Jak pomagać, aby pomóc

Czy można uratować Somalię? I jak skutecznie pomóc Afryce - nie tylko doraźnie, ale długofalowo - skoro dotychczasowe formy pomocy budzą wiele wątpliwości?

16.08.2011

Czyta się kilka minut

W latach 80. ubiegłego wieku klęska głodu w sąsiadującej z Somalią Etiopii zmobilizowała cały świat. Pamięć o tym wydarzeniu zachowała się do dziś, głównie dzięki utworom muzycznym zaangażowanych wtedy artystów. Tylko że - jak teraz wiadomo - najprawdopodobniej większa część pomocy trafiła do funkcjonariuszy ówczesnego reżimu, który usiłował wprowadzić w Etiopii komunizm. Co było przynajmniej tak istotną przyczyną głodu jak atak suszy. A właściwie, jak twierdzi Linda Polman - autorka książki "Karawana kryzysu", której polskie tłumaczenie ukaże się wkrótce w wydawnicwie Czarne - jedynym powodem. Susza stała się pretekstem do przyciągnięcia zachodnich darczyńców, za pieniądze których sfinansowano dalsze funkcjonowanie reżimu. Susza dostarczyła też oficjalnego usprawiedliwienia wyglądu zagłodzonych stalinowską metodą Etiopczyków.

Argument z rasizmu

Dziś klęska suszy w Afryce Wschodniej, jako główna przyczyna dramatu Somalii i sąsiadujących z nią krajów, nie budzi wątpliwości. Warto jednak pamiętać, że dotyka państw pogrążonych w wojnie domowej (Somalia) lub/i przeżartych korupcją (Somalia i Kenia).

To, że tereny pustynne narażone są na klęski suszy, powinien wiedzieć każdy (podobnie jak to, że w Polsce mogą zdarzyć się powodzie). Natomiast za całkowity brak przygotowania na walkę z jej skutkami winę ponoszą politycy. Ci, którzy okradają własny kraj bardziej niż dawni koloniści - jak choćby w Kenii. Politycy, którym należałoby wystawić w przyszłości rachunek za obecną pomoc międzynarodową. Może nie pomoc dla uchodźców z Somalii, ale dla ofiar miejscowych.

Dambisa Moyo, ekonomistka z Zambii, w swej książce "Dead Aid" (Zabójcza Pomoc) pokazuje wręcz cały system żerowania lokalnych polityków na zachodniej pomocy, która wyręcza państwo z wypełniania swych funkcji, utrzymując społeczeństwa na granicy egzystencji, a lokalnym władzom pozwalając żyć w luksusie.

Znów nie w tym rzecz, żeby zastanawiać się teraz, czy należy doraźnie ratować umierające dzieci w Somalii - a wedle ostatnich danych umarło ich tam z głodu już prawie 30 tys. Oczywiście, należy. Rzecz w tym, żeby - długofalowo - wymuszać na lokalnych rządach realne działania i kontrolować, co dzieje się z pieniędzmi przesyłanymi na poszczególne projekty. Nawet gdyby zaczęto krzyczeć, że to rasizm i neokolonializm. To zresztą argument częsty u lokalnych złodziei na kierowniczych stanowiskach, w dodatku zwykle działający.

Trylion dolarów

Wygląda na to, że większość projektów pomocowych nie uwzględnia w ogóle kontroli rzeczywistego wykorzystania funduszy. I tak, budowana za zachodnie pieniądze szosa w magiczny sposób zmienia się w willę na Lazurowym Wybrzeżu. Ewentualnie jakiś polityk wysyła do Paryża na zakupy rodzinę czarterowanym w tym celu odrzutowcem, jednocześnie wspaniałomyślnie pozwalając na przelanie mu funduszy na wybudowanie szkoły. Stawianie warunków, że przykładowy projekt budowy drogi nie dostanie funduszy na drugi kilometr, dopóki nie zostanie wybudowany pierwszy, przez wielu uważane są za... rasizm.

Zambijska ekonomistka (nota bene profesor Oxfordu i była ekspert Banku Światowego) dowodzi, że kontynent, który w ciągu ostatnich 50 lat otrzymał ponad trylion dolarów pomocy rozwojowej, w swojej przeważającej części (są wyjątki) cofnął się w tym czasie ekonomicznie i cywilizacyjnie - właśnie na skutek pomocy.

