Życie na wyspach

Najważniejszą cechą reportera jest ciekawość. Małgorzata Szejnert to jej uosobienie.

13.03.2018

Czyta się kilka minut

Małgorzata Szejnert podczas uroczystości wręczenia nagród miesięcznika „Odra”, Wrocław, czerwiec 2016 r. / WOJCIECH NEKANDA TREPKA / AGENCJA GAZETA
Małgorzata Szejnert podczas uroczystości wręczenia nagród miesięcznika „Odra”, Wrocław, czerwiec 2016 r. / WOJCIECH NEKANDA TREPKA / AGENCJA GAZETA

Tym razem zaczęło się od rodzinnych listów. Porządkując je, Małgorzata Szejnert zauważyła, że jednej osoby w nich brakuje. To Ignacy Raczkowski, wuj, o którym wszyscy piszący – a była to rodzina korespondująca na potęgę – jakoś milczą, i to tak zgodnie, jakby losy wuja były wstydliwą tajemnicą. Rak, bo tak go nazywano, był oficerem Wojska Polskiego. Walczył w I wojnie światowej i wojnie polsko-bolszewickiej, za co został odznaczony Orderem Virtuti Militari.

Z listów wynika, że w 1942 r. Rak z żoną Jadwigą, zwaną Dziunią, byli w Wielkiej Brytanii. Co tam robili? Reporterka zaczyna od wojskowych archiwów, ale nie robi tego, co zrobiłby każdy dziennikarz wychowany w dobie komputerów – nie wpisuje nazwiska wuja w internetową wyszukiwarkę. Kiedy to w końcu zrobi, zobaczy na ekranie zdjęcie grobu Raka na jednej ze szkockich wysp. Data na nagrobku: 1943. Reporterka jedzie na miejsce, by sprawdzić, co robili tam polscy wojskowi i czy ktoś ich pamięta.

Pocięte dywany

Tak zaczyna się nowa książka Małgorzaty Szejnert, mistrzyni polskich reporterów. Tematem „Wyspy Węży” są losy oficerów sanacyjnych, internowanych przez rząd Władysława Sikorskiego na położonej u wybrzeży Szkocji wyspie Bute. Miejscowi nazywają ją właśnie Wyspą Węży.

Pierwsi polscy oficerowie pojawili się w Rothesay, największym mieście wyspy, w sierpniu 1940 r. Skierowano tam tych, którzy zdaniem dowództwa byli politycznie niepewni, zbyt krytyczni, zbyt bliscy sanacyjnym elitom, a wreszcie – splamieni klęską wrześniową. Nie było to pierwsze takie miejsce. Jeszcze we Francji podobną funkcję pełnił obóz izolacyjny w Cerizay, przez podobieństwo w brzmieniu nazwy zwany „Nową Berezą”.


Czytaj także: W obozach Sikorskiego - Adam Węgłowski o internowanych na wyspie Bute


Szkoci z Rothesay przyglądają się polskim żołnierzom z zainteresowaniem. Ich internowanie nie jest w żaden sposób niewygodne, mogą robić, co chcą, o ile nie oddalą się za daleko. Sami wybierają kwatery i hotele, w których mieszkają. Dlatego tym bardziej wielu z nich odczuwa to, co ich spotkało, jako plamę na honorze. Ojczyzna krwawi, walczyć trzeba, front wzywa, a oni – grają w karty, chadzają na lekcję języka i na wieczorki, piją, a i owszem, bo co innego? I podpadają właścicielowi jednego z hoteli, bo ostrogami prują dywany. Z czasem nastawienie do Polaków zmieniają też inni mieszkańcy wyspy. Inspektor tamtejszej policji zanotował w 1941 r., że Polacy snują się stadem jak owce, są rozpolitykowani, bardziej niż ojczyzną zajmują się kobietami, a tak w ogóle to nie wiadomo, za czyje pieniądze tak dużo piją.

Obóz zostaje zamknięty po trzech latach funkcjonowania. Przewinęło się przez niego być może nawet 1500 oficerów. Kilku tam zmarło. Jak wuj Ignacy, od którego zaczęło się to dochodzenie, ale akurat o nim Małgorzata Szejnert dowiedziała się chyba najmniej spośród wszystkich internowanych, którzy pojawiają się w tej książce. Historia znalazła jednak dalszy ciąg: tuż przed premierą „Wyspy Węży”, po emisji wywiadu z autorką, odezwał się do niej krewny. Okazało się, że Ignacy Raczkowski miał brata Czesława, który zginął w Katyniu. Istnieje zdjęcie ich rodzinnego domu w Miegianach, na Litwie. „Wuj wychodzi z cienia” – czytam w liście od Małgorzaty Szejnert, który dostałem w odpowiedzi na moje pytania.

