Znaki zostały zesłane

Mam wrażenie, że ludzie, którym jest coraz bardziej duszno w świecie „dobrej zmiany”, jak kania dżdżu łakną symbolu, wokół którego mogliby się zgromadzić, socjologicznego wehikułu, który pozwoliłby im przełożyć bezradność na działanie.

06.11.2017

Czyta się kilka minut

FOT. GRAŻYNA MAKARA
FOT. GRAŻYNA MAKARA

Parę miesięcy temu zachłanność ministra sprawiedliwości dała im prezent: pakiet quasi-dyktatorskich ustaw, wokół których momentalnie wybuchł poważny społeczny protest. Władza głupia nie jest i będzie teraz międlić tę sądową reformę tak długo (i tak klucząc między różnymi ośrodkami władzy), aż wszyscy, którzy wtedy wychodzili na ulice, stracą orientację i energię.

Po obrzydliwych reakcjach niektórych partyjnych ­PR-owców na śmierć człowieka, który spalił się w antyrządowym proteście pod Pałacem Kultury, widać, jak bardzo partia się boi, by na horyzoncie nie pojawił się żaden inny punkt, który mógłby zogniskować niezadowolenie. Ta władza – jak każda – ma parę fajnych pomysłów, sporo fatalnych, jednak sekret skali jej sondażowych hiperdokonań tkwi głównie w tym, że chwilowo naprawdę nie ma z kim przegrać. Dlatego walić będzie jak w bęben we wszystko, wokół czego zaczynaliby się schodzić ludzie.

To od bardzo wielu już lat nie jest kraj dla tych, co myślą inaczej. Każda kolejna władza ma dla tych, co jej nie wybierali, konkretną i treściwą propozycję: „Morda w kubeł, teraz my!”. Fascynujące, że to właśnie arcychrześcijański naród stworzył przysłowie „Nadzieja matką głupich”, sprowadzając jedną z cnót boskich (i fundament Ewangelii) do godnej obśmiania naiwności. Ja jednak mimo to pozwolę sobie mieć nadzieję. Na to, że kiedyś, przy podobnej (choć nie daj Boże) sytuacji, zobaczę przywódcę idącego z wieńcem na pogrzeb człowieka, który zdecydował, że woli śmierć niż życie w państwie, za którego kształt ów lider współodpowiada. Chciałbym, by poszedł na ten cmentarz wcale nie dlatego, że podzielał poglądy samobójcy, jego ocenę rzeczywistości, ale dlatego, że Polska, na której czele stoi, to Polska nas wszystkich – również tego zmarłego.

Mogę toczyć (i toczę) bój o dowolną sprawę z każdym, z kim się nie zgadzam: ojcem Rydzykiem, ministrem Szyszką, braćmi Karnowskimi – ale nie mogę zabierać im praw do Polski, bo mają je dokładnie tak samo jak ja.

Polityczni pragmatycy łapią się ze śmiechu za brzuchy i pukają w głowy, gdy uparcie powtarzam: marzy mi się w Polsce przywódca pozbawiony żądzy władzy. Ktoś, kto umiałby zaprowadzić pokój (uwaga: nie tylko bezruch, spokój) bez rytualnego triumfu na truchle pokonanych. Który – powtórzę jeszcze raz to, co kiedyś tu pisałem – wiedziałby, że ludzie nie wybierali go na ministranta, więc nie musi latać po wielkich nabożeństwach, lecz na praktyka chrześcijańskiej zasady, że każda władza jest służbą. Który pamiętałby, że nie jest królem, co odziedziczył te wszystkie pałace i lokajów; że to wszystko należy do Polaków, również tych, którzy zostali z wyścigu wykluczeni.

Nie chodzi o to, by zmienić rządowe gmachy w DPS-y, ale by przynajmniej w jednym z nich symbolicznie i realnie pokazać, że – niezależnie od tego, co sądzimy na temat 500 plus i żołnierzy wyklętych – Polska nadal jest domem i lewych, i prawych, wierzących i nie, krezusów z listy „Forbesa” i mieszkańców pustostanów.

