Zmysł pamięci

Dlaczego 4 czerwca nie jest świętem narodowym, wspólnotową fiestą? Oto, jak doniosłość oficjalnych wspomnień konfrontuje się z tymi zwyczajnymi.

27.05.2019

Czyta się kilka minut

Warszawa, 19 maja 1989 r. – dwa tygodnie przed wyborami / GEORGES MERILLON / GAMMA-RAPHO VIA GETTY IMAGES
Warszawa, 19 maja 1989 r. – dwa tygodnie przed wyborami / GEORGES MERILLON / GAMMA-RAPHO VIA GETTY IMAGES

Jest 24 maja 2019 r. Na Uniwersytecie Łódzkim rozgrywa się scena tyleż malownicza, co kosmiczna. W centrum wyremontowanej auli Wydziału Ekonomiczno-Socjologicznego, wyglądającej jakby na jej dachu wylądował statek Enterprise, stoi w todze i birecie Jeffrey Sachs. Urodzony w Detroit ekonomista, ojciec chrzestny postsocjalistycznej transformacji, pogromca inflacji i (jak zaznacza) socjaldemokrata mylnie brany za neoliberała, odbiera doktorat honoris causa. Żartuje, że gdyby Polska zmarnowała 30 lat temu szansę na zmianę, on zmarnowałby szansę na karierę. Przekonuje, że żadne z państw regionu nie miało tak klarownej drogi, takiej determinacji i nie osiągnęło takiego sukcesu. Każdy dzień z wiosny 1989 r. staje mu przed oczami jak żywy. Jednak z 4 czerwca pamięta głównie to, że amerykańska telewizja pokazywała masakrę na placu Tiananmen.

Jedna z teorii społeczno-politycznych mówi, że brak wyraźnego zakończenia jakiegoś etapu w życiu społeczeństwa, brak ceremonialnego święta albo dramatycznego rytuału przejścia sprawia, że ludzie słabo utożsamiają się z nową rzeczywistością, a elity się polaryzują. W podobny ton uderzał Jan Nowak‑Jeziorański mówiąc, że Polska odzyskała wolność, ale nie dostała swojego Dnia Zwycięstwa. Nie ma jednak żadnej pewności, że taki wyrazisty rite de passage uszczęśliwiłby i zjednoczyłby Polaków. W historii ćwiczyliśmy częściej tragedie i hekatomby niż pokojowe uniesienia. Możemy jednak szukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego kolejne rocznice wyborów z 4 czerwca nie stały się powszechnym świętem, mimo wysiłków kilku polityków, z Bronisławem Komorowskim na czele.

Pamięć nie sługa

Z pomocą przychodzą dwie właśnie wydane książki. Pierwsza z nich to „Można wybierać” Aleksandry Boćkowskiej, która kolejny raz wchodzi w rolę dokumentalistki rytmu minionego życia, wygrywanego na nucie niedoboru i niedosytu. Wcześniej pisała m.in. o deficytowej modzie PRL-u oraz o potocznym rozumieniu luksusu, zmieniającym się pod wpływem raz kurczących się, raz puchnących ram polskiego socjalizmu. Teraz wraca do dnia, w którym podobno skończył się w Polsce komunizm. Podobno, bo naocznych świadków końca niełatwo odszukać.

Zamiast tego Boćkowska dociera do osób, które wówczas nie były na pierwszej linii politycznego frontu. Jej reportaż wpisuje się w prężny dziś nurt badań nad historią mówioną, która wyłania się ze wspomnień uczestników ważnych zdarzeń i procesów. W wielu przypadkach ta pamięć nigdy wcześniej nie była spisana i żeby stać się częścią społecznej opowieści o przeszłości, musi zostać wypowiedziana na głos. Dopiero potem może służyć jako paliwo dla reportera. Jest to paliwo mocne, gdyż te wspomnienia nie wspierają żadnej politycznej tezy. Są jedynie dowodem na to, że utożsamianie wielkich przełomów z konkretnymi datami stanowi olbrzymie uproszczenie, na które godzi się historia oficjalna, lecz pamięć indywidualna już nie.

Boćkowska szuka jej nie tylko w Warszawie, ale także w Dębicy, Świnoujściu, Lubaczowie, Żaganiu czy Korycinie. W społecznej pamięci przetrwał plakat autorstwa Tomasza Sarneckiego, z szeryfem, który – jak mówi jedna z rozmówczyń – „szedł wyprostowany w czasach, gdy wszyscy byli przygarbieni”. Same wybory z 4 czerwca 1989 r. – dużo słabiej.


