Znikam z pola widzenia

W swoim duchowym rozwoju Thomas Merton dostrzegł, że jedną z groźnych chorób trawiących Kościół jest klerykalizm. Słynny trapista zmarł pół wieku temu.

10.12.2018

Czyta się kilka minut

Thomas Merton / THE THOMAS MERTON CENTER AT BELLARMINE UNIVERSITY
Thomas Merton / THE THOMAS MERTON CENTER AT BELLARMINE UNIVERSITY

Rankiem 10 grudnia 1968 r. w centrum rekolekcyjnym Czerwonego Krzyża w nieodległym od Bangkoku miasteczku Samutprakan Thomas Merton wygłosił swój ostatni w życiu wykład. Na zachowanym filmie widać, że publiczność składała się głównie z zakonnic i zakonników, którzy skrzętnie zapisywali myśli trapisty na temat wczesnego Marksa, alienacji oraz tego, że komunistyczny ideał – „każdy według swych zdolności, każdemu według jego potrzeb” – jest nie do zrealizowania w komunizmie, lecz wyłącznie we wspólnotach monastycznych.

Ojciec Ludwik (takie nosił imię zakonne) mówił jeszcze o konieczności – szczególnie wedle niego ważnej dla osób konsekrowanych – „stania na własnych nogach” oraz występowania przeciw sztywnym, zarówno politycznym, jak i niepolitycznym strukturom. I o tym, że otwieranie się chrześcijan na buddyzm, hinduizm oraz inne wielkie tradycje może przyczynić się do pogłębienia wiary samych chrześcijan, bo w poznaniu porządku natury tradycje te zaszły daleko głębiej niż chrześcijaństwo. Na tym zakończył – na ewentualne pytania miał odpowiedzieć po panelu wieczornym. Odchodząc od stołu powiedział: „A zatem znikam z pola widzenia. Wszyscy możemy napić się teraz coca-coli albo czegoś innego”.

Jednak na wieczornym panelu ojciec Ludwik się nie pojawił. Kiedy wrócił do hotelowego pokoju, chciał wziąć prysznic. Gdy wchodził do kabiny, najpewniej poślizgnął się na mokrej posadzce, machinalnie chwycił za elektryczny wiatrak i został śmiertelnie porażony prądem. Ciało odnaleziono po kilku godzinach. Nie przeprowadzono sekcji zwłok, co zrodziło plotki o rzekomym zabójstwie czy samobójstwie. Trumnę dostarczono na pokład samolotu, który przewoził do USA również poległych w Wietnamie żołnierzy. Wielu dostrzegło w tym ironię losu – Merton wielokrotnie wypowiadał się przeciw amerykańskiemu udziałowi w tej wojnie. Pochowano go na cmentarzu przy jego macierzystym opactwie Matki Bożej z Getsemani w Bardstown w stanie Kentucky.

Hulanki i swawole

W przemówieniu w Kongresie USA 24 września 2015 r. Franciszek powiedział, że Thomas Merton jest „nadal dla wielu ludzi źródłem inspiracji duchowej i przewodnikiem”. Papież przywołał też zdania z wydanej po raz pierwszy w 1948 r. bestsellerowej autobiografii trapisty „Siedmiopiętrowa góra”: „Przyszedłem na świat (...) z natury wolny, stworzony na obraz Boga, byłem jednak więźniem własnej gwałtowności i własnego egoizmu, na podobieństwo świata, w którym się urodziłem”.


Edytorial ks. Adama Bonieckiego: Mało jest takich ludzi Kościoła jak ten amerykański trapista >>>


Merton istotnie urodził się w czasie pełnym gwałtu i przemocy. Przyszedł na świat 31 stycznia 1915 r. w Prades na południu Francji. Matka była Amerykanką, ojciec Nowozelandczykiem. Oboje mieli artystyczne inklinacje i nie bardzo chcieli się przejmować szalejącą w Europie Wielką Wojną. Po kilku miesiącach od narodzin Thomasa uznali jednak, że bezpieczniej będzie przeczekać wojenną zawieruchę w USA. Przybyli w okolice Nowego Jorku. Tam po trzech latach przyszedł na świat John Paul, młodszy brat późniejszego „najsławniejszego mnicha Ameryki”. Sielanka rodzinna nie trwała długo. Thomas miał sześć lat, gdy na raka żołądka zmarła jego matka. Nie skończył jeszcze szesnastu, gdy po straszliwych cierpieniach spowodowanych glejakiem odszedł ojciec. Mimo to chłopiec otrzymał solidne wykształcenie w szkołach we Francji i Anglii. Bez trudu dostał się do uniwersyteckiego kolegium św. Klary w Cambridge.

