Cień Wołynia

Polsko-ukraiński dialog historyczny zanika, a przyczyna leży głównie po stronie ukraińskiej. Mimo to Warszawa powinna nadal wspierać Kijów – to nasz polityczny interes.

11.07.2016

Czyta się kilka minut

Prezydent Ukrainy Petro Poroszenko z lotniczką i deputowaną Nadią Sawczenko oraz z wicepremier Iwanną Kłympusz-Cyncadze przed Pomnikiem Rzezi Wołyńskiej, Warszawa, 8 lipca 2016 r. / Fot. Marcin Obara / PAP
Prezydent Ukrainy Petro Poroszenko z lotniczką i deputowaną Nadią Sawczenko oraz z wicepremier Iwanną Kłympusz-Cyncadze przed Pomnikiem Rzezi Wołyńskiej, Warszawa, 8 lipca 2016 r. / Fot. Marcin Obara / PAP

Najwyraźniej to nieuniknione: wszyscy kiedyś zderzymy się z tym dylematem. I wszyscy musimy wtedy dokonać jakiegoś wyboru. Wszyscy, to znaczy: my, którzy uważamy, że Ukraina ma prawo być krajem niepodległym, że ma prawo wybić się na niezależność od Rosji i swobodnie wybrać dalszą geopolityczną drogę. A także, że Polska powinna wspierać ją w tych wysiłkach, gdyż leży to w naszym najlepiej pojętym interesie narodowym i państwowym. Bo jeśli Ukraina zostanie rzucona na kolana – niekoniecznie od razu pod postacią rosyjskiej okupacji; starczy prorosyjski rząd w Kijowie lub osiągnięcie przez nią stadium państwa upadłego – wtedy to my staniemy się krajem „frontowym” .

Mówiąc nieco patetycznie (ale nie na wyrost): walcząca Ukraina jest dziś naszym „przedmurzem” – i w tej roli więcej wartym niż skromne cztery bataliony, których wysłanie do Polski i krajów bałtyckich zatwierdził szczyt NATO.

Aby reprezentować taki pogląd, nie trzeba Ukrainy i Ukraińców lubić. Ani być ukrainofilem. Można nawet pozostawać emocjonalnie obojętnym na los Ukraińców, którzy od ponad dwóch lat stawiają opór rosyjskiej agresji. O tym, że Polska powinna pomagać Ukrainie, gdyż leży to w jej interesie, można być przekonanym także pragmatycznie. By nie rzec – cynicznie.

Przychodzi jednak moment, w którym zostajemy wystawieni na pewną szczególną próbę. Jak ją nazwać? Próbą cierpliwości? Albo – próbą wytrzymałości dla naszych motywacji? W każdym razie: ludzie, którzy się z nią zderzają, muszą odpowiedzieć sobie na pytanie: co teraz? Czy przejść do porządku dziennego nad tym, jak nasi ukraińscy partnerzy interpretują najmroczniejsze momenty w swej XX-wiecznej historii – rzeź wołyńsko-galicyjską – czy lepiej dać sobie spokój?

Z moich obserwacji wynika, że najlepiej radzą sobie ci, którzy na sprawy polsko-ukraińskie patrzą pragmatycznie. Gorzej ci, którzy zaangażowali się emocjonalnie. Bywa, że w ich przypadku kończy się to wyjściem radykalnym: rozczarowaniem, rezygnacją. Albo inną skrajnością: przyjęciem ukraińskiego punktu widzenia za swój (to rzadkie, ale się zdarza).


CZYTAJ TAKŻE:

Ks. Adam Boniecki: Temat wołyńskiej rzezi, zbrodni, tragedii czy ludobójstwa co roku, zwłaszcza w lipcową rocznicę, powraca.


Nowe konteksty

Jakby ten cały splot polityczno-historyczny nie był dość skomplikowany, jakby nie dość było tu „czynnika rosyjskiego” (w postaci inspiracji czy „wojny informacyjnej”), to w tym roku, przed 73. rocznicą apogeum rzezi na Wołyniu – kiedy to w „krwawą niedzielę” 11 lipca 1943 r. oddziały UPA i wspierająca je ludność ukraińska zaatakowały kilkadziesiąt polskich wsi – doszły nowe okoliczności i konteksty. Co najmniej pięć. Sprawiły one, że niemal rytualny spór polsko-polski wokół kolejnych rocznic stał się wyjątkowo emocjonalny.

