

Edytorial ks. Adama Bonieckiego: Reforma szkolnictwa wyższego jest niewątpliwie ministra Gowina opus vitae.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Semiotyk kultury, doktor habilitowany. Zajmuje się mitologią współczesną, pamięcią zbiorową i kulturą popularną, pracuje w Instytucie Kultury Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Prowadzi bloga mitologiawspolczesna.pl. Autor książek Mitologia współczesna… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 40/2017