Wkrótce jednak z powodu złych ocen, pijaństwa i hulaszczego życia stracił przyznane mu stypendium. Jedna z dziewcząt, z którymi miał wówczas (jako dziewiętnastolatek) intymne relacje, zaszła w ciążę. Ojciec chrzestny Mertona czym prędzej wymógł na nim przenosiny na Uniwersytet Columbia do Nowego Jorku. Thomas nigdy więcej nie zobaczył ani swego dziecka, ani jego matki (oboje podobno zginęli podczas nalotów na Londyn w 1940 r.). Już jako trapista postanowił pozostawić im obojgu („o ile uda się skontaktować”) połowę majątku. O faktach tych woleli milczeć niektórzy autorzy jego biografii.

Po przyjeździe do Nowego Jorku w 1935 r. Thomas przez czas jakiś dalej wiódł żywot wesołego birbanta. Obok nocnych klubów, kina i kobiet interesować zaczęła go także literatura. I niespodziewanie odkrył w sobie wiarę, która dotąd wydawała mu się zabobonnym przeżytkiem. Był co prawda ochrzczony jako dziecko w Kościele anglikańskim, ale przez całe lata uznawał się za ateistę. Jednak pewnego dnia, czytając o XIX-wiecznym jezuickim poecie Gerardzie Manleyu Hopkinsie, postanowił nagle, ku zdumieniu przyjaciół, przyjąć katolicki chrzest. Ceremonia odbyła się 16 listopada 1938 r. w kościele pod wezwaniem Bożego Ciała na Manhattanie.

Po ukończeniu studiów z literatury angielskiej niemal natychmiast zaczął myśleć o zostaniu księdzem. Zgłosił się do franciszkanów, ale ci go nie przyjęli (najpewniej ze względu na nieślubne potomstwo). Został nauczycielem w podnowojorskiej szkole. Namówiony przez jednego z wykładowców Columbii pojechał wiosną 1941 r. na rekolekcje do opactwa Matki Bożej z Getsemani w Kentucky. W następnych miesiącach zyskał pewność, że powinien wstąpić do trapistów – czyli Zakonu Cystersów Ściślejszej Obserwancji, którego regułę uznaje się za najsurowszą w Kościele katolickim. Jak później tłumaczył, chciał się całkowicie pozbyć swych egotycznych skłonności. Władze zakonne przychyliły się do jego prośby i 10 grudnia 1941 r. – dokładnie 27 lat przed swą śmiercią – Merton przekroczył ponownie bramy opactwa w Kentucky.

Żyjąc powietrzem i chlebem

Z początku niezwykle spodobała mu się klasztorna codzienność. W kwietniu 1942 r. pisał (mógł wysyłać listy tylko cztery razy w roku) do przyjaciela: „Co za życie. Niesamowite. Nie z powodu jakichś czynności, które wykonujemy, pokuty, jakichś poszczególnych cech liturgii czy pieśni, nie dlatego, że śpimy na deskach i słomianych materacach, że pościmy, pracujemy, że leje się z nas pot, że śpiewamy i zachowujemy milczenie. To wszystko to zupełnie proste czynności, które nie mają znaczenia, bez względu na to, co w nich jest. Niesamowita jest natomiast cała jedność życia. Życie jest prawdziwą jednością. Fundamentem tej jedności jest jedność Boga, Jego prostota jest naszym życiem”.