Wymieńmy je – bo bez ich pokazania trudno zrozumieć, dlaczego tegoroczne debaty wokół Wołynia są tak wyjątkowe.
Pierwszy to zatem trwająca wojna rosyjsko-ukraińska. Wojna, nie konflikt: w Donbasie jest zwyczajny front pozycyjny, a ludzie giną codziennie. W realiach wojny ciężko debatować o historii – także dlatego, że wojna nie sprzyja samokrytycznej refleksji. Gdy zagrożona jest wolność ojczyzny, priorytetem jest społeczna mobilizacja (a odwołania do historii odgrywają tu zwykle istotną rolę), nie zaś przepracowywanie win z przeszłości – to normalne.

W rozmowach z Ukraińcami często słyszałem taki argument – przywołuje go też Miron Sycz, działacz mniejszości ukraińskiej w Polsce, w rozmowie w „Tygodniku” (nr 28/2016) – „bracia Polacy, jest wojna, miejcie cierpliwość”. To oczekiwanie zrozumiałe. Problem w tym, że ludzie, którzy po zwycięstwie ukraińskiej Rewolucji Godności w lutym 2014 r. objęli w Kijowie funkcje związane z polityką historyczną i edukacją, nie czekają na koniec wojny, lecz tworzą fakty dokonane (o czym szerzej za chwilę).

Aspekt polski, aspekt rosyjski

Drugi kontekst, który podgrzał w tym roku „wołyńskie” emocje, to wewnątrzpolski spór rząd–opozycja. Pokusa po stronie opozycyjnych polityków i mediów, aby ubrać PiS w „buty antyukraińskie”, była ogromna. Mieliśmy liczne wypowiedzi i komentarze, a także list otwarty, podpisany przez osoby ze środowisk liberalno-lewicowych, z których wiele jest zresztą szczerze zaangażowanych w pomoc dla Ukrainy (opublikowała go 4 lipca „Gazeta Wyborcza”).

I znowu: problem w tym, że list ten, skierowany „do braci Ukraińców” (i mający być odpowiedzią na wcześniejszy list ukraińskich intelektualistów oraz polemiką z odpowiedzią na tenże list ze strony posłów PiS), w istocie stał się przede wszystkim głosem w polsko-polskim sporze – mającym tworzyć wrażenie (mylne, dodajmy), że PiS skłania się do antyukraińskiej polityki. Nie był to list szczęśliwy z jeszcze jednego powodu: sądząc po ukraińskich reakcjach, jego treść (w założeniu autorów mająca eksponować gotowość do dialogu) została odebrana – zapewne opacznie – jako potwierdzenie powszechnej dziś na Ukrainie narracji w kwestii Wołynia: że istnieje tutaj ni mniej, ni więcej, tylko moralna „równowaga winy” między Polakami i Ukraińcami.

Kolejny nowy kontekst jest najtrudniejszy do opisania. Łatwiej sformułować go w formie pytania: czy i jaką rolę w ostatnich tygodniach odgrywała rosyjska „wojna informacyjna”, i nie tylko informacyjna? Czy szereg dziwnych zdarzeń, które miały miejsce, np. napaść na ukraińską procesję w Przemyślu, mającą upamiętnić Ukraińców, którzy w 1920 r. byli naszymi sojusznikami (sic!), był „tylko” zjawiskiem rodzimym, czy dokonał się z zewnętrznej inspiracji? Pytanie jest uzasadnione: niezmordowani w swej dociekliwości autorzy facebookowej strony „Rosyjska V kolumna w Polsce” odkryli doprawdy przedziwne powiązania ludzi, którzy „mieszają” dziś w Przemyślu – sięgające do Moskwy... Autorzy tej strony nieraz już dowiedli, że wiedzą, co mówią.

