Znany nieznany

Kiedy zaczęłam badać malarstwo Axentowicza, okazało się, że to artysta zapomniany i zafałszowany.

16.06.2014

Czyta się kilka minut

Teodor Axentowicz, „Święto Jordanu”, pocz. XX w., pastel, papier / Fot. Muzeum Mazowieckie w Płocku
Teodor Axentowicz, „Święto Jordanu”, pocz. XX w., pastel, papier / Fot. Muzeum Mazowieckie w Płocku

AGNIESZKA SABOR: Przyznam, że mam problem z twórczością Teodora Axentowicza: malował za dużo i powierzchownie. Tematyka ograniczająca się do portretów i scen huculskich, które malowało wielu... Co oryginalnego zobaczyłaś w tym artyście?

ANNA KRÓL: Niektórymi twórcami warto zainteresować się, mając już pewne doświadczenie zawodowe. Długo nie poważałam Axentowicza. Kiedy Państwowa Galeria Sztuki w Sopocie zaproponowała nam zorganizowanie jego wystawy, głęboko się zastanowiłam. Zgodziłam się, bo pomyślałam, że to okazja, by na nowo przemyśleć tę twórczość w kontekstach nieco egzotycznych: ormiańskości, którą malarz mocno podkreślał, angażując się w życie tej społeczności, oraz europejskiego japonizmu, którym zajmuję się na co dzień, pracując w Muzeum Sztuki i Techniki Japońskiej „Manggha”. A kiedy już na dobre zaczęłam badać malarstwo Axentowicza, okazało się, że w gruncie rzeczy to artysta zapomniany i zafałszowany.

I to w sensie ścisłym: w antykwariatach pełno jest „Axentowiczów”, których autentyczność podważają fachowcy.

To prawda. Często tylko fałszerz mógłby potwierdzić sygnaturę. Autentyczny obraz Axentowicza wystawiony na sprzedaż bywa zresztą słaby – mówiliśmy już o tym: malował zbyt dużo. Rzecz w czym innym. Podczas moich badań okazało się, że myśląc o Axentowiczu, operujemy kilkunastoma powszechnie znanymi pracami z Muzeów Narodowych w Krakowie, Warszawie, Poznaniu... I nie wychodzimy poza ten zestaw. Po drugie: nie ma solidnej biografii ani katalogu. Na dobrą sprawę niewiele wiemy. Tymczasem, aby docenić ten intrygujący talent, powinniśmy przejrzeć np. pocztówki z początku XX w. z reprodukcjami obrazów Axentowicza. Okazuje się, że gdzieś, nie wiadomo gdzie, istnieją setki obrazów kompletnie nieznanych, a namalowanych brawurowo. Syntetycznych, skrótowych, bardzo różnych. Niewiele też wiemy o pobytach malarza w Paryżu, gdzie spędził znaczną część życia, w Londynie, gdzie bywał regularnie, w Rzymie czy Stanach Zjednoczonych. Gdzie są prace, które wtedy powstawały?

Nie zdajemy sobie sprawy, że Axentowicz był artystą międzynarodowym?

Utopiliśmy go w krakowskim sosie, a przecież urodził się w pokrzyżackim, węgierskim, a obecnie rumuńskim Braszowie. Jako syn spolszczonego Ormianina i Węgierki. Mówił też biegle po niemiecku, francusku i angielsku. Naukę zaczynał w Monachium, w latach 1882–1895 mieszkał w Paryżu, gdzie współpracował jako ilustrator z „Le Figaro” czy „Le Monde Ilustré”. W Londynie malował członków tamtejszej elity. Bywalec salonów księcia Władysława Czartoryskiego, Cypriana Godebskiego, ale i Sary Bernhard, u której pojawiali się zarówno Francuz Claude Monet, jak i Amerykanin John Singer Sargent. Doskonale znał twórczość prerafaelitów, Gainsborougha czy Whistlera... W latach 80. i 90. XIX w. był wysoko ocenianym portrecistą europejskim. Ten – być może najciekawszy – aspekt jego twórczości pozostaje niezbadany.

Skoro międzynarodowa kariera Axentowicza rozwijała się tak dynamicznie, co sprawiło, że sprowadził się do przeżywającego co prawda okres świetności, ale jednak prowincjonalnego Krakowa?

Axentowicz, mężczyzna niezwykle rodzinny, ożenił się z Izą Giełgud, kobietą piękną niezależnie od postępu czasu, wywodzącą się z prominentnego rodu polsko-litewskiego (w dodatku spokrewnionego blisko ze Stanisławem Witkiewiczem, co sugeruje kolejne tropy badaczom twórczości Axentowicza). Urodziła ośmioro dzieci (najstarszy syn zginął jako legionista Piłsudskiego) – a to wymagało nakładów finansowych. Malarz musiał zarobić na rodzinę. To doprowadziło do masowej produkcji obrazów.

Prowadził też szeroką działalność związaną ze sztuką, ale nie stricte artystyczną.