Był przekonany o wyjątkowości trapistowskiego powołania, widział w nim uprzywilejowaną drogę do świętości. W innym liście, napisanym prawie rok od chwili wstąpienia do zakonu, zwierzał się: „Ludzie, którzy tu przybywają, są pierwotnie tacy sami jak ci z kolejki podziemnej. Różnica w tym, że tutaj zapominają, że są cwaniakami. Wielu z moich braci to naprawdę święci. A tym, co ma sens największy, jest bycie w obecności Boga i zgodne z Jego wolą życie, takie, jakie my tu prowadzimy, żyjąc powietrzem i chlebem”.

Nie było mu jednak dane żyć wyłącznie „powietrzem i chlebem”. Myślał, że w klasztorze będzie przede wszystkim się modlił (wspólne oficjum z mnichami zajmowało co najmniej osiem godzin każdego dnia) i ciężko pracował fizycznie. Zaczął jednak w wolnych chwilach pisać wiersze, co zresztą nie spodobało się jego spowiednikowi. Uzyskał jednak zgodę opata. W 1944 r. ukazał się tomik z trzydziestoma utworami Mertona – była to jego pierwsza publikacja. Opat zachęcił go wkrótce do pracy nad autobiografią. Tak powstała „Siedmiopiętrowa góra”, która jej autorowi przyniosła niemały rozgłos. Brat Ludwik stał się ku swemu zdumieniu „słynnym Thomasem Mertonem”.

Sukces autobiograficznej publikacji sprawił, że pisał i wydawał następne książki. W 1949 r. przyjął święcenia kapłańskie, traktując je jako dopełnienie swego powołania. Przekonanie o własnym szczególnym wybraniu w kapłaństwie pośród innych wierzących w Chrystusa miało jednak po kilku latach ulec kompletnej przemianie. A jej powodem było doświadczenie mistyczne.

Przebudzenie ze snu

We wtorek 18 marca 1958 r. Merton wyjechał z opactwa do dentysty w Louisville. To, co się wtedy stało, przedstawił w „Zapiskach współwinnego widza”: „na rogu ulic Fourth i Walnut, w centrum dzielnicy sklepowej, nagle uderzyło mi do głowy nieodparte przekonanie, że oni [tzn. przechodzący obok ludzie – SD] są moi, a ja jestem ich, że nawet gdybyśmy byli kompletnie nieznajomi, to nie ma prawa istnieć obcość między nami. To było coś w rodzaju przebudzenia ze snu o odrębności, fałszywej autoizolacji w specyficznym świecie, w świecie wyrzeczenia się i rzekomej świętości. Ta cała ułuda odrębnej egzystencji w świętości jest sennym marzeniem. Nie żebym kwestionował realność mojego powołania czy mojego monastycznego trybu życia: ale koncepcja »separacji od świata«, jaka obowiązuje w klasztorze, bardzo łatwo da się przedstawić jako zupełna ułuda: ułuda, że złożywszy śluby stajemy się innym rodzajem istot, pseudoaniołami, »ludźmi ducha«, ludźmi życia wewnętrznego, czy jak tam. Z całą pewnością te tradycyjne wartości są dalej wielce rzeczywiste, ale ich rzeczywistość nie bierze się spoza tego świata ani też nie upoważnia nikogo do okazywania pogardy wobec tego, co jest świeckie. Chociaż »nie z tego świata«, jesteśmy wciąż w tym samym świecie jak i wszyscy inni, w świecie bomby, w świecie nienawiści rasowych, w świecie technologii, rewolucji i wszystkich innych rzeczy”.

Merton w jednej chwili pojął, że świętość rozumiana jako doświadczanie Boga jest bez wyjątku i w równej mierze dostępna dla wszystkich. Z tego powodu należy przeciwstawiać się klerykalizmowi. Poczucie szczególnego wybrania – tak charakterystyczne dla wielu księży i osób konsekrowanych – opiera się na fałszywej wizji „wyższego statusu ontycznego” w porównaniu ze „zwyczajnymi” członkami Ludu Bożego. Dziś wiemy, że ta teologiczna perwersja (nie powinniśmy się bać tego określenia) przyczyniła się do kryzysu Kościoła, którego najdramatyczniejszą odsłoną są w ostatnich dekadach seksualne skandale z udziałem duchownych.