Historyczna chimera

Ale znowu: odpryskiem awantury przemyskiej, w której niezbyt mądrą (oględnie ujmując) rolę odegrał prezydent miasta, stało się wydanie przez MSWiA zakazu wjazdu dla ukraińskiego zespołu Ot Vinta. W pierwszym odruchu wiele środowisk w Polsce (także „Tygodnik”) skrytykowało tę decyzję. Tymczasem gdy przyjrzeliśmy się bliżej, gdy podjęliśmy też próbę rozmowy z liderem grupy Jurijem Żurawelem, sprawa okazała się nie tak jednoznaczna...

Oczywiście: Żurawel to żaden „apologeta zbrodniarzy” (jak przedstawiali go nasi ukrainożercy). Ale to nie znaczy, że nie ma problemu. Otóż okazuje się, że samoświadomość historyczna Żurawela to taka... historyczna chimera: bez problemu (w oczach muzyka) łączą się w niej rzeczy na pozór nie do pogodzenia – przynajmniej z polskiego punktu widzenia.

Żurawel, ukraiński patriota (używam tego słowa w sensie pozytywnym), był na Majdanie, wspierał walczących swą muzyką, projektował godło Samoobrony Majdanu i Gwardii Narodowej. Wywodzący się z Równego, jednego z głównych miast Wołynia, deklaruje też, że kocha Polskę, jest zwolennikiem pojednania i sojuszu polsko-ukraińskiego, a Rosja to nasz wspólny wróg itd. Równocześnie rozmowa z nim o historii jest niemożliwa: nie ma niemal żadnej wiedzy i przyznaje to wprost: „Historia jest dla historyków”. Co nie przeszkadza mu w sporządzaniu grafik przedstawiających w glorii bohatera Romana Szuchewycza – dowódcę UPA w Galicji Wschodniej, odpowiedzialnego za mordy na tamtejszych Polakach.

Jako dowód swych sympatii do Polski Żurawel przysłał nam swój rysunek zatytułowany „Rzeź wołyńska”. Przedstawia on polskiego i ukraińskiego chłopa jako dwie ofiary wojny, objęte w braterskim uścisku i wspólnie przebite dwoma bagnetami: na jednym widnieje swastyka, na drugim sierp i młot. Przekaz jest oczywisty: winni „tragedii wołyńskiej” (Ukraińcy zwykle tak to nazywają: „tragedia”) byli przede wszystkim Niemcy i Sowieci, a Polaków i Ukraińców połączyła już wtedy wspólnota losu...

Tymczasem – szanując intencje – byłoby to jednak reinterpretowanie historii. Oczywiście w szerszej perspektywie można mówić o wspólnocie losu obu narodów w XX wieku. Ale akurat wtedy, latem 1943 r. na Wołyniu, losy Polaka i Ukraińca były zasadniczo odmienne. Polak był zwierzyną łowną. Podobnie jak odmienne były losy Polaków i Żydów pod okupacją niemiecką – nawet jeśli czasem, też z dobrej woli, usiłuje się w Polsce konstruować polsko-żydowską wspólnotę losu.

Paradoksy patriotyzmu

Dlaczego poświęcam tyle miejsca postaci Żurawela? Ponieważ to, co polskiemu czytelnikowi może wydać się właśnie „historyczną chimerą”, niespójnym „patchworkiem pamięci”, w realiach Ukrainy roku 2016 jest – wolno postawić taką tezę – postawą dominującą.

Na Ukrainie powszechne jest dziś zjawisko, które naszym ukrainożercom może nie mieścić się w głowie: ukraiński patriotyzm w przedziwny na pozór sposób łączy w sobie niesłychanie silną antyrosyjskość (rzecz zrozumiała), niesłychanie silną propolskość (Polacy to najbardziej lubiana dziś przez Ukraińców nacja), a także – uwaga – takie spojrzenie na historię XX wieku, w którym UPA jawi się jako bohaterowie bez skazy (albo niemal bez skazy).

