Zwolnieni do życia

O rodzinie powie tylko, że wszystko się zmieniło, bo nie każda kobieta gotowa jest czekać. „Tylko matki zawsze czekają” – mówi ten, który po trzech latach wyszedł z rosyjskiej niewoli. Wielu Ukraińców jest w niej nadal.

29.01.2018

Czyta się kilka minut

Tatiana, matka Saszy: „Nikt poza matką nie zrozumie, co to znaczy usłyszeć syna  po ponad tysiącu dniach”. / MONIKA ANDRUSZEWSKA
Tatiana, matka Saszy: „Nikt poza matką nie zrozumie, co to znaczy usłyszeć syna po ponad tysiącu dniach”. / MONIKA ANDRUSZEWSKA

Wychudzony, łysy, w wojskowym dresie. Nerwowo pali papierosa.

– Niewola... to brzmi jakoś tak... archaiczne – zastanawia się, szuka słów. – Jak z filmów historycznych. Trudno człowiekowi w dzisiejszej Europie wytłumaczyć, jak to jest być jeńcem. Nikt nas ani naszych rodzin do tego nie przygotował. Nasze żony wychodziły za mąż za programistów, budowlańców, rolników, a nie za żołnierzy. A potem przychodziły wezwania do armii... – mężczyzna milknie, dopala. – Wiedzieliśmy, że jeśli zrobią nam pokazowy proces przed rosyjskim sądem, możemy dostać 15-20 lat. To tak, jakbyś dla wszystkich umarł. Takie zawieszenie, między być a nie być.

W stołówce wojskowego szpitala w Kijowie takich jak on jest około trzydziestu. Byli w grupie 74 Ukraińców, którzy 27 grudnia 2017 r. odzyskali wolność, w ramach wymiany za 233 prorosyjskich separatystów.

Mężczyźni, którzy w wieczór prawosławnej wigilii zasiedli w tej stołówce, są wynędzniali. Szarzy, z zapadniętymi oczami. Niektórzy ukrywają okaleczone ręce. Większość ma wybite zęby. Obok rozemocjonowane, szczęśliwe rodziny. Choć są i tacy, do których nikt nie przyjechał. Może było daleko. A może przez dwa, czasem trzy lata nieobecności w domu zmieniło się więcej, niż mogą sądzić.

– To nasze prawdziwe bohaterki! – byli jeńcy wskazują na żony i matki.

Faktycznie, to ich upór i determinacja przyczyniły się do sfinalizowania największej od półtora roku wymiany jeńców. Domagając się od ukraińskiej reprezentacji w Mińsku skuteczniejszych działań, kobiety prowadziły głodówkę. Demonstrowały pod siedzibą prezydenta i ministerstwem obrony. Spotykały się z europosłami i przedstawicielami misji międzynarodowych. Kilka jesiennych nocy spędziły przed parlamentem. Chciały, by ukraińscy politycy, idąc do pracy, widzieli zdjęcia ich bliskich, przetrzymywanych w Doniecku i Ługańsku. Żeby poczuli, że sprawa ratowania jeńców to nie kolejny punkt do politycznych targów, ale tragedia konkretnych ludzi.

Matki zawsze czekają

Ma pergaminową skórę i wielkie, podkrążone oczy. Wychudzony, jakby wyszedł z gułagu. Na froncie Iwan walczył mniej niż dobę. A w niewoli był trzy lata, bez trzech tygodni.

Jego batalion czołgów posłano na pomoc otoczonym na donieckim lotnisku. To był jego pierwszy i ostatni bój. Nie pamięta, jak trafił do niewoli. Tyle, że został ranny w głowę zaraz po tym, jak opuścił unieruchomiony czołg.

Lewą skroń przecina mu blizna. Na miejsce ubytku w czaszce lekarze mają ­wstawić kilkucentymetrową płytkę. Dziwią się, że przeżył z taką raną. Gdyby jeszcze wiedzieli, że na początku zaszyto ją zwykłą igłą i nitką... Tamtym było żal nici chirurgicznych.

Trafili w ręce ludzi nazywających się Kozackim Sojuszem Dońskiego Wojska – rosyjskich ochotników, przybyłych do Donbasu. Ci na początku wrzucili go do klatki dla psów. Gdy nie mógł już oddychać, dopuścili lekarza, który zrobił mu zastrzyk, przez kraty. Polali benzyną głowę Bohdana, jego dowódcy. Chcieli spalić jego kozacki czub. Zapalniczka nie odpaliła. Wtedy najbardziej się bał.

Martwi się, bo Bohdan wciąż jest w niewoli. Miał także być wymieniony, ale dzień wcześniej skreślono go z listy.