Swoje przekonanie o powszechnym dostępie do świętości Merton świadomie wzmacniał w latach, które nastąpiły po owym pamiętnym dla niego marcowym wtorku. Z radością przyjął reformy Soboru Watykańskiego II. Coraz częściej publikował też teksty na temat bieżących wypadków politycznych i przemian społeczno-kulturowych. Ostro wystąpił przeciw wyścigowi zbrojeń oraz wojnie w Wietnamie, co wywołało gniew wielu ­konserwatywnych katolików w Ameryce (w Louisville urządzono nawet publiczne palenie książek Mertona). Jednocześnie coraz częściej doświadczał kłopotów ze strony przełożonych. W pewnym momencie generał trapistów zakazał mu posyłania do druku tekstów pacyfistycznych. Zakazu nie cofnięto nawet po publikacji przez Jana XXIII encykliki „Pacem in terris”.

Merton miał coraz większe poczucie osaczenia przez klerykalne struktury. W jednym z listów do Czesława Miłosza (korespondowali przez dziesięć lat, aż do śmierci trapisty) przyznał się do związanego z tą sytuacją wewnętrznego wzburzenia: „To, co mnie szokuje, to ścisła analogia z funkcjonowaniem linii partyjnej [w komunizmie – SD]. Ci, którzy »wiedzą«, w rzeczywistości mają w sobie największą i niedbającą o nic giętkość, a posiadają ją dlatego, że całkowicie oddali się sprawie. Mógłbym i ja posiadać tę giętkość, gdybym tylko uległ i obrał pewien kierunek w sposób ostateczny: ale uległ czemu? Poddał się czemu?”.

Kilka lat przed śmiercią Merton wyprowadził się z głównego budynku opactwa do nieodległej pustelni. Było to nie tylko spełnienie jego długoletniego pragnienia, lecz także sprzeciw wobec kościelnej władzy.

Czysta chwała Boża

Franciszek powiedział o Mertonie, że był on „przede wszystkim człowiekiem modlitwy, myślicielem, który zakwestionował pewniki swoich czasów i otworzył nowe horyzonty dla dusz i dla Kościoła”. Istotnie, poszukiwania duchowe autora „Siedmiopiętrowej góry” mogły zdawać się wielu katolikom przed półwieczem mocno nieoczywiste. Szukał potwierdzenia swego powołania do życia w mniszej samotności w klasycznych dziełach teologii ascetycznej. Tak trafił na Mistrza ­Eckharta. Jego pisma pozwoliły Mertonowi nie tylko opisać własne mistyczne doświadczenie, ale i otworzyć się na dialog z pozachrześcijańskimi tradycjami religijnymi.

Otwartość ta opierała się na przekonaniu, że, jak pisał Merton: „W samym centrum naszego bytu mieści się punkt nicości, niepokalany grzech i ułuda, ostrze czystej prawdy, punkt albo iskra, która należy bez reszty do Boga, która nigdy nie jest do naszej dyspozycji, skąd Bóg dysponuje życiem naszym, ośrodek, który jest poza zasięgiem fantazji naszego umysłu i brutalnych poczynań naszej woli. To małe ostrze nicości i absolutnego ubóstwa stanowi czystą chwałę Bożą w nas. To jest, że tak powiem, Jego imię zapisane w nas jako nasze ubóstwo, nasz niedostatek, nasza zależność i synostwo nasze. To jest jak przeczysty diament, jarzący się ogniem niewidzialnych świateł niebieskich. On się znajduje w każdym z nas i gdybyśmy byli w stanie dojrzeć, zobaczylibyśmy, jak te biliony punktów świetlnych zbiegają się, tworząc słoneczny okrąg i taki blask, że wystarczy go, aby wszystkie mroczne zakamarki i okrucieństwa życia zniknęły bez śladu”.

Merton głęboko wierzył, że odkrycie „czystej chwały Bożej” może łączyć ludzi ponad konfesyjnymi granicami. Nie musi być też ono koniecznie wyrażane w języku chrześcijańskiej teologii. Dostrzegł, że podobne do chrześcijańskich prawd życia duchowego zasady można znaleźć np. w buddyzmie zen (uważnie czytał pisma D.T. Suzukiego). Zgłębiał też inne (przede wszystkim azjatyckie) tradycje religijne. Wielu chrześcijan (a także niechrześcijan) widzi do dziś w Mertonie mistrza międzyreligijnego dialogu.

