Złe wspomnienia są dobre

"Obsoletki" to skromny objętościowo zbiór 43 miniatur, debiut prozatorski wyróżniającej się poetki, uhonorowanej w tym roku Nagrodą Literacką Gdynia (za książkę poetycką "Dwa fiaty").

30.11.2010

Czyta się kilka minut

Poszczególne teksty łączy osoba narratorki i kilka przewijających się w tomie motywów. Narratorką jest młoda, zamężna kobieta wychowująca dwoje dzieci. Z pasji jest poetką, z powołania matką. A może odwrotnie? Na pewno nie ma tu żadnego konfliktu między obowiązkami domowymi a pracą literacką, żadnej wojny światów. Warto to zaakcentować, gdyż ów konflikt stał się, niestety, stereotypem pisarstwa kobiecego. Bargielska - i za to jestem jej wdzięczny - z tej matrycy nie korzysta. Justyna, bo tak ma na imię narratorka-bohaterka, powiada: "mój świat kręci się wokół dzieci. Nie ma drugiego tak głębokiego lasu". I nieco dalej w obrębie tej samej notacji: "jestem kobietą spełnioną, chociaż chodzę za mężem, żeby łaskawie zrobił mi trzecie" (dziecko, rzecz jasna). Cóż, dość nietypowa sytuacja. Przed laty Marta Podgórnik pisała w jednym ze swoich wierszy: "spłodzenie dziecka jest dla pisarza twórczą podnietą / pod warunkiem że pisarz ten nie jest kobietą". Bargielska udowadnia, że jej koleżanka po piórze, prawie równolatka zresztą, jest w błędzie. Lub ostrożniej - sugeruje, że może się mylić. Tak czy owak w "Obsoletkach" mamy do czynienia z pełną harmonią tych dwu sfer. Codzienność Justyny jest bezpośrednio sportretowana i jednocześnie zmetaforyzowana, najprostsze doświadczenia są tu splecione ze snami i fantazjami; banalność, jeśli w ogóle dochodzi do głosu, zawsze ujęta jest w sposób niebanalny.

Motywy spajające ten zbiór krążą wokół doświadczenia ciąży, porodu, macierzyństwa. Spośród nich najbardziej wyeksponowany jest motyw tytułowy. Obsoletka to neologizm utworzony przez Bargielską na bazie łacińskiego terminu medycznego (gravid obsoleta, czyli ciąża obumarła). Dla Justyny doświadczenie utraty dziecka (poronienie) jest doznaniem centralnym i granicznym, a także figurą straty jako takiej. Chodzi o coś więcej niż kobiecy czy małżeński dramat, jakich tysiące. Pod wpływem tej traumy bohaterka zaczyna zadawać fundamentalne pytania - o sens życia, pojęcie szczęścia, o własną tożsamość. Nade wszystko jednak pokazuje, jak należy pielęgnować złe wspomnienia, a trzeba się o nie troszczyć, ponieważ mogą sie okazać przydatne. A tak konkretnie, po co jej (nam) pamięć o nieszczęściu? Ano po to, żebyśmy byli przygotowani na każdą możliwą katastrofę życiową, na cios zza węgła. Jeśli się wie, iż strata może się pojawić w każdej chwili, łatwiej docenić aktualne szczęście. Lekcja pokory? Pewnie tak, brzmi to dość przekonująco.

Zapiski Bargielskiej - obok aspektu autoterapeutycznego - mają wymiar warsztatowy. W tym znaczeniu, że są czymś na kształt pisarskiego ćwiczenia czy nawet eksperymentu. To poszukiwanie formy może nie tyle bardziej pojemnej, ile właściwej, adekwatnej. Albo - prościej - poszukiwanie własnego języka w prozie, próba wypracowania idiomu. Pewnie dlatego z jednej strony wszystko rozgrywa się tu jakby w niedopowiedzeniu, poprzez migawkowe obrazy, refleksje i fantazje, z drugiej zaś strony sporo tu drastyczności, ujęć jak gdyby naturalistycznie "podkręconych" (np. opis "zeschniętej wątróbki", czyli martwego płodu). Wydaje się, że Bargielska nie zna lęku przed bezpośrednią artykulacją, ale jednocześnie posługuje się "szyframi". Gdzieś na przecięciu tych dwu skłonności chciałaby ustawić swój głos i zarazem przezwyciężyć niewyrażalność. Dziwna to proza, na pewno niebanalna i dręcząca, być może zjawiskowa. Ale czy aż tak dobra, jak ją tu i ówdzie przedstawiają?

