Zdjęcie z buta

Jest stare, mocno zniszczone. Na nim: ośmiu chłopaków. Kilku w mundurach, reszta w ubraniach cywilnych. Wszyscy z bronią. W tle las. Z tyłu lapidarny opis: „Jesień 1944”.

22.02.2016

Czyta się kilka minut

Drużyna z oddziału AK „Marcina” w lasach pod Włoszczową, jesień 1944 r. 15-letni Andrzej Sikorski leży pierwszy z lewej. / Fot. Zbiory Andrzeja Sikorskiego
Drużyna z oddziału AK „Marcina” w lasach pod Włoszczową, jesień 1944 r. 15-letni Andrzej Sikorski leży pierwszy z lewej. / Fot. Zbiory Andrzeja Sikorskiego

Chłopcy na zdjęciu wyglądają dorośle, na 18-20 lub więcej lat. Ale poważne miny i broń mylą. Są młodsi, a najmłodszy ma tylko 15 lat. Uzbrojenie, jak na warunki partyzanckie, jest solidne: karabiny, pistolety, niemiecki erkaem. Do tego te mundury. Czyżby mobilizacja? W końcu jesienią 1944 r. front wschodni jest blisko miejsca, gdzie zrobiono to zdjęcie – w okolicach Częstochowy, pozostającej pod okupacją niemiecką.

„Jędruś” od „Marcina”

Cofnijmy się o kilka miesięcy. Wtedy to leśny oddział, którego żołnierzy uwieczni potem anonimowy fotograf, powiększa się o dwóch ludzi: 15-letniego Andrzeja Sikorskiego, który przybiera pseudonim „Jędruś”, i jego wuja Wiesława Hinnera.

Obaj trafiają pod Częstochowę z Warszawy, gdy na początku 1944 r. nasila się tam niemiecki terror. Po latach Sikorski, rocznik 1929, będzie wspominać: – Do lasu, do AK, poszedłem w lutym 1944 r. razem z wujem. Niemcy robili straszne łapanki na roboty do Rzeszy i do budowy okopów. Matka mówiła: może lepiej wyjedź, bo jak ciebie złapią, to nie wiem, oszaleję wtedy sama.

W lesie trafiają do drużyny sierżanta Zenona Marcinkowskiego, ps. „Grot”, w oddziale AK porucznika Mieczysława Tarchalskiego „Marcina”. Sikorski pamięta, że oddział był silny, miał pluton konny i przez pewien czas własne tabory z zaopatrzeniem.


CZYTAJ CAŁY SPECJALNY DODATEK "ŻOŁNIERZE WYKLĘCI. OPOWIEŚCI NAJMŁODSZYCH"


Jedna z pierwszych akcji, w których on bierze udział, ma miejsce już 19 marca. Zgrupowanie „Marcina” opanowuje powiatowe miasto Włoszczowa. Gdy Sikorski o tym opowiada, ożywia się i zaczyna gestykulować: – Tak, Niemcy siedzieli cichutko! A myśmy to, co było potrzebne, zabrali: żywność, broń. Ogołociliśmy Szwabów, ile tylko się dało.

Pamięta też wsypę. Opowiada, że wywiad AK przekazał informację, że dwóch żołnierzy z oddziału, o pseudonimach „Sosna” i „Motor”, donosi do Gestapo. Przyszedł rozkaz ich rozstrzelania. – Ilu ludzi oni wydali, nie wiadomo. To wszystko było... no, straszne.

Bez grobów

Przyjemniejszym wspomnieniem była wizyta w oddziale dziewczyny: łączniczki, która uciekła z Warszawy po upadku powstania. Była kilka lat starsza od większości żołnierzy z jego drużyny, ale Sikorski z przekonaniem twierdzi, że to w nim właśnie podkochiwała się najbardziej... Wtedy nie wiedział jeszcze, że prócz wuja został w Polsce tylko on z całej rodziny.

Gdy wcześniej uciekał z Warszawy, zostawił w niej matkę – samą, bo ojciec zniknął już wcześniej. Zniknął – to właściwe słowo. Marian Sikorski, podczas I wojny światowej żołnierz Legionów, od 1937 r. oficer Korpusu Obrony Pogranicza stacjonujący w Mołodecznie, po wrześniu 1939 r. zaginął bez śladu. Po ujawnieniu Zbrodni Katyńskiej rodzina była przekonana, że również on tam zginął.