On w niewoli nauczył się rosyjskiego. – Pochodzę z wioski pod Równem, tam nikt nie mówi po rosyjsku – opowiada. Uczył się, by przetrwać. Żeby nie bili. Bo pierwszy raz zaczęli bić, gdy, zapytany o datę urodzenia, powiedział „lipiec” po ukraińsku.

Poza językiem nauczył się dwóch innych zasad przetrwania. Raz: gdy biją, nie należy się zasłaniać. – Jak chroniłem ręką ranę na głowie, bili mocniej – mówi. – Im mniej się opierasz, tym szybciej im się nudzi. Bo bicie czy rażenie paralizatorem to ich rozrywka.

A druga zasada? – Do wszystkiego można się przyzwyczaić.

Opowiada: – Na początku reagowaliśmy paniką na brzęk kluczy. To był znak, że przyjdą nas bić. Potem zaczęliśmy traktować bicie jako rutynowy element dnia.

Po trzech miesiącach jeńców przejął inny rosyjski oddział. Odtąd warunki były lepsze, przypominały zwykłe więzienie. W piwnicy w Doniecku, w dawnej siedzibie Służby Bezpieczeństwa Ukrainy, a potem w kolonii karnej w Makijiwce spędził prawie trzy lata. – Nie chcę, żeby ktoś się litował. Przecież żyję – wzrusza ramionami.

W szpitalu nikt go nie odwiedza. – Dla matki do Kijowa za daleko – tłumaczy. – Przyjechała raz, gdy mnie wypuścili, ale nie może tu ze mną siedzieć. W domu jest młodsze rodzeństwo.

Żałuje, że nie spotka już ojca. Umarł, gdy on był w niewoli. Kiedy dostał wezwanie, ojciec nie próbował go zatrzymywać. Był dumny, że syn ma walczyć za kraj, bo, powiedział, to obowiązek. Więc gdy puszczą go już ze szpitala, odwiedzi także tatę na cmentarzu. Opowie, że wszystko zrobił jak trzeba.

O własnej rodzinie Iwan nie chce mówić. Wszystko się zmieniło. Wystarczy powiedzieć, że nie każda kobieta gotowa jest czekać trzy lata. – Tylko matki zawsze czekają.

Rodzinny stres pourazowy

– Wypuściłam syna z domu 2 sierpnia 2014 r., a wraca do mnie 27 grudnia 2017 r. Już nigdzie go nie wypuszczę! – zapowiada drobna 60-latka o krótkich blond włosach.

Tatiana jest matką Saszy. Jej syn, zwiadowca, w ręce żołnierzy Federacji Rosyjskiej trafił podczas wychodzenia z „kotła debalcewskiego”. Udział regularnych jednostek rosyjskich, zwłaszcza pancernych i artylerii, zdecydował o klęsce Ukraińców w tej bitwie, w lutym 2015 r.

Gdy syn zadzwonił do matki, zaraz po wymianie, Tatiana straciła przytomność. – Nikt poza matką nie zrozumie, co to znaczy usłyszeć syna po ponad tysiącu dniach. Oglądałam raz po raz, jak moje dziecko leży zakrwawione w śniegu, a oni je biją. To był taki ból serca, jakby ktoś mi je ciął nożem.

Chodzi o materiał filmowy, który nagrali rosyjscy dziennikarze. Trafił do internetu. Kilku rannych Ukraińców leży na śniegu. „Swoi?” – pyta któryś z nich słabo. „Da, swoi... Rosjanie!” – ironizują mężczyźni w mundurach, kopiąc rannego.

Teraz Tatiana nie odstępuje syna na krok. Choć Sasza ma ponad 30 lat, gdy tylko wyjdzie gdzieś na dłużej niż kwadrans, od razu się niepokoi. Gdzie mój syneczek? Dzwoni do niego, sprawdza, czy wszystko w porządku. On się wtedy denerwuje: – Mamo, daj spokój. Dorosły jestem, dam sobie radę.

Ale zaraz przeprasza: – Mamusiu, nie chciałem. Wszystko rozumiem, zaraz przyjdę.

Sasza czytał o psychologii stresu pourazowego. – Wiem, że ten problem dotyka nie tylko nas, ale też nasze rodziny. Mama przez trzy lata prawie nie spała. Potrzebuje psychoterapii tak samo jak ja.

Gdy do Saszy przychodzą inni byli jeńcy i zaczynają wspominać niewolę, Tatiana wyjmuje białą chusteczkę z materiału. Ociera oczy. – Nie mogę słuchać, co wyście, dzieci, przeżyły!

– Mamo, nie płacz, już jestem w domu – obejmuje ją syn.

– To nagranie to jeszcze nic – mówi, gdy matka nie słucha. – Potem było gorzej.

