Życie jest plotką

Intelektualistom z dużych miast udało się ustalić, że ich politycznej katastrofie w Ameryce winna jest prowincja, szczególnie ta biała. Elizabeth Strout portretuje ją w swoich powieściach.

20.11.2018

Czyta się kilka minut

Elizabeth Strout  podczas 9. Międzynarodowego Festiwalu Literatury w Rzymie, czerwiec 2010 r. / ALESSIA PARADISI / PAP
Elizabeth Strout podczas 9. Międzynarodowego Festiwalu Literatury w Rzymie, czerwiec 2010 r. / ALESSIA PARADISI / PAP

Gdy Lucy Barton, tytułowa bohaterka powieści „Mam na imię Lucy” (przeł. Bohdan Maliborski), leży długie tygodnie w szpitalu, wspomina swoje dzieciństwo. Dorastając w biednej rodzinie w małym, prowincjonalnym miasteczku dziewczynka często zostawała w szkole po lekcjach. Jej rodzina mieszkała w nędznej, przypominającej garaż szopie, więc Lucy wolała zostać w ogrzanej klasie i czytać książki. „Dzięki nim czułam się mniej samotna. Właśnie o to chodzi. Pomyślałam: będę pisać i ludzie nie będą się czuli tacy samotni!” – mówi Lucy, porte-parole swojej twórczyni, Elizabeth Strout, amerykańskiej pisarki z Nowej Anglii.

Purytański stand-up

Strout nie dorastała co prawda w biedzie – urodziła się w żyjącej skromnie inteligenckiej rodzinie z klasy średniej. Niemniej ze wszystkimi swoimi bohaterami dzieli doświadczenie dorastania w surowym, purytańskim środowisku. Jej rodzice mieli bardzo szczególny stosunek do wszelkich przyjemności. Nie czytali gazet, nie posiadali też telewizora – w jednym z wywiadów Strout przyznała, że zanim poszła na studia, widziała w swoim życiu dwa filmy: „101 dalmatyńczyków” i „Cudotwórczynię”.

I choć pisarka wspomina, że jej dom znajdował się „jeszcze spory kawałek za końcem świata”, swoje dzieciństwo uważa za bardzo szczęśliwe. Pozbawione rozrywek otoczenie sprzyjało nie tylko lekturze, ale też pierwszym próbom literackim. Matka Elizabeth, którą w dedykacji do „Olive Kitteridge” (przeł. Ewa Horodyska) pisarka nazwała „mistrzynią opowieści”, od pierwszych lat uczyła córkę bezcennej sztuki obserwacji. Kazała jej opisywać w notesie napotkane osoby – rekonstruować lub wymyślać ich przeszłość, ale też zaplecze emocjonalne, jak również skomplikowaną siatkę relacji, w której na co dzień funkcjonują. Bez wątpienia to właśnie temu ćwiczeniu Strout zawdzięcza wnikliwość w analizowaniu ludzkiej duszy – znak rozpoznawczy swojej prozy.

Urodzona w 1958 r. Elizabeth Strout, podobnie jak Lucy Barton, od zawsze sekretnie myślała o sobie jako o pisarce. Zadebiutowała jednak późno, bo dopiero w 1998 r. powieścią „Amy i Isabelle” (przeł. Agnieszka Wyszogrodzka-Gaik). Choć pisała przez całe życie, do tego przełomowego momentu myślała o swojej karierze inaczej. W 1982 r. skończyła prawo na uniwersytecie w Syracuse, ale w zawodzie przepracowała jedynie pół roku. Zderzenie z bezwzględnymi realiami tej branży szybko pozbawiło ją złudzeń. Język prawa okazał się niewystarczający dla jej potrzeb – zbyt suchy i odklejony od ludzkich potrzeb oraz emocji. „W ten sposób trudno komuś naprawdę pomóc” – mówiła po latach.

