Chicago to jedno z najbardziej podzielonych rasowo miast USA

Miejsce zamieszkania determinuje tutaj wszystko: poziom wykształcenia, zarobki i ryzyko śmierci od kuli.
z Chicago

04.03.2023

Czyta się kilka minut

Miasteczko namiotowe dla bezdomnych przy North Milwaukee Avenue w Chicago, grudzień 2022 r.  / ARMANDO L. SANCHEZ / ZUMA PRESS / FORUM
Miasteczko namiotowe dla bezdomnych przy North Milwaukee Avenue w Chicago, grudzień 2022 r. / ARMANDO L. SANCHEZ / ZUMA PRESS / FORUM

Skrzyżowanie Dearborn i Lake Street,wieje lodowaty wiatr. Czarnoskóry mężczyzna prosi o pieniądze przechodniów, którzy wylewają się z biurowców w centrum miasta. Nikt się nie zatrzymuje. Zniecierpliwiony Afroamerykanin potrząsa papierowym kubkiem, do którego – jak mi za chwilę wyjaśni – przez pół godziny nie uzbierał ani jednego dolara.

Gdy podchodzę do niego i mówię, że jestem dziennikarką z Polski, początkowo patrzy nieufnie, ale po chwili zaczyna rozmawiać. Derrick, bo tak ma na imię, mówi, że pochodzi z Englewood, czarnej dzielnicy Chicago, gdzie co czwarty mieszkaniec jest bezrobotny. Opowiada, że nie zawsze musiał tak jak dziś walczyć o przeżycie – jeszcze kilkanaście lat temu pracował w chicagowskiej fabryce produkującej żywność. Po jej zamknięciu, nie licząc tymczasowego dorabiania jako opiekun osób starszych, już się nie pozbierał.

Choć Derrick nie jest bezdomny, od lat żyje tylko z tego, co dostanie od ludzi lub znajdzie na ulicach. Jeśli szczęście mu nie dopisze, kładzie się spać głodny.

– Często modlę się, abym wracając z centrum do domu miał za co kupić jedzenie, a przy okazji nie dostał kulki w łeb. Tam, gdzie mieszkam, jest tak niebezpiecznie, że nikt przy zdrowych zmysłach nie chodzi wieczorami po ulicach. Spacer to luksus dla białych z downtown – mówi 61-letni mężczyzna podniesionym głosem.

Życie białe, życie czarne

Derrick po części ma rację. Podczas gdy biali mieszkają na północy i w okolicach centrum tego prawie trzymilionowego miasta, czarni i Latynosi dominują w zachodnich i południowych dzielnicach, gdzie szerzą się przestępczość, bieda i bezrobocie. To właśnie tam najczęściej dochodzi do strzelanin, porwań samochodów i włamań, które w ostatnich latach sprawiły, że Chicago stało się jedną z najniebezpieczniejszych amerykańskich metropolii.

W 2021 r. – najbardziej krwawym roku w Chicago od 25 lat – doszło do 797 zabójstw i ponad 3,5 tys. strzelanin. Takiej skali przemocy nie odnotowano nawet w bardziej zaludnionym Nowym Jorku czy Los Angeles. Szczególnie krwawo było w zachodnich dzielnicach Chicago, jak West Garfield Park, Austin i Lawndale, gdzie dochodziło statystycznie do 105 morderstw na 100 tys. mieszkańców. Dla porównania: w północnych rejonach miasta odnotowano nieco ponad trzy zabójstwa na 100 tys. mieszkańców.

O przepaści, jaka dzieli białe i czarne Chicago, świadczą również zarobki. Dochód na jednego mieszkańca Englewood wynosi zaledwie 15 tys. dolarów rocznie i jest sześciokrotnie niższy niż w Lincoln Park, jednej z najbogatszych dzielnic. Biali z Chicago żyją też dłużej: przeciętny mieszkaniec Streeterville dożyje 90 lat, gdy czarny z odległego o kilkanaście kilometrów Englewood umrze nawet 30 lat wcześniej.

Eksperci są zgodni: winne tej ogromnej przepaści są brak dostępu do dobrej ochrony zdrowia, gorsza infrastruktura i szkodliwy styl życia. „W Englewood nie ma parków przyjaznych dla rodzin, w sklepach brakuje świeżych warzyw i jest mało siłowni. Za to alkohol, papierosy i narkotyki dostępne są na każdym kroku” – mówiła Asiaha Butler, szefowa stowarzyszenia Resident Association of Greater Englewood, cytowana przez dziennik „Chicago Tribune”.

