Życie po potopach

Jerzy Hoffman, reżyser: Gdybym wszystkie filmy kręcił w warunkach kapitalizmu, byłbym dzisiaj jednym z najbogatszych ludzi w Polsce. „Trylogia”, „Trędowata”, „Znachor” – nazbierałoby się tego trochę!

11.03.2019

Czyta się kilka minut

„Wielki hetman polskiego filmu: Jerzy Hoffman” – widowisko w warszawskim Wilanowie, 3 września 2011 r. / ZENON ZYBURTOWICZ / EAST NEWS
„Wielki hetman polskiego filmu: Jerzy Hoffman” – widowisko w warszawskim Wilanowie, 3 września 2011 r. / ZENON ZYBURTOWICZ / EAST NEWS

KALINA BŁAŻEJOWSKA: W polskim kinie „Hoffman” znaczy „rozmach”, pomyślałam więc, że zapytam Pana o rzeczy największe.

JERZY HOFFMAN: Największy to miałem w życiu fart. Jak mawia mój przyjaciel Wiktor Zborowski, gdy podnosi kieliszek: „Nie życzę wam zdrowia, bo na »Titanicu« wszyscy byli zdrowi. Nie życzę wam pieniędzy, bo na »Titanicu« wszyscy byli bogaci. Życzę wam fartu”.

I ten fart miał Pan…

W decydujących momentach. Paradoksalnie wywózka na Syberię uratowała mi życie. Inaczej zginąłbym w Holokauście, tak jak większość mojej rodziny. Kiedy zdawałem do szkoły filmowej, okazało się, że komisji przewodniczy Stanisław Wohl, przyjaciel mojego ojca z frontu. Inaczej nigdy bym się nie dostał. Mam jedno jedyne dziecko, ale wspaniałe, i dwóch wnuków. A poza tym u schyłku życia spotkałem kobietę, przy której znajduję wyciszenie.

Największa duma?

Moja córka.

Widział Pan, jak ją zagrała Kate Winslet [Chodzi o film „Jobs”; Joanna Hoffman była jedyną kobietą w pionierskim zespole firmy Apple, kierowanej przez Steve’a Jobsa – KB]?

(Uśmiecha się) Oczywiście. Dobrze ją zagrała!

Córka jest Pana największą miłością?

Myślę, że tak. Ale gdybym powiedział, że jej narodziny były moją największą radością, tobym skłamał. Miałem 23 lata, byłem gówniarzem absolutnym, przynajmniej w pewnych kwestiach. Bardzo chciałem mieć syna. Jak zadzwonili ze szpitala, że jest córka, to wypuściłem słuchawkę z ręki. Zaraz oddzwoniłem, ale fakt stał się faktem.

Kobiety odegrały w moim życiu największą rolę. Zawsze dawały mi inspirację i wsparcie. Zaczynając od matki. Ojciec mi kiedyś powiedział: „Pamiętaj, jeśli przeżyliśmy Syberię, to tylko dzięki mamie”.

Mama została z Panem bardzo długo.

Zabrakło jej trzech miesięcy do setki. Umarła latem 1998 r., gdy byłem na zdjęciach.

Do końca zachowała przytomność umysłu?

Tylko w ostatnim okresie zdarzały jej się takie rzeczy… Siedzimy, rozmawiamy, a ona: „Jak Zygmunt się czuje?”. Zygmunt – znaczy ojciec. Ja mówię: „Wszystko w porządku, pozdrawia cię serdecznie”. „Też go pozdrów”. Albo nagle sobie przypominała: „Wiesz, zostawiłam paczkę ze sprawunkami u…” – i wymieniała nazwisko jakiegoś przedwojennego sklepikarza z Gorlic. Ja na to: „Dobrze, mamo, odbiorę”. I wracaliśmy do normalnej rozmowy.

Największy wstyd?