Taki szczegół: zimą 2014/15 r. dziennikarka „TP” dotarła na pozycje ukraińskie pod donieckim lotniskiem, których bronił ochotniczy batalion OUN (nawiązujący do tradycji OUN-M, a nie OUN-B Bandery; to pewna różnica). Zastała taki obrazek: w sztabie batalionu wisiały trzy flagi – niebiesko-żółta, czerwono-czarna i biało-czerwona. Autorka „Tygodnika” pytała żołnierzy, co sądzą o Polsce. Najpierw pokazali jej buty i skarpetki – kupione z pieniędzy zebranych w Polsce. Potem opowiadali. Wielu nie miało pojęcia o historii, o Wołyniu. Ale w słowach tych, którzy pojęcie mieli, przewijały się podobne wątki: że Polacy i Ukraińcy nie powinni być wrogami, że dziś łączy nas wspólny wróg, że są wdzięczni Polakom za pomoc, że Polska to w ogóle jedyny kraj, który okazuje im prawdziwą solidarność... Jeden powiedział: „Wtedy była wojna, Ukraińcy strzelali do Polaków, Polacy do Ukraińców. Ale to jedno. A rzeź wołyńska to już inna sprawa. To nie mieści się w ramach żołnierskich, partyzanckich porachunków. Mordowanie kobiet i dzieci to zbrodnia”.

Mówił to w chwili, gdy na zewnątrz schronu eksplodowały rosyjskie pociski, a on sam za chwilę miał iść na krańcową pozycję, najbliżej Rosjan. Mam wrażenie, że myślenie tego młodego żołnierza było bliższe polskiemu spojrzeniu na Wołyń niż np. taka świadomość historyczna, jaką można było wyczytać ze wspomnianego listu ukraińskich intelektualistów – gdzie rzeź określano konsekwentnie mianem „tragedii”.

Proces długiego trwania

Gdy mówimy więc dziś o ukraińskim patriotyzmie i jego paradoksach (czasem dla nas szokujących), zważmy na jedno: ten patriotyzm – nawet w wersji otwarcie nacjonalistycznej – jest dziś równie antyrosyjski, co propolski. Można zapytać: skąd to się wzięło? Wydaje się, że nałożyło się tu kilka czynników.

Pierwszy to wydarzenia ostatnich lat: nie tylko Majdan, wojna z Rosją i pomoc, jakiej Warszawa udziela Kijowowi (w wymiarze wojskowym jest ona dziś, jak się zdaje, bardziej wymierna niż za rządu PO), ale też rola, jaką Polska odgrywa dla wielu zwykłych Ukraińców – jako miejsce, dokąd jadą za chlebem lub po edukację, albo też szukając nowego miejsca do życia.

Czynnik drugi ma charakter – jak to nazywają socjologowie – procesu długiego trwania. Chodzi o przemiany w świadomości historycznej Ukraińców w minionych 25 latach. Aby je naszkicować, oddajmy głos Tadeuszowi A. Olszańskiemu – to jeden z najlepszych znawców Ukrainy, analityk Ośrodka Studiów Wschodnich. Trzy lata temu, przed 70. rocznicą rzezi, opublikowaliśmy jego tekst o tym, dlaczego „oficjalny Kijów i większość środowisk opiniotwórczych na Ukrainie nie chcą pamiętać o zbrodniach popełnianych przez Ukraińców, w tym o Wołyniu” („TP” nr 27/2013).

Olszański pisał: „Już 20 lat temu UPA pojawia się w popularnych opracowaniach historycznych i podręcznikach jako uczestnik walki z III Rzeszą, niemal na równi z sowiecką partyzantką, choć jednocześnie – jako siła antysowiecka, walcząca o niepodległość Ukrainy. »Front polski« UPA przemilczano albo przedstawiano jako równorzędny konflikt zbrojny z AK, swoistą »wojnę w wojnie«. Pod patronatem państwa powołano wtedy komisję mającą »zbadać działalność OUN-UPA«. Jej konkluzja, ogłoszona w 2000 r., brzmiała: UPA »tak samo jak Armia Radziecka« walczyła w II wojnie światowej z Niemcami po stronie aliantów i powinna być uznawana za stronę wojującą w tej wojnie. O »aspekcie polskim« działań UPA nie było wzmianki”.
Olszański konkludował, że w efekcie „z ukraińskich szkół wyszło już pokolenie, dla którego UPA to element pozytywnej tradycji narodowej – jak Zaporożcy, hajdamacy, żołnierze walczący o niepodległość po I wojnie światowej i ukraińscy czerwonoarmiści. (...) Dla którego banderowcy to na poły mityczni bohaterowie, ale nie – stronnicy jakiejkolwiek ideologii”.