Tymczasem wkrótce potem, jeszcze w 1943 r., do Polski trafiła kartka z Portugalskiego Czerwonego Krzyża, informująca lapidarnie, że Marian Sikorski żyje. Więcej syn miał się dowiedzieć dopiero po wojnie. Okazało się, że ojciec wydostał się ze Związku Sowieckiego z armią Andersa, walczył w II Korpusie, a po 1945 r. osiadł w Anglii. Do Polski wrócić nie mógł: żołnierze KOP byli szczególnie ścigani przez UB. Zmarł w 1956 r., nie zdążył zobaczyć się z Andrzejem. Dziś nie ma nawet grobu, na który syn mógłby pojechać: mogiłę na wojskowym cmentarzu w Wickham splantowano.

Także matki Andrzej Sikorski już nie zobaczył. Zginęła podczas Powstania Warszawskiego, prawdopodobnie podczas rzezi cywilów na Woli. Również ona nie ma grobu.

Nastoletni weteran

Jest rok 1945. Choć zgodnie z rozkazem generała Okulickiego AK zostaje rozwiązana, dla wielu jej żołnierzy walka trwa. Wiosną 1945 r. w regionie Łódź-Częstochowa-Radomsko tworzy się nowa organizacja: Konspiracyjne Wojsko Polskie, złożone głównie z akowców. Twórcą KWP jest Stanisław Sojczyński, ps. „Warszyc” – przed wojną nauczyciel i podporucznik rezerwy, a podczas niemieckiej okupacji od 1942 r. zastępca komendanta i dowódca Kedywu Obwodu Radomsko AK. Sojczyński wsławia się wtedy akcją odbicia więźniów z niemieckiego więzienia w Radomsku – wkrótce z tego samego więzienia, ale już UB, będzie musiał znów odbijać swych żołnierzy. I znów skutecznie.

Sojczyński ma wśród podwładnych duży autorytet. Gdy zakłada KWP, jej trzon stanowią ludzie, którzy znali go wcześniej. KWP – jak przyzna potem w swych analizach UB – to organizacja wiejska: ogromna większość spośród jej członków i współpracowników, którzy ją wspierają, to chłopi. Nie tylko byli żołnierze AK i NSZ, ale także ci, którzy „za Niemca” byli za młodzi, a teraz mają po 17–18 lat i chcą walczyć – mimo rozmaitych „marchewek”, jak reforma rolna, którymi komuniści usiłują pozyskać wieś.

Wielu z nich uważa się – jak to ujmie wówczas jeden z nich, Alfons Olejnik, ps. „Babinicz”, dowódca oddziału KWP, do którego trafi też „Jędruś” – za „zbrojne ramię” legalnego i opozycyjnego PSL. Wtedy jeszcze, przed referendum z 1946 r., a zwłaszcza wyborami do parlamentu zapowiedzianymi na 1947 r., silna jest wiara, że PSL może legalnie wygrać i objąć władzę. Wszak zachodni alianci gwarantują, że wybory w Polsce będą wolne...

Do KWP trafia też Sikorski, gdyż – jak dziś powie – „mnie to wszystko wkurzało po wojnie”. Przez znajomego leśnika, też partyzanta, zdobywa kontakt i wiosną 1946 r. trafia do oddziału porucznika „Babinicza”. Wspomina, że „tu była dyscyplina wojskowa, tak jak w armii”.

Latem 1946 r. oddział „Babinicza” liczy ok. 60 ludzi. Działa w rejonie między Wieluniem i Częstochową. Wielu z jego żołnierzy to chłopcy, którzy nigdy wcześniej nie walczyli – dlatego na nadal młodszego od nich, bo dopiero 17-letniego „Jędrusia” (pseudonim zachował), patrzą jak na weterana.

Obława w Wapienniku

Docenia go też „Babinicz”: Sikorski dowodzi drużyną. Gdy oddział atakuje posterunek MO w miasteczku Pajęczno – milicjanci z tego posterunku byli uważani za wyjątkowo dokuczliwych dla okolicznej ludności – to „Jędruś” dowodzi grupą szturmową.

Opowiadając o tej akcji, 87-latek wstaje, gestykuluje. Z błyskiem w oku mówi, że milicjanci „obwarowali się na posterunku, niełatwo było ich zdobyć. No to ja z panzerfausta odstrzeliłem, brama cała wyleciała, wpadliśmy wszyscy” – Sikorski pokazuje, jak strzelał z panzerfausta, poniemieckiej jeszcze „pięści pancernej”. – No i poddali się milicjanci. Dwóch tam było takich drani, ludzie się na nich skarżyli bardzo. No i tych dwóch żeśmy od razu rypnęli – wspomina. Pozostałym milicjantom zaproponowali dołączenie do oddziału, a gdy odmówili, „Babinicz” puścił ich wolno. Sikorski jeszcze kilka razy wykonywał wyroki na komunistach; dziś opowiada o tym niezbyt chętnie. Wydaje się nawet, że na tym tle doszło do sporu między „Jędrusiem” a „Babiniczem”, który – jak wynika z relacji jego żołnierzy – starał się ograniczać ofiary także po drugiej stronie, wśród zwykłych milicjantów i żołnierzy LWP.

