Zobaczyłem ludzi wolnych

Gdy dziś jestem w Budapeszcie, lubię pospacerować niespiesznie ulicami, nowoczesnymi i tętniącymi życiem. Odnajduję kamienice noszące ślady kul i odłamków. Idę na cmentarz Rákoskeresztúr: tu, w położonej na uboczu kwaterze nr 301, spoczęło półtora tysiąca poległych z roku 1956. Widzę ich twarze, jak rozmawiają ze mną, 50 lat temu: chłopcy i dziewczyny, jeszcze uśmiechnięci, jeszcze pełni nadziei.

26.10.2006

Czyta się kilka minut

 /
/

Jest 27 października 1956 r. Wraz z kolegą z zachodnioberlińskiego radia RIAS Peterem Schultze pakujemy się do samolotu lecącego do Wiednia. Stamtąd zamierzamy jechać dalej, do Budapesztu - miasta leżącego już po drugiej stronie "żelaznej kurtyny", w którym "coś się dzieje". Ruszamy w ciemno, na wariackich papierach, bez węgierskiej wizy; mój redaktor naczelny z wahaniem wręcza mi plik tysiąca marek w gotówce.

W Wiedniu kontaktujemy się z kolegami z austriackiego radia. Są dobrze zorientowani w sytuacji w Budapeszcie, zamierzają wysłać tam reportera. W dalszą drogę ruszamy więc razem, nasza dwójka i Austriak Gruber, reporter radiowy, jego volkswagenem garbusem - z tabliczką "prasa" za szybą oraz, co może ważniejsze, z wielką czerwono-biało-czerwoną austriacką flagą, rozpostartą na masce auta. Ale wydaje się, że nie dojedziemy daleko: węgierscy pogranicznicy nie mogą się zdecydować, czy puścić nas dalej bez wiz.

***

Czytam dziś swoje ówczesne notatki.

"Niewielka miejscowość Nickelsdorf na granicy austriacko-węgierskiej jest w tych dniach jednym z głównych punktów na mapie świata, gdzie dzieje się historia. Godzina po godzinie, bez przerwy, pod granicznym szlabanem przesuwają się uciekinierzy, świadkowie walki narodu węgierskiego z komunistycznym ciemięzcą. Wyczerpani tym, co przeżyli, powstańcy opowiadają, że sytuacja w Budapeszcie jest ciągle nieprzejrzysta. Że nikt nie wie, kto jest wrogiem, a kto przyjacielem. Że nawet funkcjonariusze komunistycznych służb bezpieczeństwa zdzierają z mundurów czerwone gwiazdy i przyszywają w ich miejsce trójbarwne kokardy z węgierskimi kolorami narodowymi. Mówi się, że większość Węgrów nie akceptuje nowego premiera Imre Nagya, z powodu jego komunistycznej przeszłości. Że powstanie nie ma jednego przywódcy, który organizowałby opór w całym kraju; zamiast tego walkę prowadzi, często niezależnie od siebie, wiele grup i oddziałów. W kraju szwankuje komunikacja, poszczególne miasta czy wsie nie wiedzą dokładnie, co dzieje się kilkanaście kilometrów dalej. Zamieszanie panuje podobno również wśród oddziałów sowieckich: mówi się, że ich dowódcy nie mają jasnych rozkazów, jak mają postępować wobec powstańców. Podobno niektóre oddziały sowieckie odmówiły udziału w walkach z Węgrami...".

Dziś wiemy, że wiele z tych informacji nie było prawdziwych. Wtedy, czekając na wpuszczenie do kraju ogarniętego chaosem, byliśmy zdani na to, co słyszeliśmy od ludzi.

W końcu, po wielu godzinach oczekiwania, możemy przekroczyć granicę. W międzyczasie, jak podaje radio, wojska izraelskie przekroczyły granicę z Egiptem. Zaczyna się wojna o Kanał Sueski, ściągająca tam uwagę mocarstw zachodnich. Odtąd świat przygląda się w napięciu dwóm miejscom, które, jak się wydaje, mogą stać się zarzewiem wojny światowej...