Niemniej, pisał Olszański, „ta nowa wiedza-niewiedza o UPA jest bardziej niebezpieczna niż »neobanderyzm«, o którym czasem pisze się u nas. Banderowska ideologia integralnego nacjonalizmu funkcjonuje dziś bowiem na marginesach ukraińskiej myśli i praktyki politycznej (...) Natomiast utrwalanie wizerunku UPA jako »armii nieugiętych«, niesplamionej ideologią ani krwią niewinnych sprawia, że refleksja nad przeszłością staje się coraz trudniejsza”.

Równowaga win?

Olszański zwracał też uwagę na to, o czym już wspomnieliśmy: język – choć Ukraińcy nazywają Hołodomor „zbrodnią ludobójstwa”, to eksterminację wołyńskich Polaków „tragedią”.

Analiza Olszańskiego powstała latem 2013 r. Kilka miesięcy potem był Majdan, w lutym 2014 r. powstały nowe prozachodnie władze. Zmieniła się też polityka historyczna państwa. Jej głównym elementem stała się szeroko pojęta dekomunizacja i redefinicja spojrzenia na II wojnę światową (zob. „TP” nr 24 i 26/2015). Jeśli idzie o „polski aspekt”: nastąpiła intensyfikacja działań zmierzających do jeszcze silniejszego eksponowania UPA jako organizacji walczącej głównie z Sowietami o niepodległość (i trochę z Niemcami), przy równoczesnym marginalnym traktowaniu „kwestii polskiej”.

Idzie to w parze z budowaniem narracji o „równowadze winy” między Polakami i Ukraińcami: że owszem, były ofiary cywilne, ale – po pierwsze – nie były to ofiary jakiejś planowej rzezi, lecz ofiary polsko-ukraińskiej „wojny w wojnie”. A więc ofiary niejako „normalne”, nie zaś ofiary zbrodni mimo wszystko wyjątkowej.

Po drugie, wedle tej narracji winy obu stron miały podobny charakter. Tymczasem polscy historycy wskazują zgodnie, że Polacy, choć też popełniali zbrodnie, to inna była ich skala i intencje: AK nie zamierzała eksterminować Ukraińców.

Po trzecie, wedle takiego spojrzenia nie ma dowodów – tak twierdzi historyk Wołodymyr Wiatrowycz, od wiosny 2014 r. szef Ukraińskiego Instytutu Pamięci Narodowej i jeden z głównych strategów nowej polityki historycznej – że UPA prowadziła na Wołyniu odgórną „akcję antypolską”. I tak dalej...

Nie wchodząc w spór z taką interpretacją, trzeba skonstatować jedno: gdyby ją zaakceptować, wypadałoby uznać, że mieliśmy wtedy do czynienia właśnie z moralną „równowagą win” – nie tylko, że winy były po obu stronach (bo obiektywnie były), lecz że między działaniami Polaków i Ukraińców nie było różnicy.

Nie sposób się z tym zgodzić. Tymczasem koncepcja taka jest realizowana także w edukacji publicznej. Jesienią 2014 r. UIPN zaprezentował pierwszą część fabularyzowanego filmu dokumentalnego „Kroniki UPA”, dotyczącą lat 1942-47. Nie było tam ani słowa o mordach na Polakach. Zapytałem Wiatrowycza, dlaczego. Odparł, że o tym będzie w drugiej części. Jakiś czas potem pojawiła się druga część: widz mógł się z niej dowiedzieć, że to Niemcy i Sowieci napuszczali na siebie Polaków i Ukraińców (a więc UPA nie była tu siłą sprawczą), i że doszło do konfliktu polsko-ukraińskiego, w którym „zginęły tysiące ludzi”. I tyle. Rzecz jasna, akcję „Wisła” omówiono szerzej. Film „Kroniki UPA” trafił pod strzechy – jego pokazy organizowano po całym kraju, można go obejrzeć w internecie.