Różnice między czarnym i białym Chicago amerykański pisarz Andrew Diamond ujął obrazowo, w swojej książce „Chicago on the Make” nazywając to miasto „kombinacją nowojorskiego Manhattanu zderzonego z Detroit” – gdzie Detroit uznawane jest dziś za jedną z najuboższych i najniebezpieczniejszych amerykańskich metropolii.

Strategie przetrwania

Społeczne kontrasty w Chicago widać w metrze. Z jego czerwonej linii, prowadzącej do South Side, biali pasażerowie znikają w okolicy przystanku Roosevelt. Dalej jadą tylko czarni i Azjaci; ci drudzy wysiadają w pobliskim Chinatown. Gdy zbliżam się do przystanku przy 79. ulicy, w moim wagonie jest zaledwie kilku pasażerów. Wszyscy starają się ignorować naćpanego najwyraźniej mężczyznę, który oferuje na sprzedaż papierosy, mrucząc pod nosem „Squares, squares”. W chicagowskim slangu oznacza to „fajki”.

Obojętność jest strategią przetrwania także w autobusie linii 79, do którego przesiadam się po wyjściu z metra w South Side. Po przejechaniu kilku przystanków, między starszą pasażerką a nastolatkiem wywiązuje się kłótnia. Kobieta wyraźnie podjudza chłopaka, obrzuca go wyzwiskami. Gdy robi się nerwowo, krzyczy do nastolatka, żeby do niej strzelił.

W tej części miasta nie są to niewiele znaczące zaczepki. Późnym wieczorem w autobusie tej samej linii doszło do kłótni między trójką mężczyzn. Jeden z nich był uzbrojony i postrzelił 40-letniego pasażera w nogę. Kilka dni wcześniej kulę w rękę dostała kobieta wychodząca z autobusu w dzielnicy East Chatham. Trafiła w sam środek strzelaniny, w wyniku której zginął 38-letni mężczyzna. Do incydentu doszło tuż po piętnastej.

– Nigdy nie wiesz, czy nie będziesz ­następny – mówi mi Kimberly Lymore z katolickiej parafii św. Sabiny, którą poznaję przy restauracji na skrzyżowaniu Racine i 79. ulicy. Kimberly czuwa nad wydawaniem darmowych posiłków dla najbiedniejszych. Sznur czekających jest ochraniany przez patrol policji.

– W zeszłym tygodniu zastrzelono nastolatka zaledwie kilkaset metrów od szkoły – mówi Kimberly. – To było w South Side, wczesnym popołudniem. Innym razem postrzelono trzech braci stojących na ganku przed własnym domem. Jeden jest jeszcze w szpitalu. Wszyscy ci chłopcy korzystali z pomocy naszej parafii – Kimberly dodaje, że szerząca się przemoc to tylko wierzchołek góry lodowej. Wielu mieszkańców jest bezrobotnych, a jeśli już zarabiają, zwykle wykonują nisko płatne zajęcia, jak sprzątanie hoteli w centrum czy praca na kasie w supermarkecie.

– To są zajęcia, których nikt nie chce, i to my, czarni, najczęściej je wykonujemy – twierdzi Kimberly, która ukończyła uniwersytet i wychowała się na spokojniejszych przedmieściach Chicago.

Muszę do domu

Zbliża się szesnasta. Po darmowy posiłek fundowany przez parafię św. Sabiny ustawiają się teraz nie tylko emeryci i bezrobotni, ale też młodzi wracający z pracy.

Monique, 30-letnia pedagożka szkolna, mówi mi, że odkąd jej zarobki zżera wysoka inflacja, musi zaciskać pasa. – Co tydzień robię zakupy w kilku sklepach naraz, szukając najtańszych produktów. Nawet nasz pies to odczuł. Dostaje gorszą karmę, bo nas na nic lepszego nie stać – przyznaje Monique, która jako jedna z nielicznych zgodziła się na zdjęcie.

Reszta nie ma do tego głowy. Jake, na oko dwudziestoparolatek, przystaje tylko na chwilę, bo, jak tłumaczy, przyjechał tu samochodem z matką. Ta krzyczy, że trzeba się zbierać, bo zaraz będzie ciemno, a ona boi się strzelanin i po zmroku woli siedzieć w domu.

– Mama ma paranoję – Jake wyraźnie wstydzi się za matkę. – W South Side nie jest tak źle. Noszę przy sobie broń i czuję się bezpieczniej – przekonuje chłopak, który, jak przyznaje, już raz próbował się stąd wyrwać. Studiował biologię w sąsiednim stanie Michigan, ale ze względu na problemy rodzinne musiał rzucić naukę i wrócić do Chicago. Dziś jest kierowcą ciężarówki.