CZYTAJ WIĘCEJ

4 CZERWCA 1989 – PO 30 LATACH MARZEŃ >>>


Janusz Żmurkiewicz, który ledwo co zrezygnował z urzędu prezydenta Świnoujścia, jest na morzu, pracuje na statkach, nie głosuje. Na lądzie Solidarność zdobywa prawie wszystkie mandaty. Potem jest gorzej. W 2002 r. Żmurkiewicz ponownie zostaje prezydentem Świnoujścia i jest nim do dziś. Anna Sarzyńska, licealistka, głosuje pierwszy raz w życiu, zastanawiając się, „jak to możliwe, że skoro wszyscy są przeciw komunie, to tyle lat ta komuna trwa”. Edyta Mikita bierze udział w ostatnim XXV Festiwalu Piosenki Radzieckiej w Zielonej Górze. Wygrywa konkurs dla debiutantów, ale upadające show kradnie zespół Papa Dance.

„Głosowaliśmy, bo mówili, że trzeba. Kto tam się spodziewał tego, co przyszło. Człowiek się przyzwyczaił, że wszystko było ustawione z góry, nie od głosujących zależało” – mówi jeden z producentów sera korycińskiego. Z samego dnia wyborów niewiele pamięta. Być może dlatego, że dla wsi i małych miast istotniejsze okazały się późniejsze o rok wybory samorządowe. To one pozwoliły wypłynąć nowym twarzom, a pociągnęły na dno wielu zasiedziałych włodarzy i dyrektorów.

Frekwencja w I turze wyborów czerwcowych wyniosła 62 proc. W równym stopniu jak ci, którzy głosowali, autorkę interesują ci, którym coś w tym czasie wypadło. Często nie były to sprawy błahe: ktoś brał ślub, ktoś zdawał do szkoły teatralnej, ktoś dostał wyczekany segment i musiał się urządzić, ktoś poszedł na rogacza, bo trwał sezon łowiecki. W obliczu pędu życia i galopu historii 4 czerwca po prostu nie miał szans, aby „zatrzymać się w kadrze”.

Boćkowska chciałaby „skonfrontować doniosłość oficjalnych wspomnień ze zwyczajną pamięcią. I być może dowiedzieć się, dlaczego 4 czerwca jest bardziej świętem środowiskowym niż narodowym”. Ten pierwszy cel udaje jej się zrealizować. Zwłaszcza że na pomoc przychodzi wywiad rzeka Katarzyny Kolendy-Zaleskiej z Lechem Wałęsą i Leszkiem Balcerowiczem pt. „Lech, Leszek. Wygrać wolność”.

Celem, który przyświeca zaaranżowanej rozmowie ikon transformacji, jest zawołanie, by prawda zwyciężyła. Prawda zwycięzców – bo co do tego, że Wałęsa i Balcerowicz wygrali wolność, żadna wątpliwość w tej książce nie zostaje zasiana. I choć Historia przez duże H jest po ich stronie, dla wielu ta narracja może być irytująca. Panowie spijają sobie z dziubków opowieść o politycznym i moralnym triumfie drogi, którą obrali. Balcerowicz łechce ego Wałęsy, obsadzając się w roli niczym niezrażonego wielbiciela, choć bierze poprawkę na choleryczny charakter prezydenta i jego zdroworozsądkowe myślenie. To Balcerowicz gra tu partię intelektualnego fundamentu zmiany. Dawny przywódca Solidarności przystaje na takie rozdanie i pozostaje lojalnym sojusznikiem ekonomisty w obronie dziejowej słuszności terapii szokowej.