Ten dialog nie miał polegać na doktrynalnych konwersacjach elit, lecz na autentycznym spotkaniu. To właśnie dzięki pismom i działaniom Mertona stały się możliwe np. rekolekcje międzyreligijne. Był on bowiem w Kościele prekursorem postawy, którą na polskim gruncie świetnie streścił w powiedzeniu „nie przyszedłem pana nawracać” ks. Jan Twardowski. Autor „Siedmiopiętrowej góry” był głęboko przekonany, że historyczne objawienie Boga urzeczywistniło się najpełniej w chrześcijaństwie, ale objawienie mistyczne dostępne jest bez wyjątku wszystkim. „Modlitwa serca” i medytacja mogą być podjęte przez każdego człowieka, chociaż by tak się stało, trzeba pokornie uznać, że nie mamy dostępu do całej duchowej wiedzy. Kto wierzy, że jest już na „szczycie góry”, bardzo się myli. Z takim twierdzeniem mogliby się zgodzić pewnie nawet konserwatywni chrześcijanie.

Jednak dla konserwatywnych teologów Merton pozostaje mimo wszystko autorem niewygodnym. Zarzucają mu często zarówno brak teologicznej precyzji (choć jednocześnie przyklaskują jego przywiązaniu do tradycyjnej łacińskiej liturgii), jak i występki przeciw zakonnym cnotom czystości i posłuszeństwa.

Prawdą jest, że trapista niedługo po przeprowadzce do pustelni wszedł w intymną relację z dużo młodszą od niego pielęgniarką, która opiekowała się nim podczas pobytu w szpitalu w Louisville. Kobieta ostatecznie wyszła za mąż za innego mężczyznę, co Mertonowi sprawiło wielki ból. Otwarcie pisał o tym w tekstach znalezionych po jego śmierci. Przyznawał się w nich też do starań, by ocalić zakonne powołanie. Samotność była dla niego wartością, bez której nie wyobrażał sobie własnego duchowego rozwoju. Odwiedzało go mnóstwo ludzi, których fascynowały jego wybory i dzieła (wśród nich byli nie tylko przyjaciele, ale i postacie sławne, jak np. piosenkarka Joan Baez), ale codzienne trwanie w ciszy uznawał za największy skarb. Dlatego próbował poprawić relacje z zakonnymi przełożonymi. Można domniemywać, że się to udało. Nowy opat zgodził się na podróż Mertona do Azji. Podróż, z której już nie wrócił.

Nie wiadomo, jak potoczyłyby się dalsze losy o. Ludwika, gdyby nie jego nagła śmierć. Jaki miałby np. stosunek do pontyfikatu Jana Pawła II? Zapewne doceniłby jego gesty kierowane do przedstawicieli religii niechrześcijańskich, nie bardzo chyba jednak podobałby mu się konserwatyzm doktrynalny obecny w wielu papieskich pismach.

Merton może być uważany za prekursora pewnych tendencji we współczesnym Kościele, przynależał jednak do świata, którego już nie ma. Cezurą wielkich przemian kulturowych okazał się bowiem, jak już wiemy, rok 1968, pod koniec którego umarł. Z tego powodu symboliczna wydaje się opowieść o. Paula Que­n­ona z opactwa Getsemani, który przez lata odpowiadał za spuściznę po Mertonie. Mówił on, że gdy dotarła do niego taśma z nagraniem ostatniego wystąpienia o. Ludwika, natychmiast odsłuchał ją do końca. Po słowach „a zatem znikam z pola widzenia” nastąpił nagły trzask. Taśma kręciła się jeszcze przez kilka minut, ale nic już nie można było usłyszeć. ©

Autor jest filozofem, teologiem, publicystą, redaktorem kwartalnika „Więź” oraz członkiem Zespołu Laboratorium „Więzi”. Niebawem w Bibliotece „Więzi” ukaże się jego zbiór esejów „Przesilona wątpliwość”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 51/2018