***

W drodze do Budapesztu mijamy niezliczone powstańcze posterunki kontrolne; kobiety i mężczyźni uzbrojeni są w broń maszynową. W miastach Magyarovar i Györ oraz w kolejnych wsiach, przez które przejeżdżamy, sytuację kontrolują już powstańcy. Na latarniach kołyszą się tu i ówdzie gipsowe popiersia zrzucone z pomników. Wszędzie widzę trójkolorowe flagi z dziurą w środku, powstałą po wycięciu zsowietyzowanego godła. Po drodze mijamy jadące w przeciwną stronę kolumny ciężarówek: zmierzają nad granicę, by tam przejąć transporty Czerwonego Krzyża przygotowane przez Austriaków. Pod sklepami spożywczymi długie kolejki kobiet.

Czujemy się niemal jak wyzwoliciele: gdziekolwiek się zatrzymujemy, nasze auto z flagą austriacką otaczają natychmiast rozentuzjazmowane tłumy. Ludzie ściskają nam ręce, krzyczą na naszą cześć.

Gdy w końcu docieramy do Budapesztu i wjeżdżamy na Most Małgorzaty, miasto opuszczają właśnie ostatnie sowieckie czołgi. Wydaje się, że powstanie wygrywa, skoro Sowieci wstrzymali ofensywę i zgodzili się na negocjacje z rządem Nagya. Widzimy te czołgi - i widzimy ludzi, którzy stoją na poboczach i odprowadzają je wzrokiem pełnym nienawiści.

Budapeszt: po kilku dniach kończących się właśnie walk miasto jest spustoszone i wygląda tak jak nasze miasta w Niemczech po nalotach bombowych: na ulicach powywracane tramwaje, zerwane trakcje elektryczne. Wypalone domy, z których ruin unoszą się słupy dymu. Co krok barykady z kamieni brukowych. Grupka Węgrów ciągnie na linach głowę obalonego kilka dni wcześniej posągu Stalina. Ktoś młotkiem i dłutem próbuje odłupać Stalinowi uszy. Nienawiść i gniew do wszystkiego, co uosabiał, wydaje się nie mieć granic.

***

Wieczorami Budapeszt pogrąża się w ciemności: połączenia elektryczne zostały przerwane i ciemne ulice sprawiają upiorne wrażenie. Z trudem znajdujemy nocleg w słynnym hotelu "Gelert", a potem jedziemy do budynku radia, który chronią żołnierze z kokardami i powstańcze czołgi.

Węgierscy koledzy z radia - które w międzyczasie przyjęło nową nazwę: Radio Kossuth, na cześć bohatera narodowego Wiosny Ludów Lajosa Kossutha - prawie płaczą z radości. I oni, i chyba wszyscy Węgrzy wierzą w tym momencie, że są wolni. Dzięki ich pomocy mogę bez problemu przekazywać na Zachód moje korespondencje. Nadaję je przez telefon, z piwnicy Radia Kossuth: panie z radia łączą się ze stołeczną pocztą główną, tamtejsze telefonistki nawiązują bez wahania połączenie linią rządową poprzez Lipsk (NRD!) do Frankfurtu nad Menem i dopiero stamtąd jestem łączony z Berlinem Zachodnim. Karkołomne, ale jakość wyśmienita.

***

31 października jest dla nas pełen wydarzeń. Na każdym kroku spotykamy żołnierzy i cywilów z karabinami i butelkami z benzyną. W pewnym momencie widzimy, jak tłum dopada jakiegoś człowieka, podobno ubeka ze znienawidzonej tajnej policji ÁVH. Z przerażeniem obserwujemy, jak tłum go linczuje, a potem wiesza na drzewie. Wszystko to rozgrywa się w ciągu kilku minut. Nie ma litości: śmierć jest rachunkiem za śmierć. Podczas walk o centralę partii komunistycznej ubecy strzelają z zimną krwią także do rannych oraz do sanitariuszy Czerwonego Krzyża. Kiedy powstańcy zajmują w końcu budynek, spędzają ubeków na najwyższe piętro i zmuszają do wyskoczenia przez okna.

Po południu jedziemy do parlamentu i spędzamy może ze dwie godziny w poczekalni przed gabinetem nowego premiera Nagya. Nagy - niski, zwany "komunistą z monoklem" (bo istotnie nosi monokl) i sprawiający wrażenie raczej nieśmiałego urzędnika z ministerstwa finansów, a nie najważniejszego w tych dniach człowieka na Węgrzech - żyje w nieustannym napięciu: w jego gabinecie kłębi się tłum. Co chwila przybywają kolejne delegacje - to strajkujący robotnicy ze wszystkich zakątków kraju albo obszarpani, brudni dowódcy powstańczy, którzy chcą rozmawiać z premierem. Widzimy, jak idą niemal na palcach w swych ciężkich, robociarskich butach po puszystych dywanach, rozesłanych w korytarzach parlamentu, i jak starannie zostawiają na wieszakach w poczekalni swoje baskijskie berety i pepesze, nim wejdą do gabinetu premiera.