Trudniej przychodzi Boćkowskiej udzielenie odpowiedzi na pytanie, dlaczego 4 czerwca to nie święto narodowe, ale raczej środowiskowe. Zamyka swoją opowieść w momencie, kiedy dopiero co przegłosowany plan Balcerowicza ma wejść w życie. W powietrzu zawisa dobre albo złe zakończenie – wybór należy każdorazowo od tego, kto czyta jej książkę. Ale nie chodzi tu tylko o niejednoznaczną ocenę tego, co wybory czerwcowe przyniosły Polakom. Wałęsa uważa, że reprezentował wtedy naród. Z książki Boćkowskiej wynika, że to nie naród głosował, ale pojedynczy ludzie. Data 4 czerwca nie mogła stać się świętem narodowym dlatego, że podmiotem działania nie był naród, ale każdy, kto wrzucił karty do urny – bez względu na to, czy robił to w nadziei na zmianę, i pomimo beznadziei. Wbrew sugestii Boćkowskiej 4 czerwca nie wydaje się także świętem środowiskowym, chyba że za takie uważać doroczną w ostatnich latach anty-PiS-owską mobilizację opozycji. Bez takiej doraźnej instrumentalizacji pamięć o tamtych wyborach nie rozgrzewa żadnego środowiska. Jest przechowywana przez tych, którym wyborcza układanka splotła się z biografią, z czymś dla nich ważnym i dobrym, czego pamięć nie chce wyprzeć.

Żadnej fiesty

„Głosuj na tych, co z Wałęsą, bo przed władzą się nie trzęsą” – brzmi jedno z haseł Komitetu Obywatelskiego ułożone przez Wandę Chotomską. Hasło chwytliwe, ale wówczas życzeniowe. Z ankiety, którą „Gazeta Wyborcza” przeprowadza przed „wielkim dniem”, wynika, że tylko co szesnasty Polak wierzy w to, że ustrój w Polsce zmieni się w latach 1989-90. W większości przypadków oczekiwania wobec przyszłości są skromne. Z dzisiejszej perspektywy mogą się wydawać planem absolutnego minimum.

Rozmówcy Boćkowskiej wspominają, że chcieli przestać się prosić, „dawać w łapę” albo korzystać z pajęczyny znajomości, żeby cokolwiek załatwić – tylko „że będzie można pójść, mając pieniądze zapracowane, i kupić coś uczciwie”. Że nastąpi koniec widzimisię aparatczyka, układzików i pospolitych bareizmów. Że Polska nie stoczy się w stronę Rumunii, wówczas symbolu biedy i zamordyzmu. Strach przed drugą Rumunią okaże się zresztą zasadny, ale w innej kwestii. Pytane przez dziennikarkę kobiety nie spodziewają się, że ceną za wolność okaże się praktyczne odebranie im prawa do aborcji.

Wiosna 1989 r. nie przypomina ufnego oczekiwania na armagedon reżimu. Nie jest to może bitwa z Nocnym Królem, ale jeszcze w połowie kwietnia, po mszy w kościele św. Brygidy w Gdańsku kilkuset przeciwników władzy ściera się z milicją. Dwa tygodnie później po raz pierwszy rządowy pochód pierwszo­majowy nie idzie ulicami Warszawy. Zamiast niego jest marsz Solidarności, a 3 maja wiece związku odbywają się w całej Polsce. Bardzo widoczni na ulicach są młodzi – ci, którzy materialne i wolnościowe deficyty PRL-u odczuwają może bardziej dotkliwie niż pokolenie małej stabilizacji.

Najpierw jednak trzeba zdobyć władzę. Wałęsa wie, że epoka dziesięciomilionowej Solidarności przeminęła, zaangażowana jest garstka działaczy, a i oni są podzieleni. Dlatego w 1988 r. przekonuje do przerwania strajku w Stoczni Gdańskiej i do rozmów z komunistycznym rządem. Żeby ugrać coś zamiast niczego. Dziś podkreśla, że przy Okrągłym Stole opozycja tworzyła zgraną drużynę. I potem, gdy w kwietniu 1989 r. ustalano listę 161 kandydatów Solidarności do Sejmu i 100 do Senatu. Tylu, o ile mandatów opozycja może walczyć. Ani jednego więcej, aby nie wyrywano sobie głosów. Da się wyczuć, że Wałęsa tęskni za tą jednością, choć trochę ją mitologizuje. Znajduje nawet kilka ciepłych słów dla Lecha i Jarosława Kaczyńskich z tamtych lat. Balcerowicz wzdryga się na sam dźwięk ich nazwiska.

W dniu głosowania Wałęsa wierzy w pełne zwycięstwo, lecz boi się fałszerstw i zemsty partii. Tym tłumaczy późniejsze ustępstwa, w tym brak walki w II turze wyborów o listę krajową i przyzwolenie na prezydenturę Jaruzelskiego. Balcerowicz też wierzy w sukces, lecz żyje wyjazdem na wykłady na wydziale ekonomii Politechniki North Staffordshire. W nieco megalomańskim tonie przypomina, że niedługo potem odmówił ubiegania się o katedrę na uniwersytecie w szwajcarskim Sankt Gallen, aby być „świadkiem historii”. Wałęsa twierdzi, że w wyniku wyborów „skończyło się myślenie, że komunizm może przetrwać”.