Inne, czyli takie same

"Ewa Schilling jest najbardziej rozpoznawalną w Polsce autorką prozy lesbijskiej" - mogliśmy przeczytać w nocie widniejącej na okładce poprzedniej książki ("Głupiec", 2005).

Po pięciu latach - tym razem w biogramie na okładce "Codzienności" - czytamy, że Schilling "jest najbardziej znaną w Polsce autorką prozy lesbijskiej". Zakładam, że nie ma różnicy między najlepszą rozpoznawalnością i największą sławą, że to synonimy. Zwraca uwagę co innego - lata lecą, co roku dostajemy kilka polskich opowieści tematycznie związanych z kobiecym homoseksualizmem, a tymczasem o Schilling można powiedzieć to samo, co o Dodzie: królowa jest tylko jedna.

"Codzienność" ma wiele wspólnego z debiutanckim "Lustrem" (1998). Oba zbiory opowiadań pisane są metodą katalogu, zawierają portrety - pisarka zestawia je w kolekcje - zwykłych kobiet widzianych w zwykłych sytuacjach; i tu, i tam dominuje właśnie codzienność. Z rozmysłem użyłem słowa "zwykłe". Wszak znakiem rozpoznawczym prozy Schilling jest nieodmiennie to, iż ze skłonności i praktyk homoseksualnych bohaterek zaludniających jej książki pisarka nie robi najmniejszej "sensacji". Lesbijka nigdy nie jest u niej obcym, odmieńcem, personą boleśnie naznaczoną czy okaleczoną. Żadnego przebywania w szafie lub wychodzenia z niej, żadnej martyrologii. Nie znaczy to oczywiście, że tzw. heteronormatywność nie istnieje. Jakże miałaby nie istnieć, skoro daje się we znaki? Lecz zarazem nie jest bardziej dokuczliwa niż inne przykrości - samotność, wyobcowanie, niespełnienie, konflikty z rodzicami, urazy wyniesione z dzieciństwa. Samo zresztą pojęcie "lesbijka" jest tu niezwykle problematyczne. Po pierwsze, większość bohaterek "Codzienności" została wyposażona w płynną tożsamość seksualną. Najczęściej polega to na tym, że postacie kobiece nie są lesbijkami - by tak rzec - od zawsze i na stałe. Mają za sobą związki tak z kobietami, jak i mężczyznami; albo są - jak niedoszła zakonnica Julia - pozbawione cielesnych pragnień, a kiedy już je w sobie odkryją, to, do kogo się zbliżą, ma znaczenie drugorzędne. Po wtóre, relacje, które zawiązują się tutaj między bohaterkami, są szalenie zróżnicowane. Homoseksualne pożądanie może dojść do głosu nie tylko w łóżku. Tam, prawdę mówiąc, ujawnia się najrzadziej (scen łóżkowych jest w tej książce niewiele). Chyba częściej zawiera się w spojrzeniu, w jakimś niepewnym przeczuciu, a nawet w podziwie dla urody przyjaciółki. Posłuchajmy: "Bożena pomyślała, że Alicja jest piękna. (...) Przymknęła oczy, na wpół sobie uświadamiając, że to, co czuje, jest o wiele silniejsze od wrażeń, które dawał jej Leszek".

Pojawiły się tu kobiece imiona. Imion tych jest trzynaście i widnieją jako tytuły poszczególnych opowiadań, których też jest oczywiście trzynaście. Zabieg ten współgra z owym efektem zwykłości. Nie ma przecież szans, żebyśmy zapamiętali, co przydarzyło się Alinie, a co Justynie, kim była Teresa, a kim Irena. Figury to pospolite jak ich imiona, może nawet wymienne. Ale czyż nie na tym polega codzienność? Przeżywamy ją wszyscy, ale nikt nie jest jej bohaterem; ot, anonimowe krzątactwo. Owa wielość i różnorodność kobiecych losów to siła i słabość najnowszej prozy Schilling. Siła polega na tym, że pisarki na niczym nie można przyłapać. Na przykład nie sposób wyprowadzić z jej książki tezy, zgodnie z którą homoseksualne kobiety uciekają od swych autentycznych pragnień w heteroseksualne związki, dające im złudne poczucie bezpieczeństwa. Owszem - tak się w dwu lub trzech opowiadaniach zdarza, ale w kilku innych sprawy mają się zupełnie inaczej. I tak jest tu ze wszystkim. Przekuć tę prozę na dyskurs ideologiczny czy wziąć ją na sztandar niepodobna. Słabość natomiast polega na tym, że kiedy inne staje się tym samym, wpędza nas w obojętność. Ostatecznie co nam mówi pisarka - że w życiu bywa różnie, raz poprzecznie, raz podłużnie? Chyba właśnie to nam mówi.