(Długo milczy) Że we wczesnej młodości okłamałem dziewczynę, która uwierzyła, że ją kocham… Poza tym wstyd mi było bardzo, że w chwili słabości próbowałem ukryć swoje pochodzenie.

Kiedy?

W latach szczenięcych. Nigdy w latach męskich.

Gdy był Pan po wojnie w harcerstwie?

Nie, w harcerstwie byłem tylko parę miesięcy, bo właśnie ze względu na pochodzenie mnie wyrzucili.

Czyli miał Pan powody, żeby je ukrywać.

Ale wtedy już nie było to dla mnie problemem. Zawsze uważałem się za Polaka, wiedziałem, że wielu Polaków w historii naszego kraju nie było katolikami, a ja czułem się bardziej niekatolikiem niż Żydem.

Między pierwszą klasą w Gorlicach a gimnazjum w Bydgoszczy chodziłem do sześciu szkół: Daszawa koło Stryja, Kasztaki Tajga, Kontoszyno, 7. uczastek, 22. uczastek, Sidorowka. Wszędzie tam byłem Paliakiem i byłem obcy. Więc w każdej nowej szkole na pierwszej wielkiej przerwie stawałem w kącie, czekałem, aż koledzy się na mnie rzucą, i biłem. Biłem bardzo mocno, a po tygodniu zostawałem starostą klasy, bo oprócz mocnych pięści miałem dobre stopnie, a tam, na dalekiej Syberii, rzadko chodziło to ze sobą w parze.

Wie pani, dzisiaj patrzę z bólem i żalem, jak na nowo rodzi się nienawiść – nie tylko antysemityzm, ale nienawiść do wszystkiego! Gdy widzę młodych ludzi unoszących ręce w hitlerowskim pozdrowieniu – jak gdyby nie wiedzieli, że ten hitleryzm mordował ich dziadków – czuję grozę. Ale antysemityzm nie jest specjalnością polską.

Był też na Syberii?

Tak, mieli to rosyjscy chłopcy, którzy w życiu nie widzieli Żyda. A chłopcy polscy wołali za dziećmi żydowskimi „Do Palestyny!”. Do Palestyny, na Syberii! Słyszałem, jak jakiś Polak tym dzieciom odpowiedział: „Boże, jakbyśmy wszyscy chcieli się tam teraz znaleźć!”.

Pan z kolei bił się i wyzywał z Ukraińcami.

To było w Daszawie koło Stryja, gdzie znaleźliśmy się po ucieczce z Gorlic. Bo pierwszego dnia wojny ruszyliśmy na wschód – wszyscy liczyli na to, że gdzieś po drodze nasze wojsko zatrzyma armię niemiecką. A 17 września wkroczyli Sowieci.

I w Daszawie co niedziela pod katolickim cmentarzem spotykali się chłopcy polscy z ukraińskimi. Najpierw były połajanki, potem obrzucanie się kamieniami, a na końcu pięści. Wygrywali ci, których było więcej. Tamtej niedzieli…

…na początku czerwca 1940 roku…

…ich było więcej. Wrzucili mnie do kaplicy cmentarnej i zamknęli. Okno wprawdzie było otwarte, ale pod oknem leżał trup i łaziły po nim ogromne zielone muchy. Miałem osiem lat. Wydawało mi się, że jestem tam wieki całe. Wreszcie ze strachu wyskoczyłem przez okno. Pobiegłem pod dom, a tam stała ciężarówka, do której ładowali dziadków.

Wywózka.

I tutaj znowu fart! Rodziców wzięto w Stryju, z zebrania lekarskiego, i wtedy to matka wybłagała, dosłownie czołgając się i obejmując buty jakiegoś komendanta, żeby nas nie rozdzielano.

Inaczej nie wiadomo, kiedy byście się odnaleźli.

Inaczej moglibyśmy się w ogóle nie spotkać! Ta ziemia przeklęta była ziemią ogromną i nikt nie wiedział, dokąd jedzie.