Boćkowska przytacza wspomnienie Leszka Sarnowskiego, przewodniczącego sztumskiego Komitetu Obywatelskiego, który 4 czerwca był członkiem komisji wyborczej w internacie miejskiego zespołu szkół: „Wzruszył się, kiedy licząc głosy, zobaczył precyzyjnie, nazwisko po nazwisku, skreśloną całą listę krajową i jeszcze dopisek: »Wojciech Jaruzelski«, też skreślony”. Po głosowaniu przychodzi etap najważniejszy – liczenie głosów. I to podwójne. Pierwsze w rządowo-opozycyjnych komisjach wyborczych, drugie – w regionalnych sztabach Komitetu Obywatelskiego, gdzie spływają dane od ich ludzi pracujących w komisjach. Tak na wszelki wypadek – gdyby PZPR chciała sfałszować wyniki.

Wiadomo, że jest sukces, ale co z nim zrobić? „Partia chodziła wściekła jak lew po klatce, a opozycja po cichu odmawiała zdrowaśki” – podsumowuje Boćkowska podchody zwycięzców i pokonanych. Debiutant ma tremę przed występem na walącej się scenie. Wśród reakcji społeczeństwa są też takie, że do Sejmu dostali się „prawie sami Żydzi!”. Antysemityzm był, jest i będzie – tu 4 czerwca nic nie zmienił.

Fiesty nie ma, bo zaraz następują drastyczne podwyżki cen, inflacja galopuje, braki towaru są jeszcze dotkliwsze niż przed wyborami (w czym upatrywano zemsty partii za porażkę). W kraju jest nowa elita władzy, bez doświadczenia, za to już poharatana własnymi rękoma – czego świadomi są także ci, którzy ich wybierali. „Jest źle. Moim zdaniem jest gorzej niż kiedykolwiek. Solidarność rozbita. Obywatelski Klub Parlamentarny się kłóci. Sprawa wyboru Jaruzelskiego zakłóciła wszelkie wewnętrzne porozumienia – notuje Teresa Konarska 22 lipca 1989 r. – Bardzo kocham Solidarność, ale jestem zadowolona, że do niej nie należałam i nie należę – nie chcę należeć do niczego”.

Bilans zwycięzców

Balcerowicz zauważa, że przy wyborach czerwcowych nie było mowy o programie gospodarczym. Wałęsa potakuje. Ludzie wybierali więc zmianę, której kierunek emocjonalnie był określony, ale przebieg drogi już nie. Jeśli cechą polskiej kultury jest hasło „jakoś to będzie”, byłyby to najbardziej polskie wybory.

Tam, gdzie kończy się książka Boćkowskiej, zaczyna się najciekawsza część rozmowy Kolendy-Zaleskiej z Wałęsą i Balcerowiczem. O planie gospodarczym nazwanym od nazwiska tego ostatniego. Który wskutek wprowadzenia tego planu bywa określany mianem „Mengelego polskiej gospodarki” albo „małpy z brzytwą w ręku”. Na każdą etykietkę ma tę samą odpowiedź: to populistyczne slogany. Jeśli spotkaliby Państwo kiedyś byłego ministra na ulicy, można natomiast śmiało zwracać się do niego per „panie Leszku” – bardzo to lubi.

Nie, to nie jest spowiedź ani nawet połowiczna samokrytyka. Balcerowicz ma grubą skórę, a przy tym poparcie przywódcy Solidarności, na które często w „Wybrać wolność” się powołuje. A Wałęsa ochoczo – także z perspektywy lat – go udziela. Owszem, drażni się z nim, że powinien był mieć wówczas „brata bliźniaka, który by szedł po tych ruinach socjalizmu i sprawdzał, co się dzieje, jakie są skutki, ilu bezrobotnych, co z zakładami, co z ludźmi”. Wałęsa, choć dostrzega rosnące nierówności, ma do ministra finansów pretensję głównie o to, że nie informował go osobiście o szczegółach planu. Dla Balcerowicza sam akt rewolucji prowadzonej na zgliszczach socjalizmu usprawiedliwia jej skutki. Twierdzi, że za jego demonizację odpowiada m.in. dziurawa ludzka pamięć. Puste miejsce po wspomnieniu zajmuje slogan, manipulacja, propaganda. Nie zauważa, że sam na krytykę odpowiada sloganami o dobrych bogaczach i nieporadnych maluczkich.