Świadectwo poezji

"Bumerang" to druga książka Anny Kałuży, choć nie można chyba oznajmić, że pierwsza krytycznoliteracka, ponieważ w odniesieniu do pisarstwa Kałuży podział na krytykę literacką i akademickie literaturoznawstwo nie ma zastosowania.

Pisze ona bowiem o poezji, która po prostu jest. Poza porządkami pokoleniowymi i hierarchiami (Różewicz czy Rymkiewicz są dla niej tak samo ważni jak Szczepan Kopyt czy Adam Zdrodowski). Raczej nie odnosi się do szkół czy linii poetyckich, nie szkicuje map, bo też przemiany poetyki i inne immanentne zjawiska średnio ją zajmują. W zasadzie nie jest krytyczką towarzyszącą, osadzoną w tzw. życiu poetyckim i z tej perspektywy piszącą sprawozdania. Co zatem w "Bumerangu" robi? Docieka, co współczesna poezja polska ma do powiedzenia w czterech sprawach: kultury masowej, przeszłości, ciała i podróżowania. Nie chodzi jednak o badania tematyczne czy katalogowanie motywów. Idzie o pewną "zdarzeniowość", czyli o poruszenia w temacie. Kałuża - jak wyjaśnia we wstępie ogólnym oraz we wprowadzeniach do poszczególnych rozdziałów - jest przekonana, że w tych czterech obszarach zaszły poważne, jeśli nie fundamentalne zmiany; coś istotnego się zdarzyło. Poprzez poezję przygląda się tedy procesom estetyczno-kulturowym, układom i warunkom komunikacyjnym czy - najoględniej mówiąc - świadomości ponowoczesnej. Świadectwo poezji? Tak to zostało pomyślane.

Konserwatywnie usposobieni miłośnicy poezji mogą być zawiedzeni. "Wszystko, tylko nie »przyjacielskie« podejście do wiersza"; "W mojej lekturze przyjmuję, że wiersz nie jest »podmiotem«, nie pojawia się w aurze nowej sakralności" - deklaruje autorka. Kałuża nie tyle dąży do odczarowania poezji, ile nie wierzy w to, że dziś czary poetyckie nadal są możliwe. Ci wszyscy, którzy twierdzą, że poezja jest tajemniczym i nieredukowalnym fenomenem, mową ekskluzywną i niepodległą, schronieniem dla podmiotowości i jednostkowości, najpewniej nie chcą spojrzeć prawdzie w oczy. Nie wiem, kto ma rację. Może lepiej podtrzymywać złudzenia? Zwłaszcza że na drugim biegunie - tak przecież jest w "Bumerangu" - zobaczymy poezję, która jest czymś w rodzaju dyskursu pomocniczego, zestawem glos i suplementów ilustrujących rozpoznania formułowane poza polem literackim. Przychodzi mi w tym miejscu na myśl tytuł antologii przekładów Sommera "O krok od nich". To położenie większości bohaterów komentowanej tu książki, którzy na ogół (prawie zawsze) są o krok od nich, a oni to diagności i filozofowie ponowoczesności. Na przykład poeci zajęci cielesnością są o krok od Foucaulta, Giddensa i Baudrillarda.

Zapewne przesadzam - krytyka poezji praktykowana przez Kałużę nie jest aż tak uzależniona od pozapoetyckich mądrości. Nie mówiąc o tym, że trudno sobie wyobrazić komentowanie wierszy bez - jeśli wolno tak powiedzieć - zewnętrznego zasilania. No i najważniejsza sprawa: śmiałych uogólnień i szerszych rozpoznań jest w "Bumerangu" niewiele. Książkę tę wypełniają przede wszystkim analizy - świetne, pomysłowe, błyskotliwe. A kiedy Anna Kałuża wchodzi w materię wierszy, kiedy opowiada nam o tym, jak są skonstruowane, na jakich chwytach oparte, do jakich tradycji poetyckich nawiązują, poezja przestaje poświadczać zjawiska i procesy komunikacyjno-kulturowe. Sama zaczyna świadczyć o sobie - o swojej kondycji i potencjale. Być może frajerskie to wyobrażenie, ale jakoś mi bliskie.

