Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Marszałek zapewne ma rację. W sporze Unii z Polską eurokraci raczej nie zechcą dolewać do politycznego ognia tak wybuchowego paliwa jak zakaz udzielenia pomocy publicznej polskim dostawcom energii elektrycznej, który uderzyłby po kieszeniach polskie rodziny. W sprawie cenników za prąd rząd PiS-u hamletyzował wprawdzie przez wiele miesięcy i w końcu podjął najgorszą z możliwych decyzję o podwyżkach, którymi obciąży budżet (tj. podatników), ale dla przeciętnego Polaka ostatecznie liczy się to, że za prąd nie zapłaci o 30-40 proc. więcej.
Łatwe do odczytania są też intencje rządu, który ulgę w rachunkach postanowił zafundować nam w taki sposób, by jednocześnie podnieść ciśnienie eurokratom. Ustawodawstwo unijne dopuszcza pomoc publiczną dla przedsiębiorstw, o ile zostanie ona zgłoszona Komisji Europejskiej do zatwierdzenia. Z tego obowiązku zwolniono tylko wsparcie dla małych i średnich przedsiębiorstw i wybranych branż – np. firm zajmujących się ochroną środowiska lub badaniami. Koncerny energetyczne nie załapują się do żadnej z tych grup, stąd wniosek, że rację ma też rzeczniczka Komisji, iż „takie działania winny być notyfikowane, by Komisja mogła się im przyjrzeć”.
Gdyby Bruksela chciała powiedzieć polskiemu rządowi „nie”, miałaby zatem do tego prawo. Bo czym, jeśli nie narzędziem pomocy publicznej, byłby Fundusz Wypłaty Różnicy Ceny? Ale w roku wyborów do europarlamentu byłoby to zbyt wielkie ryzyko. Co nie znaczy, że ten dyplomatyczny afront Unia puści płazem. Zapewne zapłacimy za niego rachunek w kolejnej sprawie, w której pozycja Warszawy w relacjach z Unią sprowadza się jedynie do bycia „notyfikowaną”. ©℗
Czytaj także: Marek Rabij: Stan napięcia