Zderzenie cywilizacji

"Geneza planety małp" Ruperta Wyatta trąca struny cywilizacyjnych lęków, przypominając o tym, do czego prowadzić może brak pokory.

16.08.2011

Czyta się kilka minut

Film Ruperta Wyatta zręcznie opowiada historię narodzin małpiego buntu / Materiały prasowe dystrybutora /
Film Ruperta Wyatta zręcznie opowiada historię narodzin małpiego buntu / Materiały prasowe dystrybutora /

Przyglądając się stosunkowi ludzi do ich braci mniejszych, trzeba dojść do wniosku, że jesteśmy gatunkiem sentymentalnych cyników. Przygarniamy słodkie szczeniaki, by przed wakacjami porzucić je w imię życiowej wygody, wzdychamy nad pięknem dzikich zwierząt, ale chętnie nakładamy im cywilizacyjne jarzma lub zdobimy ich głowami kolonialne salony. Z lubością korzystamy ze zwierzchnictwa nad Ziemią, a spośród bożych nakazów najłatwiej przyswoiliśmy ten o czynieniu sobie Ziemi poddaną.

Szympansy na barykady

O tym, do czego prowadzić może ludzkie panoszenie się na tym padole łez, opowiada dziś "Geneza planety małp", jeden z najlepszych wakacyjnych blockbusterów ostatnich lat. Film Ruperta Wyatta z gracją odświeża wątki klasycznej serii o planecie małp, zapoczątkowanej przez powieść Pierre’a Boulle’a i jej adaptację stworzoną w 1968 roku przez Franklina J. Schaffnera, a zarazem dorzuca swoje pięć groszy do popfilozoficznej dyskusji o tym, dokąd zmierza homo sapiens. "Geneza..." uwodzi filmowym blichtrem, rzemieślniczą sprawnością, ale też balansem między niezobowiązującą rozrywką a poważnym przesłaniem. Wyatt nie brnie bowiem w filozoficzne niuanse, nie przytłacza nas wielością publicystycznych wątków (co zdarzało się twórcom poprzednich części serii), a jedynie opowiada historię narodzin małpiego buntu, który stał się początkiem przerażających zdarzeń z "Planety małp".

"Geneza..." ma w sobie tyle powierzchownego uroku, co para ślicznych bohaterów - James Franco wcielający się w szlachetnego naukowca i pani weterynarz grana przez Freidę Pinto, bezsprzecznie najpiękniejszy kwiatek do kożucha, jaki oglądamy w kinach tego lata. U Wyatta wszystko się zgadza - świetna animacja postaci (Andy Serkis przy pomocy komputerów wcielający się w filmowego Caesara dał swojemu szympansiemu bohaterowi psychologiczną wiarygodność), bardzo dobre efekty specjalne, kilka brawurowych sekwencji i przyzwoite aktorstwo składają się na obraz tyleż wciągający, co prowokujący.

Wyatt pokazuje, że małpi bunt, którym straszyli twórcy "Planety małp", zawiniony jest przez ludzką chciwość i samozwańcze przejmowanie boskich kompetencji. Jego Will (Franco), młody naukowiec, który na szympansach testuje potencjalny lek na Alzheimera, wbrew firmowym standardom i jakimkolwiek przepisom przygarnia bowiem jednego ze swych podopiecznych, niezwykle inteligentnego Caesara, by uczynić z niego domowego pupila. Ma wobec małp dług wdzięczności - to dzięki nim opracował lekarstwo, które nie trafiło wprawdzie na rynki i nie uczyniło Willa gwiazdą medycyny, ale wykradzione z laboratorium przywróciło zdrowie choremu na Alzheimera ojcu młodzieńca. A że szlachetnymi intencjami wybrukowane jest całe ziemskie piekiełko, szczere odruchy serca w przypadku Willa przynoszą nieszczęście. To właśnie jego ukochany szympans stanie się charyzmatycznym przywódcą małpiej rewolucji.