O tym, że młodzi nie mają tu czego szukać, przekonana jest Anthanette Marshbanks, której syn zginął od kul w 2012 r. Kobieta tłumaczy, że Archiego zastrzelili policjanci – do tragedii doszło, gdy funkcjonariusze poszukiwali sprawcy strzelaniny, która chwilę wcześniej wywiązała się w barze. Jak wynika z medialnych doniesień, chłopak, student, nie miał broni. Zginął w wieku 20 lat. Po jego śmierci Anthanette się rozsypała: odeszła z zawodu pielęgniarki i od kilku lat żyje z zasiłku dla niepełnosprawnych. Należy do organizacji Purpose over Pain, skupiającej rodziców, których dzieci zginęły od kul.

– To wszystko prawda, co mówią o południowym Chicago – mówi Anthanette. – Nie ma dnia, by w naszej części miasta nie doszło do strzelaniny. Jestem tym zmęczona. Nie można spokojnie stanąć na rogu ulicy czy usiąść w parku. Nawet w samochodzie nie czujesz się bezpieczna, bo nigdy nie wiesz, czy komuś nie przyjdzie do głowy, by podjechać na światłach i strzelić.

Anthanette dodaje, że wiele czarnoskórych dzieci wychowywanych jest w tej części miasta przez samotne matki lub ojców: – Albo któryś z rodziców odszedł, albo jest w więzieniu, albo nadużywa narkotyków. Dzieci chodzą samopas i nie mają nikogo, kto zachęcałby je do nauki i do wzięcia życia we własne ręce. Miałam szczęście, bo wychowałam się w pełnej rodzinie. Ojciec i matka zagrzewali mnie do odrabiania lekcji. My, czarni, musimy mieć więcej determinacji.

Kredyt dla wybranych

Podział na lepsze i gorsze Chicago to efekt długoletniej polityki segregacji rasowej. Już w latach 30. XX w. przybywający z Południa Afroamerykanie mieli osiedlać się między 12. a 79. ulicą oraz alejami Went- worth i Cottage Grove.

Aby nie opuszczali tzw. Czarnego Pasa (Black Belt), w białych dzielnicach wprowadzono zakaz wynajmu i sprzedaży domów czarnoskórym. Jednocześnie miasto wspierało białych Amerykanów poturbowanych przez kryzys gospodarczy, udzielając im korzystnych pożyczek hipotecznych. Na kredyt szans nie mieli czarni mieszkający w tzw. dzielnicach podwyższonego ryzyka.

Na dyskryminacji rasowej korzystali spekulanci, straszący białych, że napływ czarnych do ich dzielnic mocno obniży wartość nieruchomości. W efekcie takie dzielnice jak Englewood czy Lawndale pustoszały, a majętni Afroamerykanie byli gotowi zapłacić każdą cenę, by w nich zamieszkać.

Dzielnice tzw. podwyższonego ryzyka, zaznaczone czerwoną linią na mapach Chicago, wykluczone były z miejskich inwestycji, co pogłębiało biedę i przestępczość. W latach 80. XX w. było już tak źle, że czarne rejony miasta okrzyknięto siedliskiem gangów narkotykowych.

Lata niesprawiedliwej polityki miejskiej zrobiły swoje: jak wynika z badań ośrodka FiveThirtyEight, czarnoskórzy dalej mieszkają w rejonach, które oznaczone zostały niegdyś jako niebezpieczne. Afroamerykanom z Chicago wciąż trudno też o kredyt hipoteczny – tylko 35 proc. z nich posiada dom na własność. Niechęć do udzielania im pożyczek bankowych pokazują statystyki: w latach 2012-18 aż 68 proc. kredytów przyznano na zakup domów w białych dzielnicach, a zaledwie 8 proc. w czarnych i 9 proc. w latynoskich.

Jednocześnie rejony miasta, w których utknęli Afroamerykanie, inwestorzy zazwyczaj omijają szerokim łukiem. Jak podaje chicagowski ośrodek Urban Institute, między rokiem 2011 a 2017 na prywatne inwestycje w białych dzielnicach popłynęło pięciokrotnie więcej funduszy niż do czarnych rejonów miasta, i trzy razy więcej niż do latynoskich. W południowym i zachodnim Chicago od lat kuleją inwestycje w drogi i transport publiczny, brakuje tam nawet sklepów spożywczych.

Problem pogłębia szerząca się przestępczość: w 2022 r. w dzielnicach Englewood i Auburn Gresham zamknięto supermarkety sieci Whole Foods i Aldi – jako powód podano plagę kradzieży i włamań.

Szkoła jak więzienie

To, jak pomijane przez lata były uboższe rejony, pokazuje skandal z 2013 r. Cały świat usłyszał o protestach tysięcy nauczycieli i aktywistów sprzeciwiających się zamknięciu w Chicago ponad 50 szkół publicznych.

