Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Zacznijmy od liczb. 38 mln Polaków co roku wydaje na zdrowie ponad 135 mld zł – trzy razy więcej niż wynosi budżet na wojsko. Liczba praktykujących lekarzy według stanu na koniec stycznia przekroczyła 134 tys. Statystycznie wypada więc nieco ponad 282 pacjentów w przeliczeniu na jednego medyka, dwa razy więcej niż w Grecji, która niemal zbankrutowała. W rankingach dostępności opieki medycznej, publikowanych co jakiś czas przez OECD, Polska nie jest zieloną wyspą. Przeciwnie, od lat niezmiennie zamyka europejską stawkę.
Będzie jeszcze gorzej. Medycyna to dziś tylko jedna z kilku ścieżek zawodowych kuszących tych naprawdę młodych, zdolnych i ambitnych. Jeśli trzy lata po skończeniu informatyki nie zarabiasz kilkunastu tysięcy na rękę, możesz mieć pretensje wyłącznie do siebie. Na te mityczne 950 zł brutto za godzinę pracy, o których wspomina raport na temat zarobków lekarzy przygotowany wiosną przez NFZ dla ministra zdrowia, możesz liczyć dopiero po kilku latach orki za pieniądze, których nie pozazdrości ci nawet kasjerka w dyskoncie, i po tysiącach godzin bezsennych nocnych dyżurów. O ile oczywiście nie wyjedziesz wcześniej praktykować do Niemiec czy Norwegii, gdzie Eskulap nie uważa swoich adeptów za niewolników.
Nawracając Polskę na kapitalizm, misjonarze wolnego rynku nie zapomnieli też o medycynie. Co prawda płatnikiem miało być państwo zasilane podatkami, niby więc wszystko zostawało po staremu, ale same usługi medyczne miały być odtąd świadczone na wolnorynkowych zasadach. Otóż to – usługi. Kasa chorych. Kontrakt. Refundacja. W świat wyniosłych bogów, którzy komunikują się ze sobą po łacinie i zapełniają recepty branżowymi hieroglifami, wkroczyli nagle księgowi i zaczęli wystawiać im cenzurki. Dlaczego nie mieliby robić tego i pacjenci? Nawet media, które wcześniej ekscytowały się udanymi przeszczepami i terapiami eksperymentalnymi, nagle uznały, że ciekawsze są jednak relacje z kolejnych procesów o błędy w sztuce lekarskiej. Bogowie mają dalej walczyć o życie, nie wolno im tylko przegrywać.
Pacjenci płacą, więc i wymagają. W gabinecie domagają się pogłębionego wywiadu, serii badań, a do tego empatii i niemal ojcowskiej cierpliwości. Spieszy im się za to w poczekalni, dlatego łatwo dali się przekonać właścicielom prywatnych przychodni, że za dodatkową opłatą można w medycynie mieć i szybciej, i lepiej.
Szefowie lecznic taktownie przemilczeli jednak kilka istotnych spraw. Chociażby, że właściwie na całym świecie trzon systemu opieki zdrowotnej stanowią klinicyści z dużych jednostek publicznych, w których liczba i różnorodność przypadków stwarza możliwość stałego doskonalenia warsztatu. Tam też – nie w prywatnych przychodniach – nadal działa relacja mistrz–uczeń, zmieniająca absolwentów medycyny w lekarzy z prawdziwego zdarzenia.
Szefowie przychodni nie wyjaśnili również ogłuszonym wolnym rynkiem klientom-pacjentom, że ten sam kardiolog czy okulista, który od 16 do 20 przyjmuje w prywatnej klinice, do południa haruje w miejskim szpitalu czy w lecznicy na kontrakcie z NFZ, bo kardiologów i okulistów po prostu nie wystarcza dla wszystkich placówek. Prywatna opieka medyczna miała stać się alternatywą dla NFZ, ale to zadanie ją przerosło. W VIP-owskim pakiecie medycznym oferowanym dziś średnio za 130 zł miesięcznie klient kupuje nie tyle lepszą opiekę medyczną, co jej ładniejsze opakowanie. I z tym zresztą bywa coraz trudniej.
Ponad 3 mln klientów prywatnych lecznic coraz częściej odkrywa ze zdumieniem, że do specjalisty dostaną się jednak szybciej z NFZ. Albo znajdują w skrzynkach pocztowych aneksy do umów, w których gwarancja maksymalnie trzech dni roboczych oczekiwania na spotkanie z endokrynologiem zmienia się w gwarancję, że lekarz tej specjalności przyjmie pacjenta, jeśli przychodnia w końcu go znajdzie. ©