Był rektorem krakowskiej ASP, działał w Towarzystwie Artystów Polskich „Sztuka” i rozmaitych stowarzyszeniach ormiańskich. Ten aspekt tożsamości był dla niego szczególnie ważny – wykonał przecież projekty do katedry ormiańskiej we Lwowie. Znakomite, a zupełnie nieznane (Joanna Wolańska napisała świetną monografię katedry, skupiła się jednak na tamtejszych dziełach Józefa Mehoffera i Jana Rosena). Za aranżację plastyczną wystawy w amerykańskim Saint Louis Axentowicz otrzymał w 1904 r. srebrny medal. Dwukrotnie był komisarzem prezentacji sztuki polskiej na weneckim Biennale. Jeździł na Ukrainę, gdzie namalował zresztą znakomity autoportret w stroju huculskim. Dopiero potem pojawiły się oficjalne, pastelowe, banalne „główki”. Z drugiej jednak strony na początku XX w. stworzył szereg niesłychanie rozerotyzowanych wizerunków kobiet dzikich i nieokiełznanych. Powtórzę raz jeszcze: patrzymy na niego powierzchownie, stereotypowo, popełniając błędy.

Błędy?

Jeden tylko przykład. Axentowicz namalował wiele obrazów, na których widzimy Hucułkę albo wiejskiego dziada, maszerujących dokądś ze świecą. Prace te opisuje się często w kontekście rzymskokatolickiego święta Matki Boskiej Gromnicznej, obchodzonego 2 lutego. Tymczasem malarz był świadkiem święta Jordanu, ważnego dla Kościołów wschodnich (6 czy też 19 stycznia wedle kalendarza gregoriańskiego) – to ono go zainspirowało. Nie przebadano też należycie motywu dziada-lirnika, pojawiającego się np. w „Panoramie Racławickiej”, której współautorem był przecież Axentowicz. Artysta ten dopełnia – i zamyka – ważną tradycję w polskiej poezji i kulturze: Bojana, Wernyhory...

Jakie założenia przyjęli Państwo, przygotowując sopocką prezentację tej twórczości?

Wraz z Bogusławem Deptułą, współkuratorem tej wystawy, postanowiliśmy nadać jej tytuł „Teodor Axentowicz. Ormianin polski”. Ten aspekt wydał nam się szczególnie interesujący. O „wielokulturowych” zainteresowaniach malarza świadczyć też będą sceny huculskie – a udało nam się sprowadzić do Sopotu najlepsze obrazy o tej tematyce. W pewnym sensie „wielokulturowe” są także prace „japonizujące” (po raz ostatni pisano o nich w 1904 r.!). Chcemy też pokazać twórcę w kontekście rodzinnym: poprzez autoportrety i świetne portrety dzieci. Dysponując szkicami, przedstawimy warsztat artysty. Jego malarskie „notatki” z podróży są zresztą kapitalne. Pojawi się też wątek Zakopanego – o związkach ze Stanisławem Witkiewiczem już mówiliśmy, dodać też trzeba, że Axentowiczowie kupili pod Tatrami piękną willę. Oczywiście nie zabraknie portretów, zarówno tych oficjalnych „sargentowskich”, jak i niezwykle wyrafinowanych, rozerotyzowanych wizerunków kobiecych. Prace wypożyczyliśmy od najważniejszych placówek muzealnych w Polsce, a także ze Lwowa. Pomogli nam również kolekcjonerzy prywatni, przede wszystkim rodzina artysty, która posiada nie tylko obrazy, ale i świetne archiwum (listy, fotografie...), które warto w przyszłości opracować na potrzeby „catalogue raisonnée”.

Taki katalog to próba całościowego opisania dzieła i życia artysty, uwzględniająca także jego recepcję, a nawet zabiegi konserwatorskie.

Niedawno Muzeum Narodowe w Warszawie opracowało taki (imponujący!) katalog Aleksandra Gierymskiego. Jednak większość naszych artystów, nawet tych najpopularniejszych, nie doczekała się podobnej monografii. To zdumiewające zaniedbanie polskiej historii sztuki, którego ofiarą padł również Axentowicz.

Na jakie trudności natrafialiście, przygotowując wystawę?

Poza koniecznością ustalenia niektórych podstawowych danych dotyczących artysty? Problemem polskiej „polityki” wystawienniczej jest niechęć muzeów do wypożyczania na zewnątrz pasteli. Uważa się, że to technika zbyt delikatna, zbyt krucha. Tymczasem dziś wiemy już, jak bezpiecznie transportować i pokazywać obiekty tego rodzaju. A wielu naszych artystów wyspecjalizowało się właśnie w pastelu. Nie chodzi wyłącznie o Axentowicza, który najpełniej się w nim wyrażał. Przede wszystkim o Wyspiańskiego, który powinien znaleźć się w każdym światowym podręczniku historii sztuki. Nie umiędzynarodowimy polskiej sztuki, jeśli nie pokażemy naszych pasteli w Londynie, Paryżu czy Nowym Jorku.

Nie chciałabym jednak kończyć naszej rozmowy w ten „polski” sposób. Dziękuję za życzliwość i pomoc panu Adamowi Kieniewiczowi z Krakowa, wnukowi artysty. Muszę podkreślić coś bardzo ważnego: nie po raz pierwszy współpracuję z Państwową Galerią Sztuki w Sopocie. Za każdym razem to czysta profesjonalna przyjemność.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, historyk i krytyk sztuki. Autorka książki „Sztetl. Śladami żydowskich miasteczek” (2005).

Artykuł pochodzi z numeru TP 25/2014

Artykuł pochodzi z dodatku „Państwowa Galeria Sztuki – Sopot