Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
W Izraelu porozumienie z Polską i wycofanie się przez nią z kłopotliwych zapisów prawnych miało być osobistym sukcesem Benjamina Netanjahu. W miejsce konfliktu pojawiła się obietnica bliskiej współpracy, uwzględniająca zasilenie przez Polskę proizraelskiej koalicji w UE, a może nawet – przeniesienie ambasady RP do Jerozolimy. Izraelski premier nie spodziewał się jednak, że Polacy zechcą się pochwalić przed światem, publikując na koszt Fundacji PKO BP tłumaczenie deklaracji szefów obu rządów w prasie europejskiej, amerykańskiej oraz izraelskiej.
Na co liczył Netanjahu? Że tekst dokumentu nie wejdzie do publicznej świadomości, jeśli szybko przeczyta go po angielsku, a potem szybko o nim „zapomni” – a wraz z nim politycy i media? W każdym razie publikacja deklaracji, w niezbyt poprawnym hebrajskim, rozpętała w Izraelu burzę. Szefa tutejszego rządu z prawa i lewa zaatakowały media, koalicjanci wezwali go do cofnięcia podpisu, a największym ciosem okazała się krytyka ze strony Instytutu Yad Vashem, który zwrócił uwagę na zawarte w dokumencie „wysoce problematyczne sformułowania, niezgodne z aktualną i obowiązującą wiedzą historyczną w tej dziedzinie”.
Instytut sam zresztą zapłacił wizerunkową cenę: w akceptację treści deklaracji zaangażowana była jego główna historyk, prof. Dina Porat, która także po wybuchu awantury w wywiadzie dla telewizji publicznej broniła (choć nie bezkrytycznie) tekstu dokumentu. Ubrana w czarną sukienkę z biało-czerwonym elementem przypominała, że Polacy też byli ofiarami II wojny światowej i że nie chcą, by w centrum ich tożsamości znajdowały się winy popełnione względem Żydów.
Wydałoby się, że premier Morawiecki wyszedł z tej batalii zwycięsko: zakończył polityczny kryzys, zyskał narracyjną kartę przetargową, może nawet odblokował dostęp polskich polityków na amerykańskie salony. Uparte powtarzanie zdań o kwitnącym antypolonizmie i współcierpieniu Polaków znalazło wreszcie odzwierciedlenie – nie tylko w słowach premiera Izraela, ale też głównej historyk Yad Vashem. Nawet nieuzgodniona z partnerem publikacja tekstu deklaracji, ujawniająca po raz kolejny, że premier wciąż nie rozumie wrażliwości swojego partnera i poziomu skomplikowania debaty polsko-żydowskiej, uszła mu na sucho. Inna sprawa, że w oczach Izraela polska administracja znów wypadła jak rozemocjonowany nastolatek.
W perspektywie wzajemnych rozczarowań i żali rozsądnie zabrzmiały słowa wiceprezesa IPN Mateusza Szpytmy, który zauważył, że „każdy ma prawo do własnych interpretacji” i że o każdym dyskusyjnym fragmencie izraelscy i polscy historycy „mogą i powinni dyskutować”. Najlepiej byłoby postawić kropkę po tych słowach, licząc, że politycy w obu krajach zostawią w końcu historię jej badaczom i zgodzą się na to, że... nie we wszystkim musimy się zgadzać. ©