Podawane przez Moyo przykłady ukazują nie tylko korupcjogenny efekt stałej pomocy, ale też uzależnienie od niej społeczeństw i niszczenie przedsiębiorczości oraz lokalnego rolnictwa i rzemiosła. Weźmy np. hipotetyczny dar: transport siatek antykomarowych. Za dwa lata podarowane siatki będą już potargane, za to w międzyczasie doprowadzą do bankructwa miejscowego wytwórcę siatek, zatrudniającego np. stu pracowników. Ponieważ jedna pracująca osoba utrzymuje tu średnio 10 niepracujących członków rodziny, mamy za jednym zamachem tysiąc ludzi bez środków do życia - kolejną rzeszę tych, którym "musimy" pomagać.

O wsparcie Afrykanów apeluje papież Benedykt XVI i Kościoły w różnych krajach Europy, w tym także w Polsce. W pomoc włączyła się polska Caritas, a przewodniczący Episkopatu poprosił biskupów o zorganizowanie zbiórki do puszek przed kościołami w niedzielę 14 sierpnia.

Ofiara może być symboliczna: choćby równowartość bochenka chleba. Głodujących można również wspomóc wpłatą na konto: Caritas Polska, ul. Skwer Kard. Wyszyńskiego 9, 01-015 Warszawa, nr konta: 70 1020 1013 0000 0102 0002 6526 (więcej informacji: www.caritas.pl).

Akcję pomocy dla głodujących rozpoczyna także Polska Akcja Humanitarna, ul. Szpitalna 5/3, 00-031 Warszawa, która apeluje o wpłaty na konto: 91 1060 0076 0000 3310 0015 4960 z dopiskiem "głód" (więcej informacji: www.pah.org.pl)

Somalia: państwo, którego nie ma

Jednak w Somaliisytuacja wygląda inaczej. O ile bowiem np. Kenia to państwo przeżarte korupcją i konfliktami, ale jednak państwo, o tyle Somalia to klasyczne tzw. państwo upadłe. A właściwie - państwo już nieistniejące.

Somalia, dawna kolonia włoska, która niepodległość uzyskała 50 lat temu, od 1969 do 1991 r. rządzona była przez dyktatora, generała Mohammeda Siada Barrego, który władzę zdobył w wyniku zamachu stanu (nie trzeba chyba dodawać, że rządził krwawo). Po upadku Barrego w 1991 r. kraj pogrążył się w chaosie trwającym do dziś.

Choć Somalijczycy stanowili monolit religijny i etniczny, przed rokiem 1960 nie wykształcili nawet zalążków państwowości. Wprawdzie pierwsze idee państwowotwórcze pojawiły się w okresie kolonialnym - wśród młodej, wykształconej na zachodni sposób inteligencji. Jednak była to niewielka grupka, niemająca większego wpływu na społeczeństwo. Zapis języka somalijskiego powstał dopiero w drugiej połowie XX w., w wyniku prac Polaka, prof. Bogumiła Andrzejewskiego - żołnierza, który po II wojnie światowej nie wrócił do kraju, lecz zaczął badać języki afrykańskie.

W chwili uzyskania niepodległości Somalia była zatem społeczeństwem w gruncie rzeczy wczesnośredniowiecznym, podzielonym na zwalczające się plemiona i klany. I jest nim nadal. Co oznacza, że jeszcze długo nie będzie w stanie zbudować stabilnego państwa. To typowy "produkt" dekolonizacji, z jej nagłym przeskokiem w rozwoju państwowości i społeczeństw o setki lat.

Państwa w (nie)państwie

Nic dziwnego, że lata krwawego chaosu spowodowały, iż w co mądrzej rządzonych regionach ukształtowały się jako odrębne twory quasi-państewka. Najważniejsze z nich to północny Somaliland i wschodni Puntland.

Ten pierwszy od lat uważa się za odrębne państwo; ten drugi formalnie związany jest z Somalią, ale ma własne władze i siły paramilitarne. Zwłaszcza Somaliland jest przykładem, że coś może się udać nawet w Somalii. Po strasznych doświadczeniach rządów Barrego, który zwalczał miejscowe plemiona, mieszkańcy po prostu wzięli sprawy regionu w swoje ręce. Nie oglądając się na niedziałające państwo somalijskie, Somaliland po prostu funkcjonuje. I od wielu lat jest w miarę stabilny - aż dziw, że nie stał się ulubieńcem społeczności międzynarodowej. Ta jednak musiałaby najpierw uznać go jako nowe państwo. A tego nikt nie lubi.