Historia niczego nie uczy

Kiedy trzy lata temu odwiedziłem Małgorzatę Szejnert w jej domu letniskowym koło Kazimierza, zastałem ją przy porządkowaniu rodzinnych papierów i starych reportaży. Najbardziej zaskakującą rzeczą, którą usłyszałem tego dnia, było, że jedna z najważniejszych polskich reporterek, zwana przez swoich licznych wychowanków „cesarzową reportażu”, zastanawia się nad życiem bez pisania.

Dzisiaj, kiedy „Wyspa Węży” jest już w księgarniach, wiadomo, że odejść od pisania nie pozwoliła rodzinna tajemnica domagająca się reporterskiego śledztwa. Trudnego, prawie nieudanego. „Zwlekałam z książką, a nawet w pewnej chwili zrezygnowałam. Wątek Raczkowskiego był bardzo wątły i zorientowałam się, że nie zbuduję na nim opowieści. Jednak nie porzucałam całkiem książki, czytałam różne opracowania historyczne, wracałam do listów rodzinnych i z czasem doszłam do przekonania, że można zbudować opowieść na paru planach: historycznym (konflikt Sikorski–piłsudczycy), szerszym rodzinnym, wojennego życia wyspy Bute i życia Polaków na niej. Każdy z tych planów był bardzo ciekawy, a ich przenikanie się bardzo mnie wciągnęło” – czytam w liście.

Pytam też o znaczenie obozu w Rothesay. „Historia internowania na Bute jest niezwykle ciekawa jako nieistniejący w świadomości społecznej epizod II wojny światowej, mówiący bardzo wiele o zadawnionych podziałach politycznych w Polsce, o zawiści i małostkowości ludzi władzy, o nieumiejętności porozumiewania się w dramatycznych okolicznościach wojny, o wykopywaniu podziałów... To wszystko mamy dziś w Polsce jak na dłoni. Historia, jak powiedział jakiś mędrzec, niczego nie uczy” – czytam. Rzeczywiście, kilka fragmentów tej książki może równie dobrze funkcjonować jako komentarz do naszej zwaśnionej współczesności. „Żadna strona nie chce słuchać drugiej. Domniemanie niewinności i dobrej woli nie wchodzi w grę. Jest wielkie zapotrzebowanie na cudzą winę – tchórzostwo, krótkowzroczność, pychę, partactwo” – pisze Szejnert o rywalizujących stronnictwach w Polskich Siłach Zbrojnych na Zachodzie.


Czytaj także: Reporter bez klauzuli sumienia - rozmowa z Małgorzatą Szejnert


W „Wyspie Węży” to, co historyczne, przeplata się w zaskakujący sposób z tym, co rodzinne. Małgorzata Szejnert szuka na wyspie Bute śladów swojego przodka, zabierając do pomocy swojego syna, Piotra Pietrzaka. Snując narrację historyczną, sporo miejsca poświęca rodzinie, ze wzruszającą czułością rekonstruując np. losy cioci Dziuni, którą wojna wyrzuciła wraz z wujem Ignacym na Wyspę Węży, i jej brata, Stefana Szejnerta, który w tym samym czasie był w oflagu w bombardowanej Lubece. A przy tym „Wyspa Węży” to we fragmentach reportaż autobiograficzny w sensie ścisłym: autorka włącza do opowieści własne wspomnienia z dzieciństwa w Białej Podlaskiej: „W czerwcu [1942 – AS], kiedy wiceminister spraw wojskowych w dalekiej Anglii potępiał wrogów prawowitego rządu (...), miałam już sześć lat, ciągle mieszkałam w Białej Podlaskiej nad rzeką Krzną i uczyłam się na pamięć laurki”. Laurka była dla dziadka i szła tak: „Niech Polska nasza znów się odrodzi / Niech Orzeł Biały znów nam przewodzi / Synowie Twoi niech wrócą z wojny / I odtąd wiedźmy żywot spokojny”.

Fakt razowy, nie pszenny

Autobiograficzne motywy w „Wyspie Węży” zaskakują tym bardziej, że Małgorzata Szejnert nie należy do tych, którzy lubią mówić o sobie.

Na studiach dziennikarskich w latach 50. marzyła, by zostać dziennikarką sportową. Z czasem porzuciła ten plan. Swoje debiutanckie reportaże pisała o wielkich budowach socjalizmu. Jej pierwszym głośnym tekstem była „Mitra pod kapeluszem”, reportaż o powojennym życiu polskich rodów arystokratycznych.