U Wyatta zło bierze się z ludzkiej głupoty, cynizmu i chciwości. Oto homo sapiens w całej okazałości. Kiedy szlachetny naukowiec przedstawia wyniki badań jednemu z dyrektorów wielkiej firmy farmaceutycznej, słyszy od niego, by trzymał emocje z dala, gdyż tutaj inwestuje się pieniądze, a nie marzenia. Prometejskie zapędy Willa zostają zderzone z prozą korporacyjnego życia, a ich końcowym efektem jest wybuch małpiej rewolty. Opowiadając o niej, twórcy "Genezy..." perwersyjnie bawią się naszymi lękami. Tak jak w całej serii o planecie małp, źródłem zagrożenia dla ludzkości są tutaj ewolucyjni przodkowie człowieka (i jego następcy - jak mówi powieść Boulle’a), a zatem istoty nam bliskie i na swój sposób ludzkie. To one najlepiej sprawdzają się jako filmowe straszydła.

Nie od dziś wiadomo, że kino lubi przerażać Obcym, zaś największe lęki wywołuje wtedy, gdy pokazuje, że w każdym z nas tkwi cząstka obcości. Właśnie dlatego w okultystycznym horrorze tak często spotykamy dziecięce postaci, monstra przebrane w ciała niewinnych latorośli, z którymi możemy się identyfikować. Pierwiastek bliskości odnajdujemy także w małpich postaciach - najbliższych spośród naszych zwierzęcych krewniaków, które tak skutecznie przerażały w pierwszych odsłonach "Planety małp". Ich dzikość połączona z inteligencją u Wyatta sprawdza się jako źródło grozy. Za ich sprawą twórcy "Genezy..." ożywiają mit Frankensteina, jednocześnie krytykując zapędy współczesnej nauki i korporacyjny ład. Na szczęście na tym kończy się arsenał publicystyczno-filozoficznych tez wysuwanych przez reżysera. Ten ostatni nie sili się na wielkie metafory, nie pręży intelektualnych muskułów, ale skupia się na tym, by opowieść była przyjemna dla oka. Z dużym powodzeniem - scena, w której małpy demolują wieżowiec korporacji, czy też następujący po niej obraz walki na moście Golden Gate to rzemiosło naprawdę wysokiej próby.

Skąd się biorą małpy?

O ile Rupert Wyatt świadomie rezygnuje z bycia popkulturowym prorokiem, o tyle jego poprzednicy opowiadający o burzliwych dziejach planety małp chętnie wchodzili w buty profetów. Oglądając serię inspirowaną powieścią Pierre’a Boulle’a, trudno oprzeć się wrażeniu, że znajdziemy w niej echa wszystkich najważniejszych debat politycznych i społecznych, jakie przewijały się przez Stany Zjednoczone po II wojnie światowej. Opowieść o buncie małp, które przejmują władzę nad naszą planetą, by uczynić ludzi niewolnikami i oddawać się wewnętrznym sporom, sklejona była z gorących gazetowych wycinków.

W pierwszej scenie "Planety małp" Franklina J. Schaffnera Charlton Heston mówił z filozoficzną zadumą: "Bez żalu porzucałem XX wiek". I pytał: "Czy człowiek, zadziwiający i osobliwy cud wszechświata zdolny wysłać mnie w kosmos, wciąż walczy ze swoim bratem i pozwala, by dzieci sąsiadów głodowały?". Już na wstępie Shaffner tak stroił filmowe instrumenty, by zagrały utwór o świecie rozdzieranym przez konflikty, pełnym nienawiści, zła i przemocy. Jego publicystyczne zacięcie nie wynikało jedynie z upodobań autora (choć akurat reżyser "Pattona" lubił sobie popolitykować), ale było odpowiedzią na lęki epoki i jej pytania. Żeby w pełni docenić siłę "Planety małp", warto więc pamiętać o historycznych kontekstach, bogatych, burzliwych i malowniczo ujętych przez twórców tej popularnej serii science fiction.