Sąsiedni Puntland też jest de facto odrębnym państwem, choć formalnie utrzymuje konstytucyjny związek z resztą kraju, co pokazuje nawet jego dziwaczna nazwa: Somalijskie Państwo Puntland. Jego politycy uczestniczą w pracach Federalnego Rządu Tymczasowego w Mogadiszu, czym politycy z Somalilandu nie są zainteresowani - dla nich to po prostu zagranica. Mimo że mniej spokojny od sąsiedniego (i zarazem wrogiego) Somalilandu, Puntland też budzi pewne nadzieje. Choć rozwija się w "kleszczach" - między z jednej strony grupami piratów, którzy większość swych baz mają na jego terytorium, a z drugiej strony infiltracją religijnych ekstremistów.

"Zachodnia" pomoc i "logika" rewolucji

Klęska głodu dotyka głównie tereny południowej Somalii, kontrolowane przez muzułmańskich ekstremistów z ugrupowania Al-Shebaab (Lud). Nazywani "somalijskimi talibami", nie kryją związków z Al-Kaidą. To oni rok temu zdetonowali bomby w stolicy Ugandy, podczas transmisji finału piłkarskich mistrzostw świata w RPA. Na swoim terenie w ogóle zabronili oglądania transmisji meczów, bo piłka jest "zachodnia".

"Zachodnia" jest też z reguły pomoc humanitarna, więc Al-Shebaab jej nie akceptuje, a przyjęcie jej przez kogoś karze śmiercią. Oczywiście, sami bojownicy się wyżywią. Ale miejscowa ludność, uciekająca przed śmiercią głodową do Kenii, Somalilandu czy kontrolowanej przez Federalny Rząd Tymczasowy części stolicy, Mogadiszu, naraża się na śmierć z rąk fanatyków. Zresztą specyficzne poczucie "sprawiedliwości" tego ugrupowania znane jest od dawna. Parę lat temu świat obiegła informacja o dziewczynie zgwałconej przez bojowników. Gdy poskarżyła się lokalnej "policji" Al-Shebaab, sama została oskarżona. Ponieważ część sprawców była żonata, skazano ją na śmierć za cudzołóstwo przez ukamienowanie. Wyrok wykonano.

Niechęć do "zachodniej" pomocy nie jest zresztą czymś nowym. To także logika streszczająca się w haśle: im gorzej, tym lepiej. Nie jest to specyfika somalijska. Bo jak inaczej wytłumaczyć zamachy w Iraku na własną ludność, na przedszkola, odbudowywaną infrastrukturę i targowiska, gdzie nie giną amerykańscy "krzyżowcy", ale miejscowi muzułmanie? To metoda: gniew obróci się nie przeciw sprawcom, lecz tym, którzy nie potrafią przed sprawcami obronić.

Podejście takie cechuje nie tylko fanatyków religijnych. Gdy komuniści z peruwiańskiego "Świetlistego Szlaku" zabili dwóch polskich zakonników, argumentowali, że księża byli "winni", bo angażowali się w pomoc humanitarną ("imperialistyczną"). Swego czasu prekursor takich szaleńców, niejaki Włodzimierz Uljanow Lenin, podczas klęski głodu w Rosji, która jak na warunki przedrewolucyjne była katastrofalna, nie włączył się w ponadpolityczną akcję pomocy, gdyż, jak twierdził, im więcej ofiar, tym większa szansa na wybuch rewolucji.

Paradoksy pomocy

Problemy z dostarczaniem pomocy pojawiają się zresztą z różnych stron. Dopiero niedawno administracja USA zmieniła interpretację zasady, że każda dostawa, która wpadnie w ręce terrorystów, może być uznana za pomoc udzieloną organizacji terrorystycznej. Kiedy się ją zawiezie na tereny kontrolowane przez Al-Shebaab, niechybnie tak się stanie. Ale krytykowanie Amerykanów za taką postawę też byłoby zbyt proste: pomoc humanitarna często wpada w ręce grup zbrojnych czy lokalnych polityków, a Amerykanie mają z tym złe doświadczenia właśnie z Somalii: klęska wojsk USA w Mogadiszu w 1993 r. (uwieczniona w filmie "Helikopter w ogniu") związana była z operacją przeciw miejscowemu watażce, rabującemu pomoc humanitarną przeznaczoną dla głodujących.