Walcząc z deficytem budżetowym, władze wzięły na celownik placówki głównie w południowych i zachodnich dzielnicach, gdzie spadała frekwencja i uczniowie mieli gorsze wyniki niż ich biali rówieśnicy. O warunkach w niedoinwestowanych szkołach mówił trzy lata później ówczesny gubernator stanu Illinois Bruce Rauner, nazywając je „fatalnymi” i przypominającymi „popadające w ruinę więzienia”.

Nierówne szanse w szkolnej ławce zaczęły rysować się wiele dekad wcześniej. Podczas gdy w przeciętnej podstawówce dla białych uczyło się ok. 700 uczniów, szkoła dla czarnych musiała pomieścić ok. 1200 dzieci. Aby rozluźnić tłok w salach, lekcje organizowano w dwóch czterogodzinnych turach na parkingu przed szkołą.

Dopiero gdy w połowie lat 50. XX w. Sąd Najwyższy USA uznał segregację w szkołach za niekonstytucyjną, rozpoczęto politykę dowożenia czarnoskórych dzieci do szkół dla białych, co spotkało się z protestami mieszkańców. Choć dziś oficjalnie segregacji rasowej nie ma, w Chicago, podobnie jak w całych Stanach, rysuje się wyraźny podział na szkoły białe, czarne i latynoskie, do których płynie nierówny strumień pieniędzy.

O realiach panujących w chicagowskich szkołach mówiła była pierwsza dama Michelle Obama. Na łamach „New York Timesa” wyjawiła, że mogła pójść do liceum dla szczególnie uzdolnionych tylko dlatego, że rząd federalny zmusił Ratusz do przyjmowania w tego rodzaju placówce także czarnych uczniów.

Odwrócony trend

Przemoc i trudne warunki życia w południowym i zachodnim Chicago sprawiają, że coraz więcej czarnoskórych decyduje się na przeprowadzkę do mniejszych miast w stanie Illinois (na jego terenie leży Chicago) lub w sąsiednim stanie Indiana. „New York Times” szacuje, że tylko w dwóch ostatnich dekadach z Chicago wyprowadziło się ponad 200 tys. Afroamerykanów. Mówi się już o odwrocie procesu wielkiej migracji, która przywiodła tutaj w latach 40. XX w. wielu mieszkańców amerykańskiego Południa.

Kimberly Lymore z parafii św. Sabiny: – Czarni mają dość. Wyprowadzają się z Chicago, bo nie chcą posyłać dzieci do kiepskich szkół i narażać je na przemoc na ulicach. Mieszkający tu młodzi nie mogą poradzić sobie z traumą. Tak wielu straciło przyjaciół w strzelaninach. To nie jest normalne miejsce do życia.

Szerząca się przestępczość zaczyna wypychać z Chicago także przedsiębiorstwa, i to nawet z białych dzielnic. W ubiegłym roku wyprowadzkę z miasta ogłosił ­Boeing, producent drobiu Tyson ­Woods i fundusz hedgingowy Citadel należący do Kena Griffina, najbogatszego człowieka w stanie Illinois. Ta ostatnia firma opuści siedzibę w bogatej dzielnicy Loop, gdzie bardzo wzrosły statystyki przestępczości. „Wielu z moich kolegów zostało napadniętych z bronią w ręku. Jednego dźgnięto nożem w drodze do pracy (...). W takich warunkach trudno przyciągnąć nowych pracowników” – mówił Griffin w rozmowie z chicagowską telewizją NBC5.

***

O tym samym problemie mówił Chris Kempczinski, prezes koncernu McDonald, mającego główną siedzibę w Chicago. Wyzwaniem dla tej amerykańskiej i międzynarodowej sieci są tutaj również pogarszające się warunki w restauracjach. „W naszych lokalach dochodzi do przemocy, zdarzają się przypadki przedawkowania narkotyków. Mamy problem z bezdomnymi. Widzimy w mikroskali to, co dzieje się w społeczeństwie” – mówił Kempczinski, cytowany przez stację ABC7.

W czarnych dzielnicach Chicago nie trzeba iść do restauracji McDonalda, żeby to zauważyć. Wystarczy wyjść z domu. Albo wejść do metra.©

 

Autorka jest dziennikarką „Press”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka specjalizująca się w tematyce amerykańskiej, stała współpracowniczka „Tygodnika Powszechnego”. W latach 2018-2020 była korespondentką w USA, skąd m.in. relacjonowała wybory prezydenckie. Publikowała w magazynie „Press”, Weekend Gazeta.pl, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2023