A czy nie można mówić o niebywałym wręcz farcie, kiedy syberyjski milicjant, który robił wszystko, żeby moja matka nie mogła wrócić do Polski, zamarzł na drzewie?

Na które uciekł przed wilkami. To brzmi jak scena z filmu, aż niewiarygodnie.

Niestety tak brzmi. Życie jest bogatsze od każdego scenariusza. Losy ludzkie bywają takie, że człowiek ich nie wymyśli. Ale zrobić z nich scenariusz wcale nie jest łatwo, a dobry film – jeszcze trudniej.

Bo wszystko zależy od ekipy.

Film jest sztuką kolektywną. Reżyser jest jak dyrygent w orkiestrze. Sztuka nie znosi demokracji i na planie decydować musi jeden człowiek. Jednak rezultat zależy od wielu rzeczy: od pieniędzy, aury, przyrody, organizacji, ekipy, a nawet od tego, czy aktor ma dobry dzień.

Zdarzało się, że najbliższych swoich kolegów wyrzucałem z planu. Gdy aktor, którego bardzo lubiłem, przyszedł na zdjęcia „wczorajszy”, powiedziałem „won” i dopiero po latach zagrał u mnie mały epizod. Nie można pozwolić na to, żeby jedna osoba psuła pracę całej ekipy.

Wróćmy do rzeczy największych.

Mówiła pani o rozmachu. Otóż są malarze portreciści, miniaturzyści, bataliści – ale albo się widzi tak (rękami pokazuje wąski kadr), albo się widzi tak (rozkłada ręce szeroko). Moje życie było takie (rozkłada ręce jeszcze szerzej). Takie! Przed oczyma mam siebie jako dziecko: w bezkresie tajgi i lasostepu Ałtajskiego Kraju. Widziałem rzeki, przy których Wisła to, cytując poetę, „Wisełka-rzeczka”.

Pamiętam, jak z Tadeuszem Łomnickim lecieliśmy do Japonii z „Potopem”, przez Moskwę. Drzemałem, w pewnym momencie stewardesa mnie budzi i mówi: „Piloci proszą pana do kabiny”. Wchodzę, a tam czekają na mnie z koniakiem.

Ale piloci chyba nie pili?

Proszę pani! (Śmieje się) To był radziecki samolot. Pilot mówi: „Niech pan spojrzy. Tego to pan w życiu nie widział”. I pokazuje mi w dole pożar tajgi. „No co? Widział pan?”. Ja mu na to: „Z góry nie”. Bo przecież przeżyłem pożar tajgi będąc na Syberii.

Śni się Panu czasem Syberia?

Teraz już nie. Kiedyś tak, tajga mi się śniła.

W wielu filmach przyroda odgrywa niebagatelną rolę, najlepiej widać to u Kurosawy. Mnie udało się to maksymalnie wykorzystać w pojedynku Wołodyjowskiego z Kmicicem.

Zapamiętuje się twarz Olbrychskiego ociekającą wodą.

No właśnie!

Dzisiaj, żyjąc w miastach, jesteśmy odcięci od przyrody. Ale ja mieszkam osiem miesięcy w roku na Mazurach. I czuję, co to znaczy, jak człowiek obcuje z przyrodą. (Bierze teatralny, głęboki wdech). Jak może człowiek odetchnąć.

Największy zachwyt w Pana życiu też był związany z przyrodą?

Jeśli chodzi o przyrodę, to najbardziej zachwyciła mnie Nowa Zelandia z jej gejzerami i wulkanami. Natomiast jeśli chodzi o zachwyt stricte zawodowy, to „La Strada” Felliniego. Masina jest tam Chaplinem w spódnicy. A dla mnie Chaplin był ­ideałem. Chodzili na niego, śmiali się i płakali wszyscy. I najwybitniejsi intelektualiści, i tak zwane kucharki.