Gdy jesienią 1946 r. „Babinicz” rozwiązuje czasowo oddział – podzieleni na grupki jego ludzie mają spędzić zimę na wiejskich kwaterach – nastroje są kiepskie. Wprawdzie mowa jest o tym, że wiosną zbiorą się na nowo, ale niewielu w to wierzy. Ci niemający rodzin, u których mogliby przezimować, idą „na meliny”.

Nocą z 30 na 31 stycznia 1947 r. oddział UB z Wielunia otacza gospodarstwo położone na skraju wsi Wapiennik koło Działoszyna. Ukrywa się tu sześciu ludzi. Wśród nich: Sikorski, chłopcy z jego drużyny, a także ciężko ranny, postrzelony wcześniej podporucznik Jan Siewiera „Wicher”, zastępca „Babinicza”. Obława UB dociera tu właśnie w ślad za Siewierą.

Gdy orientują się, że gospodarstwo jest otoczone, jest za późno. Siewiera mówi, aby go zostawili. Sikorski protestuje. Wspomina: – Nie mogliśmy nieść „Wichra”, miał postrzał w brzuch. Wydał rozkaz, żebyśmy się przebijali.

Udaje się tylko „Jędrusiowi”. Wybiega z chaty jako pierwszy, rzuca dwa ostatnie granaty i zaraz po eksplozjach pędzi w ciemność. Dwóch kolegów ginie, dwóch dalszych dostaje się do niewoli (w więzieniu będą siedzieć do połowy lat 50.). Ranny „Wicher” trafia w ręce UB. Torturowany i przesłuchiwany jeszcze na miejscu, w Wapienniku, umiera. Kilka dni wcześniej życie traci „Babinicz”: aresztowany, skazany na śmierć przez Wojskowy Sąd Rejonowy w Łodzi i rozstrzelany.

Miejsce, gdzie UB ukrył zwłoki Olejnika, do dziś jest nieznane. Analiza zachowanych akt UB sugeruje, że zwłoki Siewiery i dwóch jego żołnierzy zakopano na cmentarzu parafialnym w Wieluniu, w anonimowym grobie.

A potem wędrowałem

Sikorski początkowo chroni się na pobliskiej „melinie”. Domyśla się, że oddział już nie istnieje. Postanawia skorzystać z amnestii: ujawnia się, zdaje broń i natychmiast jedzie na drugi koniec kraju – na północ, na tzw. Ziemie Odzyskane. Jak dziś mówi, „wędruje” po tej części powojennej Polski.

Zdjęcie – to z jesieni 1944 r., które nosił przy sobie cały czas – chowa do buta. Boi się, że znalezione przez UB, może służyć jako dowód. Nosi je w bucie przez 10 lat.

W 1949 r. osiedla się w Gdyni, gdzie spotyka dwóch kolegów, jeszcze z oddziału „Marcina” – wielu członków AK i powojennej konspiracji sądzi, że na terenach poniemieckich znajdzie anonimowość. Sikorski pracuje w porcie, później pływa we flocie handlowej. Żeni się, ma dwóch synów. W 1956 r. dostaje z Anglii informację, że ojciec zmarł. Długo będzie się potem starać, by ufundować mu pamiątkową tablicę na angielskim cmentarzu.

Gdy w 1980 r. jeden z synów zaangażuje się w Solidarność, lokalna Służba Bezpieczeństwa odnotuje, że związkowiec jest „synem bandyty”.

Pseudonimy

Po 1989 r. Andrzej Sikorski uczestniczy w zjazdach weteranów we Włoszczowej, którą kiedyś opanowali wraz z oddziałem „Marcina”. Żonie i synom o swojej partyzanckiej przeszłości opowie dopiero w... 1992 r.

Emerytury wojskowej czy awansów nie dostał – i, jak twierdzi, nie chce. Mówi, że starczy mu stopień sierżanta, nadany przez „Babinicza”. Krzyż Zasługi RP przyjmie dopiero w grudniu 2015 r. Zostały mu wspomnienia. I zdjęcie z buta, pamiątka najcenniejsza.

Na fotografii, zrobionej w 1999 r. podczas spotkania weteranów KWP w miejscu, gdzie obozował „Babinicz” – w lesie koło Wielunia – stało ich kilkunastu starszych mężczyzn. Dziś z oddziału żyje już tylko trzech: „Żar”, „Stuk” i on, „Jędruś”.

Gdy rozmawiają, teraz już tylko przez telefon, mówią do siebie pseudonimami, pod jakimi się poznali. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 09/2016