Po studiach szybko wylądowała w Nowym Jorku, gdzie przez wiele lat pracowała jako kelnerka. Próbowała także, i to z dużym powodzeniem, swoich sił w stand-upie. Ku uciesze nowojorskiej publiczności najchętniej wcielała się w... surową purytankę z Nowej Anglii. Konfrontacja z kształtującą ją przez lata tradycją z pewnością była ważnym doświadczeniem dla jej pisarstwa, którego jedną z ważniejszych cech jest zdrowy, ironiczny dystans – zarówno do świata, jak i do samej siebie.

Kronikarka prowincji

Strout w swoich książkach nieustannie powraca w rodzinne strony. Cztery pierwsze jej powieści rozgrywają się w miasteczku Shirley Falls – mimo że wymyślone przez pisarkę, to jednak idealnie wkomponowuje się w krajobraz stanu Maine. Chłodna i wietrzna miejscowość, zagubiona gdzieś w przepastnych lasach i między skalistymi zatokami Atlantyku, jest odmalowana przez Strout z pietyzmem – wszak to scena, na której rozegrana zostanie niezliczona ilość ludzkich dramatów.

Nowa Anglia jest tu ważna nie tylko ze względu na pochodzenie pisarki. To przede wszystkim kolebka amerykańskości – miejsce narodzin najważniejszych narodowych mitów, które od ponad 200 lat oddziałują na cały kontynent. Tak jak krajobrazy naszej wyobraźni wciąż wypełniają płaczące wierzby i szlacheckie dworki z drewna (lecz podmurowane), podobnie amerykański pejzaż patriotyczny skomponowany jest z żółknących lasów Nowej Anglii i bielejących na ich tle drewnianych wieżyczek kościołów. Czyli dokładnie jak w Shirley Falls. I choć amerykańskie centra kulturowe i gospodarcze już dobre sto lat temu przeniosły się w zupełnie inne części kontynentu, to północno-wschodnia prowincja wciąż pozostaje symbolicznym punktem odniesienia.

Strout jest jak najdalsza od idealizacji Nowej Anglii. Wręcz przeciwnie – prowadzi skrupulatną kronikę tego regionu, pokazując jego bolączki i problemy. Od czasu zwycięstwa Trumpa wśród liberalnych intelektualistów w USA trwa gorączkowe poszukiwanie przyczyn porażki. Wielu intelektualistów z dużych miast przypomniało sobie wtedy, że nie wszyscy Amerykanie żyją w metropoliach na jednym albo drugim wybrzeżu. Udało się też ustalić, że politycznej katastrofie winna jest prowincja, szczególnie ta biała, przez lata niedowartościowywana i pozostawiona z licznymi problemami sama sobie.

Dokładnie ta, którą Strout od dwóch dekad portretuje w swoich powieściach. Świat, który opisuje Strout, lata świetności ma już dawno za sobą, a w jego mieszkańcach, odstawionych na boczny tor, narasta gorycz i poczucie osamotnienia. Każdy, kto może, wyjeżdża do metropolii, np. Nowego Jorku, jak obaj tytułowi bracia Burgess („Bracia Burgess”, przeł. Małgorzata Maruszkin) – w Maine zostaje tylko ich siostra, rozwiedziona, samotna matka, której życie nie poszło zgodnie z planem.

Do tego dochodzi jeszcze jeden problem – społeczności, które z takim oddaniem i czułością opisuje, w gwałtownym tempie wyludniają się i starzeją. „Już w dzieciństwie otaczali mnie niemalże wyłącznie starsi ludzie – ze swoimi opowieściami, wrażliwością, ale i problemami. To było powietrze, którym oddychałam” – mówiła autorka w jednym z wywiadów. Być może dlatego równolegle ze studiami prawniczymi uzyskała także dyplom z gerontologii.