Oglądał Pan go jeszcze w Gorlicach?

W Gorlicach to ja chodziłem głównie na filmy z Shirley Temple. Chaplina oglądałem wiele razy we WGIK-u [Wszechzwiązkowy Państwowy Instytut Kinematografii; JH studiował tam z Edwardem Skórzewskim, swoim najbliższym współpracownikiem, w latach 1950-55 – KB].

To nie podpadało pod burżuazyjną rozrywkę?

Chaplin nigdy. Co prawda w Moskwie nie było możliwości oglądania takich filmów jak np. w Łodzi, ale za to wykładali u nas najbliżsi współpracownicy Eisensteina. Jak wróciliśmy z Edkiem Skórzewskim do Polski, mieliśmy montaż w jednym palcu.

Byliście lepsi technicznie, ale też odważniejsi. Bez was nie byłoby „czarnej serii” [cykl dokumentów pokazujących patologie życia społecznego; zapoczątkował odwilż w polskiej kinematografii – KB].

Jeżeli codziennie chodzisz po tej samej ulicy, to wiele rzeczy przestajesz zauważać. Myśmy przyjechali z zewnątrz i pewne sprawy rzucały nam się w oczy. Po drugie, mieliśmy wspaniale opanowaną szkołę demagogii. Mogliśmy mówić, czym jest wielka prawda i mała prawdionka, co znaczy krytyka, a co samokrytyka. Dlatego potrafiłem – jako młody chłopak – postawić się Aleksandrowi Fordowi, na co on, nieprzyzwyczajony, zupełnie zbaraniał.

Przy jakiej to było okazji?

Zebrania partyjnego we WGIK-u. Mieliśmy w programie projekcję „Suworowa” Pudowkina. Suworow to był wybitny dowódca rosyjski, a jednocześnie człowiek, który zdławił powstanie kościuszkowskie i dokonał rzezi Pragi. Po projekcji zabieram głos w dyskusji: „Koledzy, czym zaczyna się film »Suworow«? Film »Suworow« zaczyna się od rzucania pod nogi Suworowa sztandarów Kościuszki. Jeśli nie wiecie, kim był Kościuszko, to proszę o tym przeczytać u Marksa. Czym się kończy film »Suworow«? Film »Suworow« kończy się walką Suworowa z wojskami rewolucji francuskiej, a jeśli nie wiecie, czym była rewolucja francuska, to proszę przeczytać u Marksa. Ponadto Suworow bronił caratu, który został nazwany przez Marksa żandarmem Europy. Wnioskuję o wycofanie tego filmu z programu”. Zamarli wszyscy, a film wycofano.

Trzeba było tylko wiedzieć, jakimi argumentami operować.

Pytałam o wstyd: może wstydził się Pan kariery agitatora z ZMP?

Nie. Proszę pamiętać, że dopiero czas przyniósł zetknięcie teorii z praktyką. Dzisiaj piszą i mówią, że byliśmy pod absolutną okupacją, a Polska nie istniała. Ale jeżeli myśmy wrócili z Syberii do Polski, gdzie były polskie sztandary, gdzie rozbrzmiewał polski język i polskie pieśni… Jeżeli chodziliśmy do polskich szkół, gdzie wykładali polscy, przedwojenni profesorowie… Mieliśmy prawo wierzyć, że jesteśmy w Polsce.

Nawet premier Morawiecki twierdzi, że „w 1968 roku nie było w ogóle Polski. Był reżim komunistyczny, który tak naprawdę paskudnie traktował Żydów”.

Niedawno trafiłem na łacińskie przysłowie: „Zdania mogą być różne. Ojczyzna jedna”. Tylko o tym, że ojczyzna jedna, niestety obie strony zapomniały.

Pan też miał w 1968 r. nieprzyjemności.

To było w czasie realizacji „Pana Wołodyjowskiego”. Miałem rewizję w domu, w hotelu, przesłuchania na planie filmowym. Bardzo chciano, żebym wyjechał, ale, jak pani widzi, nie wyjechałem.

