Życie poza słojem

Państwo próbuje reglamentować czynność tak oczywistą w swej arcyludzkiej prostocie, że prościej jest chyba tylko rodzić się i umrzeć.

19.04.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. EnjoyYourCooking.com
/ Fot. EnjoyYourCooking.com

Strach teraz latarkę trzymać. Niby zwyczajny przedmiot, niezbędny np., jeśli zimową nocą podróżny panicznie szuka plusa na padniętym akumulatorze, ale wystarczy niechcący skierować snop światła w niebo i weź się tłumacz, że do Norymbergi jeździłeś tylko oglądać rzeźby Wita Stwosza, nie zaś szukać śladów Adolfa. Skojarzenie przez warszawski ratusz słupów światła (tak wygląda jeden z wariantów pomnika smoleńskiego) z oprawą scenograficzną parteitagów to do dziś najmocniejszy akcent kampanii, a do wyborów jeszcze sporo czasu i na pewno znajdą się gorliwsi po tej czy tamtej stronie. Dlatego omijam staranniej niż zwykle kiosk; coraz prawdziwsze robi się zdanie nietzscheańskiego Zaratustry: „rzygają żółcią i zwą to gazetą”.

Ale czego to człowiek nie jest gotów zrobić dla 30 milionów! Z kuponem totolotka w garści stanąłem w kolejce, a że była długa, to zdążyłem zlustrować wyłożone na stojaku gazety. Tylko czołówka „Naszego Dziennika” wyłamywała się owej soboty z przewidywalnych ram tematów. Samo w sobie to nie dziwi, bycie poza mainstreamem („mętnym nurtem”, jak to określa Ojciec Dyrektor) stanowi tam największy tytuł do chwały, ale trzeba dodać, że tym razem dałem się zaskoczyć pozytywnie. Rydzykowi redaktorzy uznali, że tematem weekendu będzie nieudana próba ułatwienia rolnikom sprzedaży przetworzonych płodów swojej ziemi.

Rzekłby ktoś: nie czas zawracać sobie głowy słojem powideł czy gomółką sera, kiedy z Rosji nadjeżdżają zbiry na motocyklach. Tymczasem wilki przeminą, a głód pozostanie. Niestety, brać dziennikarska nie lubi się wgryzać w legislacyjne kontredanse komisji, poprawek i ocen zgodności. Ale z tej nużącej lektury można wysnuć kilka dalekosiężnych wniosków co do tego, w jakim stanie obłędu znaleźliśmy się jako zbiorowość. O tyle, o ile można ją oceniać poprzez najważniejszą emanację – państwo.

Państwo to próbuje reglamentować czynność tak oczywistą w swej arcyludzkiej prostocie, że prościej jest chyba tylko rodzić się i umrzeć. Czynność uwarzenia mleka na ser, przetarcia jabłek z sadu, sprawienia zabitej gęsi i wytopienia z niej smalcu – po czym sprzedania efektów tej pracy człowiekowi idącemu na targ w poszukiwaniu jadła. O mieleniu mąki i pieczeniu chleba ­nie wspomnę, żeby nie wprowadzać zbyt patetycznego nastroju.

Sprzedaż surowych nieprzetworzonych płodów ziemi była i jest łaskawie zwolniona z większości ograniczeń. Dwa lata zajęło wysokiej izbie przygotowanie prawa, które zwalniałoby sprzedaż również przetworów z konieczności rejestrowania firmy i płacenia podatków do nędznego limitu 7 tys. zł (tyle mniej więcej przynosi sprzedaż sera uzyskanego z mleka od jednej chudej krowiny). A ściślej: trwało to rok, po czym sprawa zaległa w zamrażarce, skąd wyjęto ją w tym miesiącu w ramach kupowania wiejskiego elektoratu. Przy okazji wyrzucając ów bezpodatkowy limit, na którego miejsce pojawiło się sztywne 2 procent od sprzedaży, co przy rentowności rzędu paru procent oznacza de facto opodatkowanie nawet jednej trzeciej zysku, a także konieczność drobiazgowej papierologii. Jak wisienka na tym niestrawnym torcie tkwi (wynikające z plątaniny odesłań do innych ustaw i definicji prawnych) ograniczenie regulacji do sprzedaży poza budynkami. Wiejski chrzan i żur – owszem, ale tylko z gazety rozłożonej na targowym klepisku.

Choć i to nie bardzo, bo z kolei ta gazeta łamie normy sanitarne, wyśrubowane i zawiłe, wykraczające daleko poza rozsądne dbanie o to, żeby ser na ladzie chronić czystą ścierką przed muchami. Związane z tym normy unijne przekłada na polskie realia kilka urzędów, które używają nawet różnych słów: minister rolnictwa reguluje „sprzedaż bezpośrednią” mleka, a ten od zdrowia – „dostawy bezpośrednie” owoców. Tu, na ministerialnym poziomie, można by szybciej i prościej, bo jednym podpisem, ująć sprzedaż jedzenia w jako takie karby legalności i minimalnego nadzoru. Na razie bowiem i tak biorę mąkę na chleb i mleko od rolników poza wszelką kontrolą; mam to szczęście, że znam swoich dostawców i całkiem nieformalnie im ufam. Ale ludzie w naszym imieniu organizujący nam świat nie myślą taką logiką – zbyt prędko okazałoby się, do jakiego stopnia są zbędni.

Przykro mi, że zaczynam brzmieć jak sztabowiec Janusza Korwina-Mikkego. Brzydzę się tym politykiem, ale nie zmienia to faktu, że zbyt pokornie przyjmujemy za oczywiste rozdęcie systemu, którego wciąż jesteśmy suwerenem. Jak śliwki w kompocie, nie umiemy sobie wyobrazić, że jest życie poza słojem. ©


Zamiast mołotowem – rzućmy w system nielegalną konfiturą. Oto przepis w sam raz na przednówek. Obieramy i kroimy w ćwiartki 1 kg buraków, skrapiamy 50 ml octu balsamicznego i mieszamy z garścią majeranku i tymianku oraz skórką z 1 pomarańczy, solimy, zapiekamy pod folią ok. godziny w 180 st., aż zmiękną. Po wystygnięciu trzemy na drobnej tarce, nie wyrzucamy płynu, jaki się zebrał na blaszce. Na dużej patelni dusimy pod przykryciem dwie drobno posiekane czerwone cebule na 2 łyżkach oliwy z 2-3 łyżkami cukru, aż cebula zacznie się karmelizować (będzie lepka – zajmie to co najmniej kwadrans). Dodajemy starte buraki z ich płynem, posiekany ząbek czosnku, 150 ml winnego octu, 200 ml czerwonego wina, parę łyżek cukru, sok z pomarańczy. Dusimy na wolnym ogniu pod przykryciem co najmniej pół godziny, odkrywamy i odparowujemy, jeśli jest zbyt wilgotne (po przeciągnięciu łyżką na patelni powinna zostawać przerwa), ewentualnie słodzimy lub dokwaszamy octem.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Zawodu dziennikarskiego uczył się we wczesnych latach 90. u Andrzeja Woyciechowskiego w Radiu Zet, po czym po kilkuletniej przerwie na pracę w Fundacji Batorego powrócił do zawodu – najpierw jako redaktor pierwszego internetowego tygodnika książkowego „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2015