Jak wtedy, gdy na przesłuchanie przyszedł też jeden Ukrainiec. – Miał może z 18 lat. Myślałem, że to też jeniec, z batalionów ochotniczych. A ten dzieciak wycelował mi w głowę z pistoletu. Tamci powiedzieli, że to ich człowiek od rozstrzeliwań. Już byłem pewien, że to koniec. Ale zmienili zdanie. Potem przychodził pod celę, zadawał pytania. Pewnie myśleli, że powiemy mu więcej niż im. Mówił bez przekonania, jak robot. „Mały, co z tobą?” – próbowałem jakoś do niego dotrzeć. Patrzył nieobecnym wzrokiem. Ot, co mogą zrobić z człowiekiem. Dzieciaka złamali. Nie wiem, co się z nim stało.

Co dalej? – Podreperuję zdrowie i będę chciał wrócić na front. Chcę zemsty. Będę z nimi walczyć, za cały ten ból, za łzy mamy, ale też za tego dzieciaka.

Święto uwolnionych

Stół wigilijny, w sobotę 6 stycznia, zapełnia to, co przynieśli do szpitala mieszkańcy Kijowa. Prawie każda potrawa z innego domu. Po stolicy rozeszło się, że większość jeńców straciła w niewoli zęby. Dlatego wśród wigilijnych potraw są banany, kefir, mus jabłkowy.

Toasty wznoszą w plastikowych kubkach z sokiem. Za zwycięstwo. Za kolegów, którzy zostali w niewoli. Za poległych.

Obok Andrija Bessaraba siedzi żona Natalia i dwaj synowie. Założyła odświętną wyszywankę. – Jaka piękna rodzina! Wszyscy tacy czarnoocy, o tatarskiej urodzie – zachwycają się pielęgniarki.

Natalia: – Jeszcze nie było pewności, czy męża wypuszczą, a już kupiłam sukienkę, nowe buty, sweterek. Planowałam, w co się ubiorę, gdy wróci... Myślałam sobie, że jeśli go nie wypuszczą, to podrę to wszystko! 585 dni bez Andrija. Nie przeżyłabym już chyba ani dnia więcej.

– Przyzwyczaiłam się, że wszystko robię sama – mówi żona. – Tyle czasu byłam dla dzieci jednocześnie matką i ojcem. A on się denerwuje: już wróciłem, pozwól mi się sobą zająć, to ja jestem mężczyzną... On musi się przyzwyczaić, że jest wolny. A ja, że nie muszę już o niego walczyć. Wciąż trudno mi uwierzyć, że wrócił. Miałam nadzieję, że będziemy w domu na święta. Ale nie wypisali go jeszcze. To nic, najważniejsze, że jesteśmy razem.

Drzwi do stołówki ciągle się otwierają. Niektórzy z odwiedzających przyjechali z innych regionów kraju, żeby, jak mówią, podziękować i uścisnąć ręce bohaterom. – Bohaterami są ci, co zginęli – odpowiadają wtedy.

Trzymają się razem. Jeszcze nie przyzwyczaili się do wolności. Wokół dziennikarze, wolontariusze, dziesiątki obcych ludzi. – Okropnie tu. Tylu ludzi, tyle gadania. Wróciłbym już do pokoju – mruczą, raz po raz wychodząc na papierosa.

– Nasze słoneczka, nasi obrońcy! Mam maleńkie wnuki, wiem, że wychowują się spokojnie dzięki wam – tulą ich starsze panie. Wciskają w ręce siatki z wypiekami.

– Mój syn walczył w Szczastii – mówi jakaś kobieta. – Zaginął we wrześniu 2014 r. Jego dowódca mówi, że poległ. Ale wierzę, że żyje. Może ktoś z was go widział? Przepraszam, że przeszkadzam, i tak chciałam do was zajrzeć... Ale pomyślałam, że zapytam. Może ktoś tu mojego syna pamięta? – pokazuje zdjęcia w telefonie.

Telefon krąży z rąk do rąk. Oglądają zdjęcia, choć niektórzy walczyli daleko od podługańskiej Szczastii. Oglądają ci, którzy do armii dołączyli dwa lata później. Nikomu nic się nie przypomina. Przykro im, ale syna nie widzieli.

Dowód na istnienie

– Ta wymiana jeńców była jak gra w „gorące krzesła” – mówi Natalia. – Liczba krzeseł jest mniejsza od liczby graczy. Wiedzieliśmy, że ktoś musi zostać. Każdy modlił się, żeby trafiło na kogoś innego.

Lista do wymiany miała 74 miejsca. Oficjalnie w niewoli jest 172 ukraińskich jeńców. Niemal stu musiało więc zostać. Ale faktyczna ich liczba może być nawet dwa razy większa. Bo poza listą oficjalną jest jeszcze nieoficjalna. Jedynym dowodem na istnienie wielu jeńców, trzymanych w piwnicach gdzieś w DNR albo LNR (tj. „republice” donieckiej lub ługańskiej), są ich zrozpaczeni bliscy.