Lektura książki Lindy Polman może pogłębić wątpliwości. Bo jeśli po prostu prześlemy żywność zbrodniarzom, kiedy się wreszcie łaskawie na to zgodzą, to czy rzeczywiście pomożemy ludności cywilnej? Czy też raczej wzmocnimy bandytów, przedłużając wojnę, w której będą ginąć cywile? Polman w przekonujący sposób pokazuje, jak humanitarna w założeniu, ale nieumiejętnie prowadzona pomoc w wielu wypadkach przedłużała straszliwe konflikty - choćby w Biafrze i Wschodnim Kongu. Ratując setki, powodowano śmierć tysięcy.

Jak realny to problem, dowodzi także przykład Korei Północnej, funkcjonującej dzięki zagranicznej pomocy. Tyle że dostawy ryżu ratują zarazem reżim, umożliwiając funkcjonowanie najstraszliwszych na świecie obozów koncentracyjnych - już od 50 lat. To trochę tak, jakby w latach 40. Trzecia Rzesza otrzymywała od aliantów transporty żywności. Nikt by chyba nie uwierzył, że to gest humanitarny wobec więźniów Auschwitz...

Kolejną "drugą stroną medalu" jest niedawna informacja, że wśród Afrykańczyków uciekających do Mogadiszu przed głodem i Al-Shebaab niemal nie ma mężczyzn w sile wieku, gdyż ci boją się, że zostaną posądzeni przez siły rządowe o to, iż są zakamuflowanymi bojownikami Al-Shebaab.

Kto ginie, a kto zabija

Czy niedopuszczenie ofiar do pomocy nie jest zbrodnią przeciw ludzkości i nie powinno automatycznie skutkować wszczęciem śledztwa przez Międzynarodowy Trybunał Karny? Taką interpretację rozważano już parę lat temu, w związku z podobnym zachowaniem birmańskiej junty podczas klęski powodzi.

Albo: czy nie należy bardziej zdecydowanie naciskać na tych, którzy wspierają Al-Shebaab? Bo nie jest tajemnicą, że organizacja ta zbroi się głównie dzięki pomocy sąsiedniej Erytrei (Al-Shebaab to wróg Etiopii, a więc naturalny sojusznik Erytrei skonfliktowanej z Etiopią). Erytrejski reżim - jeden z okrutniejszych w Afryce - nie potrafi, co prawda, zadbać o rozwój swego kraju, ale znajduje fundusze na wspieranie Al-Shebaab. Także dlatego, że w razie czego, tj. gdy Erytrejczycy zaczną umierać z głodu, zawsze może poprosić o pomoc humanitarną.

Czy nie należy zastanowić się nad tym, dlaczego zbrodnie popełniane przez Al-Shebaab, których ofiarami padają muzułmanie, nie wywołują takiej furii społeczności arabskich, jak każda ofiara palestyńska zabita przez Izraelczyków? Nie chodzi o to, aby bagatelizować ofiary palestyńskie, ale o to, że zachowania Al-Shebaab i Izraelczyków są jednak nieporównywalne. Czy współczucie dla ofiar zależy nie od tego, kto ginie, tylko kto zabija?

Takie pytania nasuwają się zresztą często - na przykład podczas ludobójstwa muzułmańskiej ludności Darfuru dokonanego przez bojówki prezydenta Sudanu Al-Baszira.

Somaliland: kara za sukces?

Po opanowaniu - oby jak najszybszym - eksplozji głodu w Afryce Wschodniej warto byłoby też pomyśleć, co dalej z polityką wobec Somalii? Bo samo zminimalizowanie głodu, choć ważne, jest jednak działaniem doraźnym. Czyli: do następnej suszy, do następnej masakry.

