Znów zobaczyć gwiazdy

William Styron, Ciemność widoma Książka, która pokazuje, że są stany, w których „wziąć się w garść” nie sposób, że depresja nie jest karą ani dowodem słabości,...

21.10.2012

Czyta się kilka minut

...ale chorobą równie śmiercionośną co rak, że trzeba ją diagnozować i farmakologicznie leczyć.


Na głębinach moich depresji poznałem świat bez nadziei,
A kolor jego szary, jak dzień odgrodzony chmurami od słońca.
I słyszałem: „To będzie dla ciebie w sam raz”.
„Na nic lepszego nie zasłużyłeś”
.
Czesław Miłosz



Opisując własną chorobę, William Styron chciał pomóc tym, którzy zmagają się z depresją. Zdjąć z nich piętno klęski. Choć od powstania jego książki minęło 20 lat, lekcja „Ciemności...” nadal warta jest odrobienia.


Cierpieć jak Maria Peszek w Bangkoku”? Ta zgryźliwa fraza krąży po zakamarkach internetu od chwili, gdy piosenkarka opowiedziała publicznie o wielomiesięcznej depresji, która przykuła ją do łóżka i o mało nie doprowadziła do samobójstwa. Razi nas szczerość tego wyznania i czujemy w nim ekshibicjonizm? Podejrzewamy marketingową strategię? Zazdrościmy, bo własne bóle przychodzi nam znosić w mniej spektakularnych okolicznościach? A może w ogóle nie potrafimy serio potraktować „depresji”, myśląc, że ktoś, kogo dotyka – zbytnio roztkliwia się nad sobą?


Tymczasem ciężka depresja jest stanem katastrofalnym, paraliżującym. Jej nieśmiałe symptomy, codzienne chandry i smutki znamy wszyscy, są one jednak niczym muśnięcie przez chłodny wiatr wobec apokaliptycznej nawałnicy, tornada, które zmiata swe ofiary, odbierając im głos. Jeden z ocalonych, amerykański pisarz William Styron, mówił: „depresja jest zaburzeniem (...) tak tajemniczo bolesnym oraz w tak nieuchwytny sposób objawiającym się jaźni (...) że opisanie jej słowami graniczy z niemożliwością”. I szukając metafory, znajdował słynne słowa o „darkness visible”, przenikającej piekło w poemacie Miltona: „Jednak nie pada blask z owych płomieni, / Lecz raczej ciemność widoma, służąca / Tylko odkryciu żałosnych widoków, / Obszarów smutku i cieni bolesnych, / Gdzie wypoczynek i spokój przenigdy / Mieszkać nie będą, nie przyjdzie nadzieja, / Która do wszystkich przychodzi” (przeł. Maciej Słomczyński).


Dotykalna pustka


Autor „Wyboru Zofii” zapadł na ciężką depresję w połowie lat 80., gdy był już po sześćdziesiątce, a jego organizm odmówił przyjmowania alkoholu, przez dekady uśmierzającego napięcia i lęki. W ciągu kilku lat przeszedł wszystkie etapy choroby, by wreszcie, po zakończonej szczęśliwie kuracji, w opublikowanym w roku 1990 klarownym eseju „Ciemność widoma” opisać swe losy – bez epatowania cierpieniem, ale też bez niepotrzebnej wstydliwości.


Pierwsze niepokoje, roztargnienia, umysłowe natręctwa szybko przybierały na sile. „Zacząłem rozumieć, że mój umysł jest jak archaiczna ręczna centrala telefoniczna w małym miasteczku zalewana stopniowo przez fale powodzi: wtyczki przewodów jedna po drugiej wypadają z gniazd, przerywając kolejne łącza – w rezultacie niektóre funkcje fizjologiczne mego ciała i prawie wszystkie funkcje psychiczne – z wolna ustają”. Zmieniony głos, ciągle skrzywiona twarz, wygasające libido, „wstręt i niechęć do samego siebie”, potrzeba upokorzenia się, intensywny smutek, niemożność snu, paraliż woli, gdy przekraczać siły zdaje się każda czynność, nawet mówienie: „nie byłem w stanie wydobywać z siebie żadnych artykułowanych dźwięków”. Rozpaczliwe usiłowanie zakotwiczenia się w kimś lub czymś odmiennym od nas, bo sami nie jesteśmy już dla siebie żadną wartością: „człowieka ogarnia paniczny strach przed utratą rzeczy i ludzi, zwłaszcza bliskich i drogich. Pojawia się gwałtowny lęk przed opuszczeniem i samotnością”. Wreszcie aktywna, napastliwa, materialna wręcz obecność czegoś, „co było bliskie dotkliwego bólu fizycznego, choć równocześnie nieopisanie różne od niego”, a co Styronowi kojarzy się z topieniem się i duszeniem. I naturalnie myśl o samobójstwie: nawracająca pokusa wyzwolenia.


Odnajdziemy się w tym opisie? W wyobrażeniu, iż płyniemy pod lodową krą, dusząc się i coraz bardziej rozpaczliwie wypatrując przerębli? Albo że – jak mówi inny pisarz – wali się na nas olbrzymia ściana węgla? I czy tak właśnie działa diabeł, pozbawiając nas nadziei? Zakrywając wszystko wokół szarością? Spokojnie czekając na ostateczny efekt? To może jego ślad goreje w zjawisku, „na jakie zwraca uwagę wiele osób w ciężkiej depresji”, w „pojawiającym się u nich poczuciu drugiego ja, które im towarzyszy – coś w rodzaju widmowego, bezcielesnego obserwatora, który (...) przypatruje się z beznamiętną ciekawością, jak jego alter ego walczy”.