Niektórzy z powstańców żądają dymisji Nagya, bo jeszcze przed chwilą był komunistą; inni go popierają. Wszyscy zgadzają się jednak, że w kraju muszą odbyć się wolne wybory i że musi być demokracja. Entuzjazm i wiara tych ludzi łatwo się udziela. Teraz i ja mam wrażenie, że jestem świadkiem narodzin wolnych Węgier.

Na zewnątrz, przed parlamentem, wyczekuje ludzka rzesza; okrzykami domaga się przemówienia premiera. W końcu na balkonie pojawia się Nagy, w ciemnobrązowej marynarce i butach na wysokim, gumowym obcasie. Mówi: "Nie będziemy tolerować żadnej ingerencji z zewnątrz w sprawy węgierskie. Budujemy nową politykę, zgodnie z wolą narodu węgierskiego. Dzisiaj przeżywamy pierwszy dzień na nowo odzyskanej niepodległości...". Ludzka rzesza reaguje entuzjastycznie; Nagy dorzuca jeszcze, że właśnie poprosił wojska sowieckie o definitywne opuszczenie kraju. Demonstranci skandują: "Rosjanie do domu!".

Nagy wraca do gabinetu i zaprasza nas, zachodnich dziennikarzy. Może udzielić wywiadu, byle krótkiego. Mówi, że dziś, 31 października, jego rząd wypowiedział wszelkie zobowiązania wynikające z dotychczasowego członkostwa Węgier w Układzie Warszawskim i że jego celem jest wyprowadzenie kraju z systemu sowieckiego. Zanim uściśnie nam ręce na pożegnanie, dodaje jeszcze: "Chcemy dla naszego narodu spokoju i zaufania. Niech żyje niezależna, wolna i demokratyczna Republika Węgierska!".

***

Następnego dnia, 1 listopada, Budapeszt ciągle jeszcze przypomina pobojowisko, ale ulice pełne są ludzi uśmiechniętych i szczęśliwych. Napięcie ostatnich dni opada. Jakby całe miasto wyległo na deptaki i promenady. Ukazały się pierwsze numery wolnych gazet, wydawanych przez nowopowstające partie polityczne, i Węgrzy niemal wydzierają sobie z rąk każdy egzemplarz. Z ulicznych głośników dowiadujemy się, że uwolniono 20 tys. więźniów politycznych. Prowizoryczne groby poległych powstańców, kopane w ostatnich dniach na skwerach i trawnikach, pokrywają się kwiatami, płonącymi świeczkami i flagami.

Witryny sklepowe są porozbijane kulami, ale ich zawartość jest nienaruszona; nie widać nigdzie, by ktokolwiek rabował, plądrował. Po ulicach krążą ciężarówki wypełnione powstańcami; grupki mieszkańców otaczają wypalone sowieckie czołgi. Wśród nich - piękne kobiety jakby z innego świata: eleganckie, z makijażem. "Piękno domaga się swoich praw nawet podczas rewolucji" - zapisuję w notesie.

***

Powstańcy: chłopcy i dziewczęta, niektórzy może 16-letni, z przewieszonymi przez plecy karabinami. Teraz odprężeni, śmiejący się. Także młodość domaga się swoich praw. Mam wrażenie, jakby nie mieli kłopotów z obchodzeniem się z bronią; potem ktoś mi wyjaśni, że to - niezamierzony - skutek wprowadzenia w szkołach przez komunistów przysposobienia obronnego, w celu szkolenia społeczeństwa do "walki z imperialistami".

Jeszcze nie wiem, bo nikt tego nie wie, że wielu z tych chłopców i dziewcząt, uczniów, studentów, młodych robotników, już naznaczyła śmierć. Że na Kremlu zapada właśnie decyzja o rzuceniu przeciwko nim całej potęgi Armii Czerwonej.

***

W szpitalach nagle pojawiają się pomarańcze. Wielu rannych mówi mi, że jedzą je pierwszy raz w życiu. Słyszę, że z Niemiec Zachodnich dotarł pociąg Czerwonego Krzyża.