Postaci

Dla Strout prowincja to jednak przede wszystkim źródło dramatów, których tragizm staje się lepiej widoczny na odpowiednio ascetycznym tle – dla niewprawnego oka być może banalnym i nudnym, jednak z pewnością nie dla kogoś z takim zmysłem obserwacji i darem empatii jak Strout. W jej powieściach sama fabuła nie ma szczególnego znaczenia. To raczej zmontowane pobieżnie dekoracje, które nie powinny odwracać naszej uwagi od tego, co najważniejsze – od postaci.

Bo w kreowaniu bohaterów – złożonych, niebanalnych, których nie można znieść, ale jednocześnie nie da się im nie współczuć – Strout jest absolutną mistrzynią. Przykłady można mnożyć, zaczynając od debiutanckiej powieści i tytułowej pary, czyli Isabelle i jej córki Amy. Samotna matka trzyma w tajemnicy przed dorastającą córką mroczny sekret związany z jej poczęciem, ta z kolei wdaje się w romans z nauczycielem matematyki, przez co szybko trafia na sam szczyt plotkarskiej agendy miasteczka. Jednak kluczowe dla powieści jest napięcie między dwiema kobietami, które narasta przez całe upalne lato, aby w końcu doprowadzić do oczyszczającej eksplozji. Wszystko, co skandaliczne, mamy od początku podane na talerzu – emocjonująca jest walka matki i córki o wynalezienie na nowo języka dla komunikowania swoich uczuć.

Podobnie w kolejnej, nieco mroczniejszej powieści „Trwaj przy mnie” (przeł. Ewa Westwalewicz-Mogilska), w której Tyler Caskey, pastor niewielkiej parafii, próbuje przezwyciężyć religijny i egzystencjalny kryzys wywołany śmiercią ukochanej żony. Wcześniej powszechnie szanowany i uwielbiany przez lokalną wspólnotę wiernych, w obliczu kryzysu dostrzega prawdziwe, bezlitosne oblicze bliskich mu niegdyś ludzi. Osobista tragedia, która wywraca świat mężczyzny stawianego za wzór cnót, wzbudza w mieszkańcach miasteczka dziwną, mroczną energię. Strout pokazuje niemalże w naturalistyczny sposób mechanizm, który zamienia trochę nierozgarniętych, ale poczciwych i uśmiechniętych sąsiadów w emocjonalnych sadystów. Plotki o kolejnych upadkach duchownego roznoszą się niczym zapach krwi, przyciągając drapieżników.

Pastor, dawniej wrażliwy i troskliwy opiekun rodziny i wspólnoty, popada w depresję, która zamienia go w cynika. Wybawienie przychodzi w ostatniej chwili, ale, jak to bywa u Strout, nie ma metafizycznej proweniencji – surowa rzeczywistość jej powieści jest pozbawiona tego wymiaru.

Przed ostateczną rozpaczą ratuje afirmacja zwykłego, banalnego życia. Bohaterowie Strout zazwyczaj gigantycznym wysiłkiem zataczają w swoim życiu koło, aby odkryć, że ratunek z zewnątrz nigdy nie nadejdzie. Dlatego, na dobre i na złe, skazani jesteśmy wyłącznie na siebie. Tylko Strout potrafi przekuć ten banał w trzymający w napięciu thriller egzystencjalny.

Plotkara

Plotka to nie tylko mniej lub bardziej niewinna rozrywka, której oddają się mieszkańcy małych miasteczek – to przede wszystkim bardzo użyteczne i często praktykowane przez pisarkę narzędzie literackie. Najlepszym tego przykładem są dwie ostatnie powieści autorki – „Mam na imię Lucy” oraz jej kontynuacja „To, co możliwe” (przeł. Paweł Lipszyc). W pierwszej książce leżąca w szpitalu pisarka w rozmowie z dawno niewidzianą matką wspomina losy mieszkańców rodzinnego miasteczka. W kolejnej powieści (pisanej równolegle z poprzednią) Strout postanowiła pokazać, kim są ludzie przywoływani przez Lucy i jej matkę. Świat obu kobiet zaludniają dziesiątki złożonych i barwnych postaci. Co więcej – każda z nich wchodzi nieustannie w najróżniejsze relacje z pozostałymi. Tej rozedrganej galaktyki ludzkich charakterów nie da się przedstawić inaczej niż za pomocą plotek. Dlatego podsłuchując rozmowę matki i córki poznajemy ciągle nowe, nawarstwiające się historie, które komplikują i zagęszczają lokalną panoramę.