Czy można się więc dziwić, że rysując „Rzeź wołyńską”, Jurij Żurawel przedstawia Polaków i Ukraińców jako złączone wspólnotą losu ofiary obcych bagnetów?

PiS jak Platforma

Wracając do wołyńskiej rocznicy: ostatnim jej nowym kontekstem były ogromne oczekiwania środowisk kresowian (czy może: nielicznych już kresowian, ich potomków, a także ludzi, którzy angażują się tu, choć nie mają związków rodzinnych z Kresami), że Sejm przyjmie możliwie najostrzejszą uchwałę w sprawie rzezi, że 11 lipca zostanie ustanowiony dniem pamięci o jej ofiarach, i że – generalnie – polska polityka wobec Kijowa zostanie uzależniona od tego, jak Ukraińcy traktują swoją historię.

Oczekiwania te wiązały się z faktem, że rząd tworzy PiS – partia, która trzy lata temu krytykowała rząd PO, że nie wyszedł naprzeciw oczekiwaniom kresowian (poszło m.in. o słowo „ludobójstwo”). Choć za rządów PO obchody rocznicy Zbrodni Wołyńskiej były tak intensywne jak nigdy wcześniej – i to zarówno w sferze polityki historycznej państwa, jak też oddolnej, obywatelskiej. „Z konfliktów polsko-ukraińskich zawsze korzystał ktoś trzeci, kto czyhał na naszą [polską i ukraińską] niepodległość i wolność” – mówił wtedy w Łucku prezydent Bronisław Komorowski. Nie padło słowo „Kreml”, ale przecież o to chodziło.

Tymczasem minęły trzy lata i okazuje się, że 11 lipca nie będzie dniem pamięci o ofiarach Wołynia. Zamiast tego PiS wybrał 17 września – jako datę mającą upamiętnić wszystkie polskie ofiary na Kresach (tj. działań nie tylko Ukraińców, ale też Sowietów i Niemców). Słuchając dziś polityków PiS, można było odnieść wrażenie, że gdy idzie o istotę sprawy, mówią językiem podobnym do tego, którego wcześniej używali politycy PO.

„Oni potrzebują nas i my potrzebujemy ich. Bez przywrócenia podstawowego porządku międzynarodowego i poszanowania fundamentalnych zasad prawa międzynarodowego przywrócenie porządku i pokoju w Europie nie będzie możliwe”. I dalej: „Oni [Ukraińcy] potrzebują naszej pomocy, ale także my potrzebujemy wolnej, niepodległej, bogatej, rozwijającej się pomyślnie Ukrainy, ale przede wszystkim niepodległej Ukrainy. Niepodległa Ukraina to bezpieczna Europa”. Kto to mówił? Antoni Macierewicz, na spotkaniu z międzynarodowymi ekspertami przed szczytem NATO. Drugiego dnia szczytu szefowie MON Polski i Ukrainy podpisali umowę, która umożliwia dostarczanie polskiej broni armii ukraińskiej.

Przytoczmy również to, co w minioną środę mówił w Sejmie wiceminister Jarosław Sellin: „Uważamy, że to było ludobójstwo”, a „nasi przyjaciele z Ukrainy [muszą] prędzej czy później uznać, że to było ludobójstwo, i że do tych tradycji nie ma się co odwoływać”. Ale to „proces, który musi trwać, nad którym powinniśmy pracować. To nasze zadanie, [a także] polityków i historyków ukraińskich”. Dalej Sellin tłumaczył, że „w dzisiejszej sytuacji trzeba państwu ukraińskiemu pomóc przetrwać jako niepodległemu”.

Reakcja była gwałtowna. Portal Kresy.pl pisał, że „Sellin zrobił z siebie durnia”. „Nasz Dziennik”, że politycy partii rządzącej „wybrali święty spokój”. Powszechnego w tych środowiskach poczucia, że PiS „zdradził”, nie zmieniła zapowiedź szefa klubu PiS Ryszarda Terleckiego, że na posiedzeniu 19 lipca Sejm przyjmie uchwałę ws. Wołynia (zapewne będzie w niej słowo „ludobójstwo” – zgodnie zresztą z faktami). Przeciwnie: Terlecki usłyszał, że prowadzi „politykę banderowską”.
W istocie bowiem tym, którzy krytykują polską politykę wobec Kijowa po 1989 r., nie chodzi o taką czy inną uchwałę, lecz o zasadniczą zmianę tejże polityki.