O co ma Pan największy żal? Albo czego najbardziej żałuje?

Że się w młodości nie nauczyłem angielskiego. Natomiast nie żałuję ani tego, że nie zostałem w Cinecittà [największe studio filmowe we Włoszech – KB], ani tego, że nie zostałem w Hollywood.

Tam nie mógłby Pan dokończyć „Trylogii”.

Chociażby.

W takim razie po co Panu ten angielski?

Choćby po to, żeby swobodnie rozmawiać z moimi wnukami. Mieszkają w Stanach, mają ojca Francuza, są dwujęzyczni i rozmawiam z nimi językiem Papuasów.

Może żal Panu jakiegoś niezrobionego filmu?

Czy żal? Bardzo! Ilu ja filmów nie zrobiłem! „Monte Cassino”, „Świętosława, siostra Bolesława Chrobrego”, „Sława i chwała” Iwaszkiewicza… Nie mówiąc o wielu komediach satyrycznych, wymyślonych wspólnie z Edkiem Skórzewskim, których scenariusze nam odrzucano.

Żal miałem o „Córkę kapitana” Puszkina. Zabrakło jednego głosu, żeby scenariusz skierować do produkcji. Jednego! Rozmawiałem potem z kolegą, który wstrzymał się od głosu, i pytam: „No co, przyznaj szczerze: dlatego że Rosja? Że Puszkin? A gdyby to był Szekspir, też byście odrzucili?”. A on mówi: „Ja też nie robię filmów”.

A byłem tak blisko, takie miałem widzenie. Potem zobaczyłem ten film zrobiony przez Rosjan. Żałosny.

A Pana największy dramat w życiu ?

Największym dramatem była dla mnie śmierć dziadka. Uwielbiałem go absolutnie. Dziadek był drzewiarz, leśnik, myśliwy, taaaki kawał chłopa.

I nie przetrwał zesłania.

To była nasza pierwsza zima na Syberii. Dziadek niósł wodę do domu, musiał przejść przez lodowy trakt, a zbliżał się transport drewna, i żeby nie czekać, dziadek pobiegł i przeskoczył drogę. Poślizgnął się, polał wodą. Zapalenie płuc. Trzy tygodnie organizm walczył. Nie było żadnych lekarstw i nadziei.

Wprawdzie już wcześniej patrzyłem na śmierć z bliska. We wrześniu 1939, gdy przy bombardowaniach wyskakiwaliśmy z pociągów, widziałem sceny, jakie później pokazywano w kronikach: samoloty przelatujące nisko, płaczące dzieci, jakieś trupy. Widziałem pogrzeby Polaków na Syberii. Ale śmierć dziadka to był dla mnie o wiele większy wstrząs. Potem żadnej już tak mocno nie przeżywałem.

Pożegnał się Pan z nim?

Nie.

Już nie był przytomny?

(Długo milczy) Niestety.

Od tego momentu stałem się dorosłym. A później, kiedy ojciec poszedł na front, a matka – jako jedyny lekarz na ­kilkanaście osad, gdzie mieszkali Polacy – wyjeżdżała na kilkutygodniowe objazdy lekarskie, jako dwunastoletni chłopak musiałem sobie radzić. Przygotować drzewo na zimę, posadzić kartofle, siać proso…

Szkoła życia.

Bardzo przyśpieszona. Mało tego. Przychodzili do mnie ludzie i mówili: „Ty, syn lekarzy, powinieneś umieć…”. I ja umiałem: stawiać bańki, przemywać rany, wyrywać zęby. Ale tylko górne, bo do dolnych nie miałem odpowiednich instrumentów.

Przypomina mi się motyw z instrumentami medycznymi w „Znachorze”: doskonale musiał Pan go rozumieć.