– Mój mąż jest w LNR. Ale Rosja nie potwierdza, że ma go w niewoli – mówi Wiktora Iwańczuk. – Nie przysługuje mu prawo do korespondencji, nie przychodzą do niego paczki. Jest odcięty od świata. Pewnie nawet nie wie, że tu o niego walczę. A ja biegam po organizacjach międzynarodowych i błagam je o pomoc. Przecież Czerwony Krzyż powinien się tym zajmować.

Ze względu na to, że na Ukrainie oficjalnie nie ma wojny, a jedynie „operacja antyterrorystyczna”, jeńców nie chroni konwencja genewska. Nie są jeńcami wojennymi, lecz zakładnikami. – Czy to znaczy, że nie ma znaczenia, czy męża porwał dla okupu jakiś mafioso, czy wojsko Rosyjskiej Federacji? Przecież to absurd! – denerwuje się żona.

Bohdan Pantiuszenko, dowódca czołgu Iwana, wciąż jest w niewoli. – Trudno się cieszyć wolnością, gdy pamiętasz oczy tych, którzy zostali – mówią zwolnieni.

Nie wymieniono też Aleksandra Korinkowa, który na wojnę pojechał tuż ze swojego miesiąca miodowego. Z żoną umówili się, że na prawdziwy miesiąc miodowy pojadą, jak wróci z wojska. Żona czeka od trzech lat.

Na liście nie było też Siergieja Glondara. Jego czteroletnia córka próbuje pisać koślawymi literami: „Tato, wracaj do domu”.

– Nowy Rok to było moje ulubione święto – mówi Katia, żona jeńca. – Teraz nienawidzę świąt. To już trzecie święta, jak wyjaśniam dzieciom, że tata chce być z nami, i że gdy tylko będzie mógł, przyjedzie do domu.

„A gdzie tata? Czy będzie na Nowy Rok? A czemu Dziadek Mróz nie może przynieść taty pod choinkę? Prezenty może, to czemu taty nie?” – pytają ją dwie córki. Niespełna trzyletniej Ani ojciec jeszcze nie poznał. – Tej rany czas nie uleczy. Z każdym dniem boli bardziej – mówi. – Kto odda nam ten czas?

Drugie życie

– Ofiara żołnierza, który idzie na wojnę, aby bronić kraju, jest ofiarą Chrystusową, chłopcy! – przemawia brodaty wojskowy kapelan. – Nie chodzi mi tutaj o śmierć za ojczyznę. Chodzi o gotowość do poświęcenia się za to, żeby inni mogli żyć bezpiecznie. To jest dokładnie to, co uczynił Jezus. Każde wyjście w bój to dla żołnierza pogodzenie się ze śmiercią za swoich towarzyszy broni. Wasze wyjście z niewoli to prawie zmartwychwstanie, drugie życie.

Na razie trudno im się otrząsnąć z tego, co przeżyli w pierwszym.

Każdy ma teraz grubą teczkę dokumentacji medycznej. A tam: wylewy krwi do mózgu na wskutek bicia, zniszczone stawy, zmiany w narządach wewnętrznych, wrzody. 29-latek utyka, tamci zatrzasnęli mu drzwi na kolanie. U innego wykryto gruźlicę. U jeszcze innego – żółtaczkę. Kręgosłupy niby dwudziestoparoletnie, a jak u emerytów. No i zrujnowane nerwy. Kulą się, gdy machnąć przy nich ręką.

– To drugie życie będzie gorsze. Wracamy do niego jak kalecy – mówią.

Tych, którzy byli zawodowymi wojskowymi, niepokoją plotki, że zwolnionych jeńców nie przyjmują znów do armii. Podobno dowództwo boi się, że Rosjanie mogli któregoś zwerbować.

Iwan nie ma pomysłu na to drugie życie. Ale woli się nad tym nie zastanawiać. – Co dalej? Nie wiem. Chciałbym kiedyś kupić traktor, uprawiać ziemię. Moją, ukraińską, w końcu za nią walczyłem. Ale na razie najważniejsze, żeby wszyscy nasi wrócili. O tym myślę.

Wspólnie, bo tak raźniej, dzwonią do żony Bohdana. Tego, który wciąż jest w Doniecku. Składają życzenia. Każdy takie same: żeby spełniło się jej marzenie. Wiadomo, jakie.

– Niech wie, że o jej mężu ktoś pamięta – mówi Sasza.

– Na każdej wojnie jest strefa ziemi niczyjej, taki pas pomiędzy, którego nikt nie kontroluje – dodaje. – Na tej wojnie mamy ludzi niczyich. Niby jeńcy, a bez żadnych praw. Nie zostawimy Bohdana i jego rodziny. On nie jest niczyj. Jest jednym z nas. Dopóki nie wyjdzie, dla nas drugiego życia nie będzie. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 6/2018