Stany Zjednoczone lat 50. i 60. pulsowały bowiem niepokojem, a społeczne i polityczne ruchy tektoniczne doprowadzały do kolejnych eksplozji. Wojna w Indochinach, żydowska kampania synajska z 1956 roku, budowa muru berlińskiego, geopolityczne tarcia i kryzysy - wszystko to budowało nastroje niepokoju w amerykańskim społeczeństwie przyuczającym się do konformizmu. Politycy znajdujący się po obu stronach zimnowojennej barykady czynili wiele, by temperatura lęków nie spadała poniżej poziomu lekkiej psychozy. Wysłanie na orbitę pierwszego Sputnika w 1957 roku było dla Amerykanów dowodem, że Związek Radziecki jest groźniejszy, niż by chcieli, a kubański kryzys rakietowy zaserwowany im przez Chruszczowa przekonywał o tym wszystkich nieprzekonanych. Także wewnątrz amerykańskiego organizmu co i rusz pojawiały się niepokojące oznaki choroby. Do głosu dochodzili antykomunistyczni radykałowie spod znaku politycznego moralisty i niespełnionego inkwizytora Johna Fostera Dullesa (któremu bardzo nie podobały się porozumienia jałtańskie i spolegliwość Ameryki wobec bezbożnego Stalina), a jednym z palących problemów stawała się walka o prawa czarnoskórych mieszkańców Stanów Zjednoczonych, których rzecznicy z czasem porzucali pokojową retorykę Martina Luthera Kinga na rzecz agresywnej polityki symbolizowanej przez Malcolma X. Wojna w Wietnamie, zabójstwo prezydenta Kennedy’ego w 1963 roku, narodziny i rozwój kontrkultury sprawiały, że Stany zjednoczone nie wyglądały na oazę spokoju. A nad tym wszystkim wisiała jako suma wszystkich lęków - bomba atomowa.

Nakręcony w 1968 roku film Franklina J. Schaffnera brzmiał więc jak popkulturowe proroctwo i zarazem podsumowanie swoich czasów. Zwłaszcza że gdy trafiał na ekrany kin, Amerykanie mieli w pamięci dwie świeże tragedie - zabójstwo Martina Luthera Kinga i zamach na Roberta Kennedy’ego (zabitego za popieranie Izraela w konflikcie z Palestyńczykami). Twórcy "Planety małp" starali się odpowiedzieć na wszystkie pytania podsuwane przez ich burzliwe czasy. W popkulturowy kostium ubrali dęte publicystyczne tezy i iście filozoficzne dylematy. Nic więc dziwnego, że jedni widzieli w "Planecie..." metaforę walki o prawa Afroamerykanów, inni - zimnowojenną przestrogę, jeszcze inni - moralistyczny traktat o ludzkim upadku.

Wszystkie te interpretacje były zresztą równie zasadne, bo twórcy kolejnych części serii nie szczędzili wysiłków, by upchnąć w swych filmach jak najwięcej nośnych motywów. Schaffner skupiał się na społecznych nierównościach, pokazując, jak wśród małp silne goryle dyskryminują łagodne i inteligentne szympansy. W filmie "W podziemiach planety małp" Ted Post kontynuował ten wątek, w walce pokojowych szympansów widząc starcie ówczesnych "jastrzębi" i "gołębi" spierających się o wojnę w Wietnamie. W "Ucieczce z planety małp" z 1971 roku jednym z centralnych bohaterów była bomba atomowa czczona przez człekokształtne zwierzęta. Don Taylor, reżyser tej odsłony serii, mnożył publicystyczne nawiązania. Jego bohaterowie, para szympansów przybywających na Ziemię, trafiali przed opresyjną rządową komisję - niczym ofiary senatora McCarthy’ego lub Robert Oppenheimer, genialny twórca bomby atomowej, publicznie kamienowany za krytykę amerykańskiego programu nuklearnego. Twórcy pięciu filmów serii mieszali publicystyczne wątki z domorosłą filozofią, a krytyka religijnego ekstremizmu (dodajmy - czasem posunięta do granic profanacji) mieszała się u nich z wykładem o teorii ewolucji.

Świat na krawędzi

Wszystko to sprawiało, że seria o planecie małp była naiwną, lecz totalną krytyką cywilizacji, człowieka i jego tworów. W jednej z kluczowych scen "W podziemiach planety małp" bohaterowie spacerowali przez zrujnowany Nowy Jork, mijając zniszczone gmachy biblioteki i siedziby giełdy. Bo autorzy defetystycznej serii science fiction przekonywali, że jako ojcowie cywilizacji i włodarze Ziemi zupełnie się skompromitowaliśmy, że fiasko poniosła nasza nauka, religia, daremny okazał się pęd za mamoną (powracający w wielu częściach obraz szybu naftowego jako symbol cynicznego drenowania matki Ziemi), a jedynym, co może nas jeszcze ocalić, jest moralność wyprana z oparów religijnego egoizmu, zasadzająca się raczej na szacunku dla życia i innych istot.