Zgadła pani. Tym filmem zaskarbiłem sobie przyjaźń lekarzy z całego świata zajmujących się naturalną medycyną. W wielu krajach znają mnie nie z „Trylogii”, tylko ze „Znachora”.

Można powiedzieć, że „Znachor” to Pana największy sukces.

O nie, nie od razu. On wszedł na ekrany w złym okresie, bo to był stan wojenny. Melodramatem, który z miejsca zdobył widownię, była „Trędowata”.

Prawie 10 milionów widzów w kinach.

Zrobiłem ją z całą świadomością. Po „Potopie” wszyscy oczekiwali ode mnie skoku przez jeszcze wyższą poprzeczkę, a ja skakać lubię, ale z własnej woli, nie jak mi każą. Pomyślałem: zrobię film, który wywoła skandal, i nie będę musiał skakać.

Krytyka rzuciła się na mnie, a do kin tłum walił drzwiami i oknami.

Szkoda, że wtedy honoraria nie były zależne od frekwencji.

Gdybym wszystkie filmy kręcił w warunkach kapitalizmu, byłbym dzisiaj jednym z najbogatszych ludzi w Polsce. Dwa razy w życiu zrobiłem naprawdę duże pieniądze. Pierwszy, kiedy byłem kierownikiem artystycznym kręconego w ZSRR filmu zachodnioniemieckiego „Trudno być bogiem”.

Na podstawie powieści braci Strugackich.

To był fatalny zresztą film. Reżyser, typowy Bawarczyk, nic nie rozumiał z tej powieści. Wtedy w koprodukcjach Rosjanie często nie wywiązywali się z obowiązków i zrywano z nimi umowy. Zawarli więc z Niemcami taką umowę, że kto pierwszy ją zerwie, ten pokrywa cały koszt filmu. Reżyser ponad rok siedział w Sojuzie i nie rozpoczynał zdjęć. Ogromne dekoracje czekały, aktor amerykański rzucił wszystko i wyjechał, operator nic nie robił, tylko jeździł do Berlina, niby na konsultacje optyczne, a tak naprawdę zajmował się szmuglem. Wtedy ściągnęli mnie, abym uratował sytuację. Sprzedałem się bardzo drogo.

Za ile?

Sto tysięcy zachodnich marek. W tym czasie to były niewyobrażalne pieniądze. Dolar był po dwie czy półtora marki, 75 centów kosztowała butelka wódki w Peweksie, a pięć dolarów – obiad na cztery osoby w SPATIF-ie. Te marki pozwoliły mi przetrwać początek lat 90.

Ale prawdziwe pieniądze przyniosło mi „Ogniem i mieczem”.

Z Izabellą Scorupco na planie „Ogniem i mieczem”, 1997-98 r. / FOT. ZENON ZYBURTOWICZ / EAST NEWS

To teraz: największy strach.

Topiłem się trzy razy, ale jestem Ryba, a ryba nie tonie. Najbardziej bałem się, gdy w leśnym jeziorze na Syberii zaplątałem się w wodorosty. Jak jesteś pełen sił, ale coś cię łapie za nogi i wciąga pomału w głębinę, to strach jest potworny. Bo masz czas na uzmysłowienie sobie sytuacji. Film w głowie zaczyna niesłychanie szybko zasuwać, zimno przenika ciało.

Jak się Pan uratował?

Dotarło do mnie, że nie mogę się gwałtownie ruszać, i bardzo powoli zacząłem się wyplątywać.

Na Syberii opowiadaliśmy sobie „straszyłki” – czy wie pani, co to takiego ?

Straszne historie.