W małomiasteczkowym uniwersum, gdzie każdemu wydaje się, że wie wszystko o innych, plotkarski sposób opowiadania uniemożliwia istnienie jednej wersji wydarzeń. Tak właśnie Strout udaje się wytworzyć dystans wobec swoich bohaterów – oglądani z wielu stron zyskują rzadko spotykaną głębię i wielowymiarowość. Najlepszym tego przykładem jest oczywiście Olive Kitteridge, tytułowa bohaterka chronologicznie trzeciej powieści Strout.

Wydana w 2008 r. powieść przyniosła auorce Nagrodę Pulitzera, a ponad milion sprzedanych na świecie egzemplarzy – międzynarodową sławę i pieniądze. Kropkę nad i postawił dorównujący książce miniserial produkcji HBO z genialną Frances McDormand, która po „Trzech billboardach za Ebbing, Missouri”, a wcześniej „Fargo” braci Cohen, stała się twarzą małomiasteczkowej Ameryki.


Czytaj także: Kobieta z prowincji - Anita Piotrowska o Frances McDormand


Choć Strout już od początku wypracowała oryginalny i rozpoznawalny od pierwszego akapitu styl, a każda kolejna powieść tylko poszerzała literackie i egzystencjalne terytoria, to jednak żadna wcześniejsza ani późniejsza książka nie może równać się z „Olive Kitteridge”. W tej opowieści o upartej, zrzędliwej, ale jednocześnie czułej i pełnej niebanalnego uroku kobiecie Strout osiągnęła trudną do przelicytowania maestrię.

Na książkę składa się kilkanaście rozdziałów, z których każdy napisany jest z innej perspektywy i mógłby być osobnym opowiadaniem. Zanim bezpośrednio skonfrontujemy się z główną bohaterką, wpierw poznajemy licznych bohaterów drugiego planu, w których Olive przegląda się niczym w przydymionych zwierciadłach. Mąż odrobinę ciamajdowaty, ale pełen ciepła i wyrozumiałości dla trudnego charakteru żony. Obok niego syn, który przez całe życie przepracowuje traumę trudnego dzieciństwa, a także jego kolejne partnerki, próbujące zająć bezpieczne pozycje względem teściowej. W tle wielu bliższych i dalszych znajomych, którzy na krócej lub dłużej znaleźli się w orbicie Olive – każdy z nich opowiada nam o niej inną historię. Raczej nielubiana, ale za to powszechnie szanowana Olive nie przestaje intrygować. Nie daje spokoju, bo wymyka się wszelkim łatkom i frazesom. Strout nie tylko jej nie ocenia, ale wręcz przyzwala na rzeczy społecznie niedopuszczalne dla kobiety w jej wieku. „Nie chcę pisać melodramatów, nie interesuje mnie też dobro ani zło. Interesują mnie za to wszystkie oddźwięki naszego życia” – mówiła w jednym z wywiadów.

Tworząc jedną z najciekawszych bohaterek literackich XXI wieku, Elizabeth Strout udowodniła, że potrafi rejestrować jego najdelikatniejsze szmery. ©℗

Czytaj także: Niech ślepy prowadzi kulawego - Maciej Jakubowiak o pisarstwie George'a Saundersa

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Redaktor i krytyk literacki, stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”.

Artykuł pochodzi z numeru Nr 48/2018