Skonfrontowany z podobnym problemem jak poprzednicy, PiS postawił więc na kontynuację (choć zdaje się, że nie przyszło mu to łatwo; na portalu Wpolityce.pl Piotr Zaremba pisał o „miotaniu się” partii rządzącej w tej kwestii). Albo, precyzyjniej: na polityczną kontynuację, co najwyżej z pewną korektą, polegającą na mocniejszym niż dotąd podkreślaniu polskiego punktu widzenia na historyczną interpretację Wołynia (nie „pisowskiego”, lecz polskiego, bo co do tego, co się tam stało, w Polsce panuje polityczno-historyczny konsens).

Pytania (samo)krytyczne

Pytanie, jaką politykę Polska powinna przyjąć wobec Ukrainy po przełomie 1989/1991, stawało więc przed każdym rządem i zawsze w tle pobrzmiewała przeszłość. I za każdym razem uznawano, że polityka wobec Kijowa nie powinna być zakładnikiem historii. A więc też zakładnikiem środowisk wygnańców zza Bugu (ich potomków), a z drugiej strony tego, jak Ukraińcy obchodzą się z faktem, że ich przodkowie zamordowali sto tysięcy sąsiadów z Wołynia i Galicji tylko dlatego, że ci byli Polakami.

Patrząc wstecz na minione ćwierćwiecze, można powiedzieć, że to generalne założenie kolejnych polskich rządów było słuszne. Równocześnie jednak, gdy jesteśmy mądrzejsi o te minione 25 lat, wolno postawić też krytyczne pytania. Po pierwsze: czy po 1989 r. państwo polskie uczyniło tyle, ile powinno, by wspierać historyczny dialog polsko-ukraiński? Z akcentem na „dialog” – gdyż, rzecz jasna, możliwości wpływu na to, jak biegną procesy tożsamościowe na Ukrainie (albo w Niemczech, o Rosji nie wspominając), są ograniczone. Druga kwestia – to pytanie o politykę historyczną (rozumianą neutralnie: jako całokształt działań instytucji państwowych i publicznych „wobec historii”). W tym przypadku – o politykę historyczną wobec dziejów Kresów. Tu zasadna wydaje się odpowiedź, że po 1989 r. nie uczyniono tego, co można było, aby pamięć o Kresach (w tym Zbrodni Wołyńskiej) zintegrować w przestrzeni publicznej.

Brzmi to ogólnie, sięgnijmy więc po konkret. Np. o ile w Niemczech istnieje ok. 1200 muzeów czy miejsc pamięci opowiadających o „Ostgebiete” (ziemiach wschodnich, utraconych po 1945 r.), o tyle w Polsce na palcach obu rąk można policzyć instytucje zajmujące się pamięcią o Kresach. Podobnie jest z filmami, które kształtują dziś zbiorową wyobraźnię silniej niż książki czy muzea. Pierwszy film o Wołyniu będziemy mogli obejrzeć dopiero jesienią... To osobny temat, w tym miejscu poruszamy go z jednego powodu: warto zadać pytanie, czy radykalizacja środowisk kresowian nie bierze się też z poczucia rozgoryczenia i zmarginalizowania: że wolna Polska nie potraktowała należycie ich losów, że ich – mówiąc obrazowo – nie dość przytuliła. A założeniu, iż relacje z Kijowem nie powinny być zależne od historii, nie towarzyszyły działania „flankujące” – przez muzea, filmy etc. – pokazujące, że to integralna część polskich losów XX w.

Być może radykalizacja kresowian była nie do uniknięcia. Ale też chyba nie dość próbowano.