Dokładnie tak. Zbieraliśmy się nocą na starym, zrujnowanym cmentarzu zesłańców. A jak jest noc bez najmniejszego wiatru, to czasami z grobów wydobywają się świecące słupy fosforu z kości. Wystarczy, że coś obok się poruszy, i taki słup zaczyna falować. Uciekasz najszybciej jak możesz, wydaje ci się, że ten duch cię goni, a jak jeszcze się zdarzy, że wpadniesz do zawalonego grobu…

Bałem się też, gdy w zimowe noce, rozjaśnione blaskiem skrzącego śniegu, na pobliskim wzgórzu pojawiał się ostatni z amurskich wilków, które przywędrowały w czasach wielkich mrozów ’38. roku, i wył do księżyca. Wszystko zamierało, dygotało każde zwierzę – psy, koty, krowy.

Nigdy nie słyszałam wycia wilka.

I oby nigdy nie musiała pani tego słyszeć.

A może o kogoś innego się Pan bał?

Tak. Przeżyłem onkologiczną chorobę mojej drugiej żony Walentyny. Boję się też, bo moja obecna żona ma problemy z sercem. Ale to jest inny strach niż ten fizyczny.

Największy błąd?

(Długo się zastanawia) Największym błędem chyba była moja wiara w socjalizm. Chociaż kapitalizm też sprawiedliwy nie jest.

Kiedy Pan przestał wierzyć w socjalizm?

Może nie całkiem w socjalizm, ale w tę szczególną formę socjalizmu przestałem wierzyć w czasie studiów, po tym, co widziałem w Rosji.

Co Pan widział?

Chociażby kolegów, którzy nagle przestali przychodzić na zajęcia. Zniknęli. Jak się okazało, byli oskarżeni o przygotowywanie zamachu na Stalina. Rzekomo chcieli do niego strzelać z okna, chociaż okno ich mieszkania nie wychodziło na ulicę.A całkiem mi przeszło, gdy dowiedziałem się prawdy o Katyniu.

Kiedy i skąd?

Gdzieś w późnych latach 50. Nie wiem, czy nie od ojca.

Przecież w filmie „Do krwi ostatniej” myśmy po raz pierwszy poruszyli sprawę Katynia. Padły słowa: „A jeśli to prawda?”. „Niemożliwe”. „A jeśli to jednak prawda…?”. O ten dialog powstała dzika awantura, zdjęto film z ekranów i przemontowano.

Największa porażka?

Każdy niezrobiony film.

A z tych zrobionych?

Nie ma takiego. Film jest tak długo mój, jak długo go nie skończę. Potem staje się własnością publiczną.

A dokument „Ukraina. Narodziny narodu” z 2007 r., który nie został wyemitowany?

To była przyjemność. Ogromna podróż w czasie.

Pan ma sentyment do Ukraińców?

To nie tak. Ja po prostu jestem wyznawcą Giedroycia i Marszałka, którzy bardzo dobrze rozumieli, że bez Ukrainy nie ma niepodległości Polski i że bez Ukrainy Rosja nie może być mocarstwem. Ten film można kupić w Odessie na czarnym rynku. Uważam, że odegra – i odgrywa – bardzo poważną rolę w szukaniu ukraińskiej tożsamości. W internecie są tysiące wpisów: „gdybym znał ten film wcześniej, nie poddałbym się rosyjskiej agitacji”. Ludzie z Donbasu tak piszą.

Największa radość?

Oczywiście cieszyła mnie nominacja do Oscara za „Potop”, ale nawet gdybym go dostał, też nie byłaby to największa radość. Największą radością mojego życia, aczkolwiek w bardzo trudnym momencie, bo zaraz po śmierci Walentyny, była nasza droga przez Polskę z „Ogniem i mieczem”. Entuzjazm widzów, szczęście aktorów, wszędzie tłumy. Staliśmy na balkonie na Piotrkowskiej tak pełnej, jakby sam Kiepura z tego balkonu śpiewał. Piękne zwieńczenie drogi przez mękę do tego filmu.

Ale nie ma beczki miodu bez łyżki dziegciu. Koledzy, którzy nie potrafili przeżyć tego naszego tryumfu – właśnie nie sukcesu, tylko tryumfu – w Gdyni nie dali nam żadnej nagrody, nawet za kostiumy. A mogli.