Tekst, który w 1973 r. opublikowała „Polityka”, wywołał skandal, tym większy, że część tekstu poszła w wydaniu pierwszomajowym. „Rzecz więc nie tylko w tym, że artykuł nasuwa skojarzenia z typowymi dla ilustrowanych magazynów na Zachodzie historiami na temat rodzin królewskich i książęcych. W naszych warunkach próba adaptacji tego specyficznego dla prasy burżuazyjnej gatunku nie ma racji bytu i może przynieść żenujące rezultaty” – recenzowała „Trybuna Ludu”. Krytycznych recenzji było więcej, ale autorka dostała zakaz polemizowania z nimi. Trzyma je do dzisiaj w wielkim segregatorze.

W latach 70. polscy reporterzy wynaleźli sposób pisania o krajowej rzeczywistości, który zyskał miano „małego realizmu”. Metoda polegała na szukaniu tematów w szarej codzienności i na szczegółowym opisie zwykłego życia w PRL. Z jednej strony był to erzac – skoro reporterzy nie mogli pisać o ogóle, uciekali w szczegół, a z drugiej – sposób na pełnienie swojej roli w trudnych warunkach cenzury i odgórnego sterowania prasą.

„Skąd to zamiłowanie do ustawiania się w kolejce za strawą powszednią, a raczej nie tyle zamiłowanie, ile przeświadczenie, że to jest właściwa platforma widokowa, nie na zawsze, ale na dzisiaj i chyba jeszcze na trochę? Nieraz się zastanawiałam, skąd to się bierze, dlaczego ta kolejka reporterów za faktem raczej razowym niż pszennym tak się wydłuża. Widocznie nas tutaj potrzeba. Zajmujemy miejsce w tym samym ogonku co większość ludzi, dla których piszemy” – pisała we wstępie do swojej drugiej książki, zbioru reportaży pisanych według tych reguł (reportaże z tego okresu zostały wznowione kilka lat temu w tomie „My, właściciele Teksasu”). Jak tekst „Codziennie”, niemalże minutowy zapis dnia pięciorga bohaterów, których znalazła w narzędziowni w fabryce w Ursusie. Tamta narzędziownia jeszcze nie zapowiadała buntu.

Kiedy kilka lat później bunt zaczął się na Wybrzeżu, była w stoczni w Szczecinie. Napisany razem z Tomaszem Zalewskim i wydany w podziemiu reportaż „Szczecin” to niezwykły i niesłusznie zapomniany zapis tamtych chwil. Po latach reporterka wspominała, że zobaczyła w stoczni rzeczywistość, której istnienia nie podejrzewała – mimo że pisała o Polsce już 20 lat.

Dziennik pracy

Jej najważniejszy temat przyszedł do niej w postaci listu. Dopiero co wróciła z USA, gdzie wyemigrowała w połowie lat 80., nie wierząc w dobry obrót spraw w kraju. Autor listu pisał o warszawskim cmentarzu, który kryje tajemnice. Chodziło o cmentarz na warszawskim Służewie, a tajemnicą były ciała żołnierzy polskiego podziemia zamordowanych w stalinowskich więzieniach. Tak narodziła się książka „Śród żywych duchów”, spisane w formie dziennika dochodzenie reporterskie w sprawie miejsca pochówku polskich bohaterów, przeprowadzone w ostatnich miesiącach istnienia PRL (książkę wydał londyński Aneks w 1990 r., jej polskie wznowienie ukazało się dopiero w 2012 r.).

Czytałem ten list – i 142 inne, głównie do i od członków rodzin zamordowanych, które znajdują się w zbiorach Biblioteki Narodowej, razem z 340-stronicowym dziennikiem pracy nad tym tematem (i materiałami do „Szczecina” oraz „Sławy i infamii”, wywiadu rzeki z Bohdanem Korzeniewskim). Uderza dyscyplina i szczegółowość tych notatek. Do dziennika autorka własnoręcznie sporządziła indeks nazwisk i umieściła go w osobnym zeszycie. W samych listach od rodzin dojmuje osamotnienie w nieukojonym bólu.

Jest w tych papierach coś jeszcze, czego nie ma w książce. To zapis spotkania z młodymi dziennikarzami sympatyzującymi z Solidarnością, na którym autorka opowiadała o książce, nad którą pracowała. Zastanawiała się, czy przypadkiem nie przyjmie ona formy fałszywego dziennika prawdziwych zdarzeń. I faktycznie – porównanie oryginalnego dziennika i wersji opublikowanej wydobywa różnice. Wersja w książce jest chronologicznie zaburzona, ale bardziej przejrzysta, zwarta, łatwiejsza w czytaniu. Drobne poprzestawianie dat to „kłamstwo formy”, którego uczyła później młodych reporterów „Gazety Wyborczej” w latach 90. – można nagiąć rzeczywistość w formie, jeśli służy to łatwości przyswajania tekstu. W formie, ale nie w treści.