Przesłanie z Lublińca

Był wiosenny dzień, 21 maja 1945 r., gdy w przysiółku Żary, leżącym na skraju ukraińskiej (wtedy jeszcze) wsi Lubliniec Nowy koło Lubaczowa, stanęły naprzeciw siebie dwie grupy ludzi. Wyglądali podobnie: młodzi, w mundurach, z bronią. Jeden z uczestników spotkania wspominał, że stali długo w milczeniu. W jednej i drugiej grupie sporo było takich, którzy w konflikcie polsko-ukraińskim, trwającym w tym regionie od ponad roku, stracili bliskich. W końcu ktoś podszedł. Wyciągnął papierosy. Grupy zmieszały się, zaczęły się rozmowy.

W tym czasie w gospodarstwie obok debatowała grupa trochę starszych mężczyzn. Byli to dowódcy polskiego podziemia poakowskiego oraz przedstawiciele OUN-B i UPA, przybyli ze Lwowa negocjować pokój. A młodzi żołnierze należeli do plutonów ochrony AK-DSZ oraz UPA, chroniących obie delegacje.

Porozumienie, jakie tego dnia podpisano – przez ludność z obu stron nazwane „świętym mirem” – zakończyło polsko-ukraińskie walki na Lubelszczyźnie i w Lubaczowskiem. Dowódcy uznali, że tak trzeba, bo Polacy i Ukraińcy stoją w obliczu wspólnego wroga – sowie- ckiego. Walki wprawdzie trwały, ale już nie między sobą, tylko z komunistami.

Przesłanie z Lublińca, że Polacy i Ukraińcy nie powinni się zabijać, lecz współpracować, przyszło wtedy za późno dla 100 tys. Polaków z Wołynia i Galicji, i za późno dla tych kilkunastu tysięcy Ukraińców, którzy zginęli z polskich rąk.

Kwestia priorytetów

Czy z tej opowieści sprzed 71 lat wynika jakaś nauka, jakaś, jak to się mówi, lekcja historii? Na to każdy niech odpowie sam. Moja prywatna odpowiedź jest taka: Ukrainę należy wspierać – bardziej nawet niż dotąd – mimo że nasz dialog historyczny jest martwy, a na Ukrainie zanika samokrytyczna refleksja nad historią. To nie ukrainofilstwo, lecz kwestia priorytetów. Dopóki Ukraina walczy, dopóki stawia Rosji opór, dopóty Polska jest w miarę bezpieczna.

Co nie znaczy, że powinno się odstawić historię – tego zrobić nie można, skoro strona ukraińska tworzy fakty dokonane. Niech więc trwa spór, konflikt pamięci (bo to konflikt różnych pamięci jest dziś głównym problemem, a nie kwestia wybaczania – tu uczyniono już dużo ważnych gestów; ostatni to uklęknięcie prezydenta Poroszenki pod pomnikiem Zbrodni Wołyńskiej w Warszawie). Miejmy tylko świadomość, że efekty nie przyjdą szybko: gdy idzie o rozliczenie z mrocznymi kartami z przeszłości, każdy musi przejść swoją drogę (jeśli ma to być autentyczne). O tym wiemy sporo: w ciągu minionych 25 lat wykonaliśmy tu wielką robotę, jak mało który naród w Europie.

Niemniej zauważmy, że w odróżnieniu od Ukraińców w tym czasie byliśmy bezpieczni. Tymczasem doświadczenie np. dialogu polsko-niemieckiego pokazuje, że aby był on możliwy i autentyczny, kluczowe jest zaistnienie pewnych warunków, w tym zwłaszcza – poczucia bezpieczeństwa.

Bo, jak pisał rok temu na tych łamach Tadeusz A. Olszański („TP” nr 26/2015), aby podjąć trud samokrytycznej refleksji, najpierw „trzeba być pewnym swego miejsca na ziemi”. ©℗

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp roczny

365 zł 95 zł taniej (od oferty "10/10" na rok)

  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
269,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, kierownik działów „Świat” i „Historia”. Ur. W 1967 r. W „Tygodniku” zaczął pisać jesienią 1989 r. (o rewolucji w NRD; początkowo pod pseudonimem), w redakcji od 1991 r. Specjalizuje się w tematyce niemieckiej. Autor książek: „Polacy i Niemcy, pół… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 29/2016