Droga w dół na szczęście nie okazała się ostateczna. Najpiękniejszym fragmentem „Ciemności...” jest opis decydującej o wszystkim chwili, gdy stojący na krawędzi samobójstwa pisarz ogląda film „Bostończycy” Jamesa Ivory’ego, by usłyszeć w nim fragment Rapsodii op. 53 Brahmsa. Z czasem przypomni sobie, że śpiewała mu ją w dzieciństwie matka. Teraz, niespodziewanie, znów widzi to wszystko, co może utracić, co wiąże się z jasnością: miłość żony i dzieci, praca, radość istnienia. Głos śpiewaczki jest niczym trąbka przychodzącej z odsieczą kawalerii, a może śpiew anioła, niepozwalający ulec najgłębszej rozpaczy. Styron zdecyduje się na kurację w szpitalu, która stopniowo zacznie przynosić rezultaty. Później jeszcze zapisze: „po raz pierwszy od wielu miesięcy miałem sen, który był wprawdzie nieco zagmatwany, lecz do dzisiejszego dnia nie zatarł mi się w pamięci: pojawia się w nim dźwięk fletu, a także dzika gęś i tańcząca dziewczyna”.


Pod znakiem Saturna


Gdybyśmy zamiast modnego dziś słowa „depresja” użyli jego znacznie starszego poprzednika: „melancholii”, odsłoniłaby się nam przepastna tradycja tej choroby, obrosłej w mitologie, metafory, ikonografię. Styron nie sporządził jednak eseju z historii idei – o kulturze „spod znaku Saturna” dowiemy się więcej z dowolnie wybranych paru stron „Melancholii” Marka Bieńczyka. Chciał stworzyć książkę właściwie terapeutyczną, pomóc innym – zmagającym się z depresją. Zdjąć z nich odium naznaczenia, gorszości, bo człowieka w depresji osądzamy chętnie jako słabego, przegranego, kogoś, kto mógłby „wziąć się w garść”, gdyby tylko chciał. Tymczasem Styron uprzytomnia, że są stany, w których „wziąć się w garść” nie sposób, że biochemicznie uwarunkowana depresja nie jest karą ani dowodem słabości, ale chorobą równie śmiercionośną co rak, że trzeba ją diagnozować i farmakologicznie leczyć.


Podtrzymuje tu zresztą gest, jaki w latach 70. wykonała Susan Sontag, pisząc o chorobach nowotworowych: „uważa się, że rak jest chorobą niedostatku namiętności i godzi w niezaspokojonych seksualnie, stłumionych wewnętrznie, pozbawionych spontaniczności, niezdolnych do wyrażania gniewu”, co sugeruje, że „człowiek jest odpowiedzialny za swoją chorobę” (przeł. Jarosław Anders). Esejowi „Choroba jako metafora” autobiograficzne tło doda Sontag ponad dekadę później, w tym samym zresztą czasie, gdy powstawała „Ciemność...”: „kiedy sama zachorowałam na raka, tym, co napełniało mnie szczególnym gniewem (...) była świadomość, jak bardzo reputacja owej choroby zwiększa cierpienia chorych”. „Moim celem było ulżenie w zbytecznych cierpieniach” – tłumaczy i pod tym tyleż prostym, co pięknym zamysłem mógłby się podpisać także William Styron.


Źródło na pustyni


„Muzyka przypomina nam, czym jest miłość” – przekonywał Adam Zagajewski. Zmagając się z głębokim przypływem melancholii, swą Rapsodię na alt Johannes Brahms skomponował jesienią roku 1869 i przeznaczył ją na prezent ślubny dla młodszej o 13 lat Julii, córki Roberta Schumanna, w której kochał się czarną, niemającą nadziei spełnienia miłością. Szczególna to pieśń weselna, raczej lament nad sobą, modlitwa o ratunek, osnuta wokół wiersza Goethego: „Któż idzie z dala od dróg? / W zaroślach ginie ścieżki jego ślad, / za nim się krzaków / ścieśnia gęstwina, / prostuje trawa znów, / pustkowie wchłania go. (...) Jeśli w Psałterzu Twoim, / Ojcze Miłości, / jest ton / dla ucha jego pojętny, / to pokrzep mu serce! / Rozwidń zamglony wzrok / by widział tysiąc źródeł / bijących tuż przy spragnionym / w pustyni” (przeł. Krystyna Jackowska-Pociejowa).


A przecież muzyce Brahmsa, głosowi śpiewającej te słowa Kathleen Ferrier – udaje się odnaleźć właściwy ton, łagodną, głęboką nutę pokrzepienia. Styron, uratowany muzyką i pamięcią miłości, kończy swą książkę słowami Dantego, wydobywającego się z piekielnej otchłani. Z monstrualnej jamy, sztolni spowitej widzialną ciemnością: „I oto wyszliśmy znów zobaczyć gwiazdy”.



William Styron, Ciemność widoma. Esej o depresji z angielskiego przełożył Jerzy Korpanty, Świat Książki, Warszawa 2012

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1971 r. Krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, sekretarz Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 44/2012