Dzisiaj wartość „Śród żywych duchów” nie polega na zawartej w tej książce wiedzy o losie bohaterów podziemia. Po latach wiemy znacznie więcej. Autorce udało się uchwycić coś innego: moment, w którym przychodzi zmiana. Na początku książki reporterka odbija się od ścian, szuka w mroku, na końcu – siada nad listą straconych ujawnioną przez Ministerstwo Sprawiedliwości. A zaczyna się od listu o tajemnicy i relacji więźniów, w których często pojawia się stukot końskich kopyt. To dorożka, którą wywożono ciała.

„Nie lubię mówić, że czuję posłannictwo lub misję. Te wielkie słowa zastępuje mi po prostu ciekawość. A jeżeli jestem ciekawa – myślę dalej – chyba to jest ważne. Mam zaufanie do swojej ciekawości” – powiedziała mi trzy lata temu.

Za ciekawością

Kiedy już można było pisać, co się chce – przestała. Została szefową działu reportażu w „Gazecie Wyborczej”, przejmując go od Hanny Krall. Wśród młodych reporterów słynęła z surowości. Wielu z nich nawet po latach wspomina stres, jaki czuli, stojąc w kolejce do gabinetu Małgorzaty Szejnert ze swoimi tekstami. Jedno z przezwisk, jakie jej wtedy nadali, to „Królowa lodu”...


Czytaj także: Adrian Stachowski: Raport o stanie reportażu


Do pisania wróciła już na emeryturze, płynnie, zaczynając prawie w miejscu, w którym skończyła. Temat pierwszej książki pisanej po przerwie, „Czarnego ogrodu” (2007), znalazła bowiem jeszcze w latach osiemdziesiątych, kiedy jako rzeczniczka prasowa Instytutu Psychoneurologicznego – pracowała tam po odejściu z prasy w stanie wojennym – trafiła do Giszowca, robotniczej dzielnicy Katowic. Efektem tej podróży sprzed 20 lat była wielowątkowa historia dzielnicy, rozpisana na kilka przenikających się epopei rodzinnych.

„Dom Żółwia. Zanzibar” (2011), reportaż historyczny o wyspie, narodził się podczas nurkowania u jej wybrzeży. Pomysł na „Wyspę klucz” (2009), książkę o przyjmującej imigrantów do USA wyspie Ellis, narodził się przy szperaniu w internetowym archiwum genealogicznym Ellis Island National Museum of Immigration. Kolejna książka, o Polesiu („Usypać góry”, 2015), zaczęła się od fotografii Louise Arner Boyd, Amerykanki, która w latach 30. opublikowała w „National Geographic” fotoreportaż z podróży po tamtych rejonach.

Krytycy zauważają, że Małgorzatę Szejnert ciągnie do wysp, tych prawdziwych – Zanzibar, Ellis, Bute – i tych metaforycznych, jak Giszowiec czy Polesie. Autorka zachęca do tych interpretacji, mówiąc, że zamkniętą przestrzeń łatwiej jej opisać i znaleźć w niej znaczenie. Ale wyspy, dobierane z rozmysłem czy instynktownie, to tylko scenografia dla opowieści. A one same – czy jest w nich coś wspólnego?

Bohaterami Małgorzaty Szejnert często są osoby, które ocalają przeszłość dla przyszłości, szukają jej śladów lub chronią ją przed zapomnieniem – czasami nawet jest to ona sama, kiedy szuka grobów lub śladów zatopionej Flotylli Pińskiej.

Innym ważnym tematem jej książek jest to, jak historia przeradza się w teraźniejszość, np. jak niewolnicza historia Zanzibaru ukształtowała dzisiejsze oblicze wyspy lub jak miliony imigrantów przypływających na Ellis Island zbudowały Stany Zjednoczone.

Trzecim ważnym tematem Szejnert jest właśnie emigracja, która przewija się w jej książkach już od debiutu, „Borowików przy ternpajku”, wydanego na początku lat 70. reportażu o Polakach w USA.

„Wyspa Węży” to książka, w której wszystkie te nici łączą się w jedną opowieść, samą w sobie ważną, ale co najistotniejsze – ciekawą.

Co nie jest tematem

W moim liście zadałem jeszcze kilka innych pytań. Chciałem wiedzieć, co czuje, kiedy natrafia na temat, i jaką rolę w jej ostatnich książkach odgrywa osobista ciekawość – bo mam przeczucie, że to właśnie ona jest w nich najważniejsza. Nie dostałem odpowiedzi. Przypomniało mi się wtedy coś, co odpowiedziała prawie 40 lat temu na podobne pytania: „Reporter nie jest tematem. To nie gwiazda filmowa. To, co myśli poza reportażem – nikogo nie interesuje. Ważne jest to, co pisze”. ©

Małgorzata Szejnert, WYSPA WĘŻY, Znak, Kraków 2018

Korzystałem z książki Marka Millera „Reporterów sposób na życie” (Warszawa, 1982).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 12/2018