Na nabrzeżu nad Dunajem tysiące Węgrów obserwuje, jak grupa może dwustu zalęknionych kobiet i dzieci ładuje się na parostatek. To rodziny pracowników sowieckiej ambasady, zmierzające podobno do Rumunii. Żegnają ich okrzyki "Rosjanie do domu!".

Rodziny wyjeżdżają, ale ambasada zostaje. A w niej - ambasador Jurij Andropow, późniejszy szef KGB, współautor planu operacji, która zacznie się za chwilę.

***

Ale jeszcze nie teraz. Na razie jedziemy na Zamek, do prymasa Węgier kardynała Józsefa Mindszentyego, uwolnionego kilka dni temu i chronionego teraz przez żołnierzy z kokardami. 64-letni kardynał spędził ostatnie lata w kolejnych więzieniach, skazany w 1948 r. w procesie pokazowym na dożywocie. Lekko zgarbiony i wyraźnie osłabiony, ale duchowo niepokonany, kardynał przyjmuje naszą trójkę. Rozmawiamy po niemiecku; prymas zapewnia, że nie czuje do nikogo nienawiści. Prosi, żebyśmy przekazali w jego imieniu podziękowanie dla Ojca Świętego Piusa XII i dla naszych narodów za pomoc i wsparcie.

Potem kardynał zaczyna opowiadać o ośmiu latach, które spędził w więzieniach. Mówi, że przez cały ten czas ani razu nie pozwolono mu skorzystać z Biblii. Mógł czytać jedynie klasyków komunistycznych. "Proszę mi wierzyć, jestem teraz wybitnym znawcą komunizmu i w teorii, i w praktyce" - mówi na pożegnanie.

***

Wkrótce, 4 listopada, kardynał znowu znajdzie się jakby w więzieniu: będzie musiał szukać azylu w ambasadzie USA w Budapeszcie. W mieszkanku wydzielonym dla niego na poddaszu spędzi 15 lat, aż do 28 września 1971 r. Dopiero wtedy władze węgierskie dadzą mu gwarancje, że po opuszczeniu terenu ambasady nie zostanie natychmiast aresztowany - i Mindszenty będzie mógł opuścić Węgry (zamieszka w Watykanie, do śmierci w 1975 r.).

Wobec uderzenia armii sowieckiej powstańcy nie mają szans. Opuszczamy Budapeszt. 5 listopada przekazuję do Berlina ostatnią korespondencję.

Znowu jesteśmy na przejściu granicznym w Nickelsdorf. Na razie jest jeszcze w rękach węgierskich. Ale wkrótce nadjeżdżają sowieckie czołgi, zatrzymują się może trzysta metrów od nas, zajmują pozycje. Dowódca węgierskich pograniczników prosi nas, byśmy jak najszybciej przekroczyli granicę. Kiedy przejście jest już puste i wszyscy uchodźcy są już w Austrii, także i on, razem ze wszystkimi swoimi żołnierzami wycofują się na stronę austriacką. Zdają broń - i maszerują, jeszcze w dwuszeregu, do obozu dla uchodźców.

***

Na stopniach wiedeńskiej katedry św. Szczepana obozują grupki wyczerpanych uciekinierów z Węgier. Już nie czuję się jak wyzwoliciel. Powtarzam tylko sobie, że tego, co widziałem, nie zapomnę nigdy. Nigdy.

Przełożył WP

LOTHAR LOEWE, rocznik 1929, jest uważany za Odrą za nestora niemieckiego dziennikarstwa. W 1956 r. ten początkujący wówczas, 28-letni reporter znalazł się w Budapeszcie: był jednym z nielicznych zachodnich dziennikarzy, którzy powstanie węgierskie opisywali z bliska; jego korespondencje drukował zachodnioberliński dziennik "Der Abend". Loewe pracował później głównie w telewizji publicznej ARD, m.in. jako jej korespondent w Moskwie. W latach 70. znalazł się w komunistycznych Niemczech Wschodnich: otrzymał akredytację od władz NRD jako pierwszy zachodnioniemiecki korespondent telewizyjny w tym kraju. Po kilku latach został wydalony z NRD pod zarzutem "zbyt krytycznego" przedstawiania tamtejszej rzeczywistości. W latach 80. był szefem zachodnioberlińskiej stacji telewizji publicznej "Sender Freies Berlin". Dziś emeryt, mieszka w Berlinie.

JTr

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2006

Artykuł pochodzi z dodatku „Historia w Tygodniku (44/2006)

Podobne artykuły