Bieńczyk winny po raz drugi

Powiedzieć, że gawędy winoznawcze Marka Bieńczyka rozsadzają ramy pisarstwa poradnikowego i lajfstylowego, że się nie mieszczą, toteż wystają, że dramatycznie zawyżają poziom w domenie popularyzacji enologii, to banał sformułować.

Równie banalna wydaje się konstatacja, że to, czego nie widać, kiedy się czyta pojedynczy felieton Bieńczyka, objawia się w pełnej krasie, kiedy czyta się jednym ciurkiem sto kilkadziesiąt tekstów składających się na "Nowe kroniki wina" (wcześniejszy zbiór, "Kroniki wina", pojawił się przed dziewięcioma laty). Wiadomo - nie ma słów, jakimi można wyrazić podziw dla Bieńczykowego pisania o winie. Ale kiedy się mówi, że słów nie ma, zachodzi obawa, że to pustosłowie. No więc konkretnie - w trzech punktach - tak by to wyglądało.

Po pierwsze, Bieńczyk jest niezrównanym dydaktykiem. Dowód znajdziemy już w pierwszej (pomijam króciutki wstęp) gawędzie. Tematem miniwykładu "Wino i imiona" jest problem ortograficzny; chodzi o zasady użycia małej i wielkiej litery w pisowni nazw win, winnic, apelacji, regionów itd. Nie tylko przykład idzie tam z góry, ale i rozterki idą. Profesor powiadamia o własnych ortograficznych kłopotach i sposobach radzenia sobie z nimi. Właśnie tak to trzeba robić. Nie zauważyłem, żeby gdzieś, a to przecież gruba książka, Bieńczyk przemawiał ex cathedra, pouczał, stroił się w piórka eksperta bądź arystokraty, który chamów uczy wino cenić. Kiedy pojawiają się treści praktyczne bądź z zakresu savoir-vivre’u, Bieńczyk wspina się na szczyty delikatności i elegancji. Wie, że sprawa jest nadal - mimo 20 lat budowania kapitalizmu i krzepnięcia klasy średniej - drażliwa, że bitwa o dobre wino na polskich stołach i w polskich gardłach nie została ostatecznie wygrana. Warto też zwrócić uwagę, jak powodowany tą samą delikatnością i zrozumieniem, wymija problem astronomicznych cen markowego wina, a więc także problem, co tu kryć, klasowy.

Po drugie, podoba mi się szczerość, z jaką Bieńczyk podchodzi do - by tak rzec - nadwyżki symbolicznej czy warstwy mitologicznej własnych narracji. W opowieści o winach izraelskich (gawęda "Sen obiecany") czytamy: "Nawet jeśli cabernet sauvignon z Ziemi Świętej i Obiecanej - zdecydowanie najlepsza tu odmiana - nie różni się tak bardzo od cabernetów z Afryki Południowej czy Langwedocji, ma w sobie siłę dziejów, która jest świętym dodatkiem, metafizyczną wiśnią na torcie codzienności". Nie muszę chyba dodawać, że metafizycznych dodatków (czytaj: ewidentnych ściem) jest tutaj mnóstwo, tyle że zawsze pojawiają się albo w jakiejś ramie modalnej, albo wraz z demaskującym je komentarzem. Być traktowanym poważnie - bezcenne!

Po trzecie i chyba najważniejsze, Bieńczyk tak naprawdę nie naucza o winie, jego historii, zasadach produkcji i degustacji, nie przedstawia skomplikowanej typologii wina i licznych kontekstów kulturowych, które trunek ten ciasno oplatają (niekiedy tak, że samego wina nie widać). Nie rywalizuje z Wikipedią; byłby to zresztą wysiłek daremny. On jednoosobowo ustala, a właściwie ustalił, bo rzecz się dokonała wiele lat temu, sposób mówienia o winie. Zaiste wielki kodyfikator, może nawet największy. A wielkość ta polega między innymi na tym, że chyba jako jedyny gawędziarz enologiczny na świecie dopuszcza tę oto możliwość, iż o winie może gadać nieprzerwanie także ktoś, kto kompletnie się na nim nie zna. Gadać tak, ale nie pisać, bo perspektywy bezpośredniego naśladownictwa nie istnieją. Bieńczykowej metody pisania o alkoholu, takiego pisania, które czyni wino miłym nawet dla abstynentów, niepodobna podrobić.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 49/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 10 (49/2010)