Warto więc zapytać o sens utrzymywania fikcji - istnienia Somalii. Przecież Federalny Rząd Tymczasowy nie kontroluje nawet całej stolicy. W dodatku ten efemeryczny rząd jest skorumpowany według "najlepszych" lokalnych wzorców. Istnieje (bo trudno powiedzieć "funkcjonuje") wyłącznie dzięki żołnierzom z Ugandy i Burundi, stacjonującym tam w ramach międzynarodowej misji AMISOM. To oni toczą zacięte walki z bojownikami Al-Shebaab, aby organizacje pomocowe mogły ratować głodującą ludność.

Przywiązanie do fikcji jedności Somalii to odsuwanie problemu, mające też znamiona karania za sukces. Bo jak inaczej mieszkańcy Somalilandu mają interpretować fakt, że nie są uznawani jako państwo? Wysiłek, który podjęli, by odbudować z powojennych gruzów swój kraj, niespotykane w innych częściach Somalii zaangażowanie kobiet w politykę i sprawy społeczne, demokratyczna zmiana władz, do tego rozwój gospodarczy i wrogość wobec fundamentalistów z Al-Shebaab i Al-Kaidy - wszystko to powinno przekonać społeczność międzynarodową.

Mimo tlącego się konfliktu z sąsiednim Puntlandem (o dwa graniczne regiony), Somaliland mógłby być przykładem, rzecz jasna na miarę regionu. Zwłaszcza że udało się tam połączyć elementy zachodniej demokracji z instytucjami zwyczajowego prawa plemiennego - w ramach nowej koncepcji ustrojowej, w której izba niższa parlamentu wybierana jest w wyborach powszechnych, a izba wyższa to przedstawiciele starszyzn klanowych. W ten sposób standardy demokratyczne osiągają poziom niespotykany w regionie, nie powodując jednocześnie rewolucji nieakceptowalnej ze względu na tradycję.

Afrykańska Realpolitik

Oczywiście, zgodnie z nowoczesnymi kryteriami Somaliland nie jest państwem bezpiecznym ani rozwiniętym. Ale jeśli porównać jego stan obecny do punktu wyjścia i do otoczenia, trudno nie docenić wysiłku mieszkańców i jego efektów. Mimo to Somalilandu nikt nie uznał, a skąpaną we krwi, praktycznie nieistniejącą Somalię uznają wszyscy.

Tymczasem to właśnie rozwój autonomicznych tworów państwowych, w miarę możliwości jednolitych plemiennie, wydaje się jedynym rozwiązaniem na dłuższą metę. I takie właśnie podejście, choć niewypowiadane głośno, widać w niektórych działaniach państw regionu, które tutejsze problemy widzą wyraźniej niż z perspektywy Waszyngtonu czy Paryża. Etiopia od dawna prowadzi wymianę z Somalilandem, a z Addis Abeby do Hargeisy (stolicy Somalilandu) latają regularnie rejsowe samoloty. Etiopia szkoli też siły militarne Puntlandu, które na własnym terenie prowadzą wojnę z grupami związanymi z Al-Shebaab.

Ostatnio pojawiły się przecieki, że Kenia (południowy sąsiad Somalii) wspiera ideę powstania kolejnego państwa somalijskiego: Jubalandu, obejmującego regiony Lower Juba, Upper Juba i Gedo (nie mylić z miastem Juba, stolicą Południowego Sudanu). Kenia wystawiona jest na bezpośrednie zagrożenie (Al-Shebaab uznaje ją za wroga, gdy tymczasem w Kenii mieszka ogromna mniejszość somalijska i także do Kenii trafia większość somalijskich uchodźców), stworzenie "bufora" jest więc z jej punktu widzenia zrozumiałe. Ale "bufor" może okazać się korzystny również dla lokalnej ludności - i dla pokoju w regionie.

Wszystkie wątpliwości, o których mowa była powyżej, nie podważają oczywiście tego, że doraźna pomoc dla głodujących ludzi jest dziś najważniejsza. Byle była skuteczna i dotarła do głodującej ludności cywilnej, a nie do uzbrojonych bandytów. I byle nie stała się sposobem na funkcjonowanie tego regionu przez następne 50 lat.

PAWEŁ LESKI był policjantem, przez kilka lat pracował w organizacjach międzynarodowych m.in. na terenie Afryki: w Południowym Sudanie, Rwandzie, Kongu i Ugandzie; pracował także w Międzynarodowym Trybunale Karnym w Hadze. Stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 33/2011