Tak bardzo chciałbym, by wreszcie pojawił się tu ktoś, kto odkryje, że aby znaleźć coś, czego się szuka, trzeba wrócić tam, gdzie to ostatnio było. A Polacy po raz ostatni byli przecież sobą, gdy robili Solidarność. Nie trzeba nam więc kolejnych przylizanych technokratów z umiejętnością obsługi serwisów społecznościowych i wysokim potencjałem generowania PR-owego bełkotu. Trzeba kogoś z programem prostym jak drut: solidarność 40 lat później. Bez dorzynania watah, bez politycznego „prawa pierwszej nocy”.

Iluż to mędrców przekonuje mnie, że to czcze bajania, że to niemożliwe, że „dziel i rządź”, że „czyńcie ziemię poddaną”, ofiary zawsze muszą być. Najpierw sami dali to sobie wmówić, później w to uwierzyli, a skutki tej ich mądrości widzimy dziś w każdym serwisie z newsami, słyszymy w każdym radiowym dzienniku.

Czytałem ostatnio interesujący esej pt. „Upadek cywilizacji zachodniej. Spojrzenie z przyszłości”. Dwoje historyków nauki i technologii (oraz speców od nauk o Ziemi), Eric M. Conway i Naomi Oreskes, uciekło się do frapującej figury: opisują nasz świat z perspektywy żyjącego za kilkaset lat w Chinach historyka. Nie może się on nadziwić temu, jak inteligentni nad miarę ludzie, mający na stole wszystkie niezbędne dane (dotyczące przede wszystkim globalnego ocieplenia), zamiast podejmować decyzje wprost z owych danych wypływające, podejmują dokładnie przeciwne. Po to, by nie być przez swoich współczesnych posądzonymi, że uwierzyli w coś, co nie było prawdą (a co ich zdaniem jest grzechem dużo gorszym, niż nie uwierzyć w coś, co prawdą jest). Wizja autorów – oparta na wyliczeniach m.in. spodziewanego podniesienia się poziomu oceanów, scenariuszach radykalnego pustynnienia klimatu, zmian we florze i faunie skutkujących wybuchem przeróżnych epidemii – zakłada hekatombę. W tym wyginięcie praktycznie całej populacji Afryki i Australii.

Nie podejrzewam żadnego z polskich polityków, by kiedykolwiek, choć przez sekundę, patrzył w przyszłość odległą bardziej niż dwie własne kadencje (swoją drogą to straszne: przecież dwie kadencje to mniej niż czas trwania szkoły dzieci czy wnuków tegoż polityka). Dlatego wiem, że nasz ratunek nie przyjdzie z wnętrza sceny politycznej, ale z zewnątrz. Zobaczycie Państwo, że będzie jak w każdym hollywoodzkim filmie o wielkich katastrofach: samotny badacz, którego ustalenia są nie w smak zainteresowanemu utrzymaniem status quo establishmentowi, nagle okaże się być jedynym, który jest w stanie prawidłowo zebrać i ocenić dane.

Czy go znam? Nie znam. Kiedy poznam? Conway i Oreskes cytują jedną z piosenek Cohena: „Prosiliśmy o znaki. Znaki zostały zesłane”. Na medytacji wpadł mi w ręce fragment 1 Listu do Tesaloniczan: „Kiedy powiedzą: »Pokój i bezpieczeństwo!« – wtedy dosięgnie ich zagłada, tak nagle jak bóle kobietę przed porodem, i na pewno się nie uratują” (1 Tes 5, 3).

Wystarczy odejść od telewizora, z którego sączą się ciepłe słowa naszych kieszonkowych mesjaszy, i wychylić głowę przez okno. Wiatr się zerwał, ziemia zaczyna się trząść.©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Polski dziennikarz, publicysta, pisarz, dwukrotny laureat nagrody Grand Press. Po raz pierwszy w 2006 roku w kategorii wywiad i w 2007 w kategorii dziennikarstwo specjalistyczne. Na koncie ma również nagrodę „Ślad”, MediaTory, Wiktora Publiczności. Pracował m… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 46/2017