Twórcy kolejnych części "Planety...", a także Tim Burton, autor nakręconego dziesięć lat temu remake’u filmu Schaffnera, zwracali uwagę na coś jeszcze. Sugerowali, że źródłem upadku ludzkości jest koniec komunikacji. W świecie wykreowanym przez Boulle’a rządy sprawują ci, którzy są w stanie się komunikować. To umiejętność porozumiewania się daje nadzieję na lepsze jutro, w którym etyka określać będzie hierarchie i międzyludzkie relacje. Mówił o tym również Tim Burton, najlepszy reżyser, jaki dotąd opowiadał o wojnie ludzi i małp. W jego nieudanej "Planecie..." nie brakowało publicystycznych tez i przepowiedni (dwa miesiące po premierze jego filmu, po zamachach na WTC, opowieść o wojnie cywilizacji i państwie policyjnym brzmiała aż nadto aktualnie), ale Burton skupiał się na postmodernistycznej grze z mitami popkultury. W jego filmie odwrócony został schemat opowieści o Tarzanie, jeden z baśniowych bon motów XX wieku. Zamiast silnego mężczyzny ratującego subtelną niewiastę, mieliśmy szympansicę (Helena Bonham Carter) wyciągającą pomocną dłoń do mężczyzny (Mark Wahlberg), na którego w społeczeństwie małp czyhało wiele zagrożeń. Ale Burton dokonywał też znaczącego odwrócenia - pokazywał, że siłą Arii nie jest jej fizyczna tężyzna, jak było w przypadku Tarzana, lecz społeczny status, inteligencja i moralna niezłomność.

Opowieść o Tarzanie nie jest jedyną, która przychodzi na myśl podczas lektury kolejnych części "Planety małp". Nasi ewolucyjni poprzednicy są bowiem w kinie dość częstymi gośćmi i nieźle sprawdzają się jako wyraziciele różnorodnych filozoficznych i popkulturowych treści. Raz są symbolem pierwotnej siły drzemiącej w człowieku, jak w uroczo naiwnym "Instynkcie" Jona Turteltauba, a kiedy indziej - ofiarami ludzkiej krótkowzroczności i amoralności, jak w poruszających "Gorylach we mgle" Michaela Apteda. W kinie familijnym małpy okazują się najlepszymi przyjaciółmi człowieka, w komediach - niewyczerpanym źródłem dowcipu, a w klasycznych opowieściach o King Kongu - zwierzęcą wersją potwora z baśni o "Pięknej i Bestii", przedmiotem psychoanaliz lub symbolem zdrady, jakiej ludzkość dopuściła się na naturze. W kolejnych wersjach opowieści o gorylu zakochanym w filigranowej blondynce najsłynniejsza małpa popkultury była ofiarą kobiecej zwodniczości (ach, ta hollywoodzka mizoginia), ale też upostaciowieniem tęsknot współczesnego człowieka za naturą i jej prostotą. Scena, w której King Kong niszczył nowojorskie budynki, samochody i wagony metra, miała i wciąż ma w sobie katartyczną siłę. Upokorzony, wystawiany na pokaz ku uciesze dumnej gawiedzi (w wersji Johna Guillermina z 1976 roku goryl przystrojony był dodatkowo w błazeńską koronę), siłą wyrwany ze swojego środowiska, King Kong mścił się na człowieku i cywilizacji, a jego atawistyczna siła budziła lęk, ale i podziw.

***

Podobne emocje wyzwalają także małpi bohaterowie "Genezy...", filmowej opowieści przyjemnej dla oka, lecz smutnej w swej wymowie. Kibicując poniżanemu Caesarowi, jednocześnie czujemy do niego sympatię i odrazę. Bo twórcy kolejnej opowieści o Ziemi jako planecie małp umiejętnie balansują pomiędzy regułami rozrywkowego blockbustera a intelektualnymi aspiracjami. W efekcie otrzymujemy film, w którym małpia rewolta jawi się jako tragedia ludzkości, tragedia piękna w swej plastyczności. I kiedy patrzymy na szympansy ścierające się z konnymi oddziałami policji na najsłynniejszym moście świata, czujemy tę samą oczyszczającą energię, która towarzyszyła demolowaniu Nowego Jorku przez kochliwego King Konga. Już Rupert Wyatt wie, jak wykorzystać nasze cywilizacyjne kompleksy i "postkolonialne" wyrzuty sumienia.

"Geneza planety małp" reż. Rupert Wyatt, scen. Rick Jaffa i Amanda Silver, zdjęcia Andrew Lesnie, muz. Peter Doyle, występują: James Franco, Freida Pinto, Andy Serkis i inni, prod. USA 2011.i

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 34/2011