Największy zawód?

Oczywiście jak nam „Ogniem i mieczem” wycofano z nominacji.

Do Oscara.

Już odbywały się pokazy w Stanach, wszystko było na dobrej drodze, i w ostatniej chwili wysłano „Pana Tadeusza” Andrzeja Wajdy.

Który nominacji nie dostał.

Bo to nie jest film dla cudzoziemców.

Śledzi Pan rządowe zmiany w kinematografii?

Podejrzewam, że tak jak w wypadku muzeów, ministerstwo będzie starało się mieć coraz większy wpływ.

Minister Gliński obiecał hollywoodzki film o historii Polski.

No i nakręcili: „Koronę królów”!

Pytany ostatnio, co z tą hollywoodzką produkcją, upierał się, że żadnego wielkiego filmu nie można zrobić w trzy lata. Co Pan na to?

Wszystko można. Nawet mam temat: cesarz Otton, który widział Europę niemal taką, jaka jest dzisiaj, i ta jego pielgrzymka do grobu św. Wojciecha. Jeżeliby „Bolesława Chrobrego” Gołubiewa wziąć na podstawę, odchodząc oczywiście od archaicznego języka, to można zrobić trzy filmy i kilka seriali.

Niedawno był Pan na planie u Janusza Majewskiego, zagrał Pan w jednej scenie „Czarnego mercedesa”. Zazdrości mu Pan trochę, że jeszcze robi filmy?

Nigdy nikomu niczego nie zazdroszczę. Zresztą gdybym chciał, tobym robił. I może coś jeszcze nakręcę, ale za wcześnie o tym mówić. Choć najlepiej czuję się na polu bitwy, czyli w dużym kinie, a dzisiaj nie mam na to ani pieniędzy, ani zdrowia.

Na plan „Bitwy warszawskiej” pojechał Pan prosto ze szpitala. Szalona decyzja.

Było ich trochę, choć dopiero teraz zdaję sobie sprawę z ograniczeń. I wódka nie ta, i śledź nie ten, i nie ta aura nad bufetem… Tutaj (pokazuje na głowę) jeszcze mi działa, ale wydolność już nie ta. Paliłem 50 lat, mam chore płuca i tylko 8 godzin dziennie mogę funkcjonować bez koncentratora tlenu.

To prawda, że na starość wyraźniej wracają obrazy z młodości?

Oczywiście.

A przypomina się Panu coś, o czym Pan kilkadziesiąt lat nie myślał?

Jeszcze nie.

To na koniec poproszę o największe marzenie.

Marzeniem mojego życia była ekranizacja „Trylogii” i udało mi się je spełnić. Marzenia osobiste też. Mam ten luksus, że od lat jestem z kobietą pogodną, wyrozumiałą i ciepłą. Że spotykam się z ludźmi, w których towarzystwie czuję się dobrze – a nie każdemu na stare lata taki luksus jest dany.

Potrafię cieszyć się każdym wschodem i zachodem słońca. Mam wreszcie czas na nieprzeczytane książki i nieobejrzane filmy, na bycie z przyrodą. Z przyjaciół zostało mi już niewielu, krąg się zacieśnia, ale nie budzi to we mnie żadnego buntu. Widziałem tyle przedwczesnych śmierci, że mogę tylko dziękować Bogu za to, co jest mi dane. ©℗

JERZY HOFFMAN jest reżyserem filmowym. W 1955 r. ukończył studia reżyserskie we Wszechrosyjskim Państwowym Instytucie Kinematografii w Moskwie. Nakręcił m.in. „Pana Wołodyjowskiego”, „Potop” (nominowany do Oscara), „Ogniem i mieczem”, „Trędowatą”, „Bitwę warszawską”, „Znachora”. 15 marca skończy 87 lat.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 11/2019