Kiedy Kolenda-Zaleska próbuje zakłócić pełen samozadowolenia ton, panowie droczą się z nią, jak ze wzorową uczennicą, która na chwilę wypadła ze swojej roli. „Wszystkim tym, którzy mówią o traumach reformy, polecam studiowanie rządów Łukaszenki. Jak wolą Łukaszenkę, to ich sprawa” – kwituje prezydent. „Typowe wspólnoty w socjalizmie tworzyły się w kolejkach po kolorowy telewizor albo po pralkę. Za takimi wspólnotami Pani tęskni? – grzmi Balcerowicz. Rykoszetem dostaje się niedawno zmarłemu Karolowi Modzelewskiemu – za to, że nie poparł planu Balcerowicza, marząc o egalitarnej utopii. Może powinni posłuchać jednego z rozmówców Boćkowskiej: „Wspólnota, którą wtedy odczuwaliśmy, dotyczyła braku. Kiedy brak zniknął, to nie było niczego w zastępstwie”.

Nie zaskakuje odpowiedź na pytanie, czy coś by zmienili, gdyby raz jeszcze mogli przeżyć przełom. Owszem, zmieniliby. Wałęsa szybciej przejmowałby władzę, a Balcerowicz przyspieszyłby prywatyzację i nie ustępowałby Jackowi Kuroniowi.

Pytań nie przewidziano

Ciekawe, czy Jeffrey Sachs, którego wspomina Balcerowicz, zgodziłby się ze stwierdzeniem, że to on uczył się wprowadzania kapitalizmu od Polaków, a nie na odwrót. Mowę na Uniwersytecie Łódzkim, która szybko zmieniła się w utkaną z anegdot baśń o polskim cudzie gospodarczym, kończy makroekonomicznymi statystykami, mającymi utrącić wysoką kalkulację ludzkich kosztów transformacji. Nikt nie oponuje, nikt nie zadaje pytań. Rytualny charakter akademickiej uroczystości tego nie przewiduje.

Ale w książce powinno znaleźć się na to miejsce. Wałęsa – trzeba mu to oddać – na koniec zaznacza, że w demokracji ludzie mają prawo nie lubić jego albo Balcerowicza. Mnie zatem nie podoba się ta rozmowa, choć nie umniejszam wagi czwartoczerwcowego zwycięstwa, dziejowej roli interlokutorów ani nie neguję wyższości kapitalizmu nad realnym socjalizmem. Rozmówcy Kolendy-Zaleskiej nie doceniają jednak pamięci społecznej i nie dostrzegają kierunku, w którym zmierza debata o polskim przełomie.

Dziś każdy, kto odmalowuje transformację w barwach absolutnej wiktorii, naraża się na zarzut społecznej ślepoty. „Panie Prezydencie, niektórzy nie uwierzą i trzeba machnąć na nich ręką. Ale jest cała masa ludzi, którzy pamiętają, i masa ludzi otwartych na informacje” – pociesza Balcerowicz. Mam wątpliwości, czy tych pamiętających i tych otwartych ta egocentryczna rozmowa przekona do wizji bezalternatywnej transformacji. Balcerowicz prezentuje się niczym ekonomiczny demiurg, a Wałęsa jako dziejowy determinista, odpowiadający na niewygodne kwestie schematycznie – że było tak, jak musiało być. Taka strategia nie sprawi, że ich prawda zwycięży.

Co nie znaczy, że nie warto sięgnąć po „Lecha, Leszka. Wygrać wolność”. Jest to cenny zapis samoświadomości transformacyjnych elit, testujących mechanizmy samoobrony – pod presją tych, którzy faktycznie chcą napisać historię Polski na nowo. ©

Aleksandra Boćkowska, MOŻNA WYBIERAĆ. 4 CZERWCA 1989, Czarne, Wołowiec 2019

Katarzyna Kolenda-Zaleska, Leszek Balcerowicz, Lech Wałęsa, LECH, LESZEK. WYGRAĆ WOLNOŚĆ, Znak Horyzont, Kraków 2019

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 22/2019