Zapodziana mała „s”

Ireneusz Krzemiński i Wojciech Ogrodnik, socjologowie: Solidarność powstała jako zaprzeczenie bohaterskiej tradycji honorowego przegrywania, o której swego czasu krytycznie pisał Roman Dmowski. Także na przekór tradycji powstańczej.

20.08.2016

Czyta się kilka minut

 / Fot. Tomasz Tomaszewski / GETTY IMAGES
/ Fot. Tomasz Tomaszewski / GETTY IMAGES

SZYMON ŁUCYK: Za chwilę rocznica Sierpnia ’80. Jak będzie tym razem? Bez politycznych awantur i licytowania się na autentyczne i domniemane zasługi?

WOJCIECH OGRODNIK: Znów się na siebie poobrażamy. W pokoleniu solidarnościowym jest mnóstwo negatywnych emocji, wciąż podsycanych. Może coś się zmieni, ale dopiero wtedy, kiedy ta generacja zejdzie ze sceny.

IRENEUSZ KRZEMIŃSKI: Nie widzę w tej chwili możliwości pogodzenia skrajnie różnych punktów widzenia na przeszłość. Ponieważ prowadziliśmy badania nad pamięcią Solidarności w ciągu ostatnich pięciu-sześciu lat, widzieliśmy np., jak od 2010 r. nasilała się czarna legenda Okrągłego Stołu. W ostatnich wywiadach deprecjonowanie zwycięskich dla „S” wyborów 1989 r. było niesłychanie widoczne. Dostrzegamy to zjawisko też w innym naszym badaniu, chyba jedynym na taką skalę, prowadzonym wśród byłych działaczy „S” Rolników Indywidualnych.

Do pogodzenia różnych pamięci konieczny jest dialog. A u władzy są teraz rewolucjoniści z PiS, reprezentujący, w moim przekonaniu, prawicowo-bolszewickie myślenie, które dialog uniemożliwia.

U nas dawni opozycjoniści obrzucają się błotem, a świat podziwia Solidarność. Timothy Garton Ash pisał, że „była najbardziej zaraźliwie pełnym nadziei ruchem w historii współczesnej Europy”. Z kolei francuski socjolog Alain Touraine zachwycał się nią jako wzorcem ruchu społecznego.

IK: Jest rzecz, o której zapomnieliśmy, a którą należy bez przerwy powtarzać. Solidarność wpisała się w globalny język, który uwodził ludzi na świecie tym, że potrafił pokojowo przeciwstawić się władzy, która miała czołgi, armaty i wszystko do swej dyspozycji. „S” powstała jako zaprzeczenie bohaterskiej tradycji honorowego przegrywania, o której swego czasu krytycznie pisał choćby Roman Dmowski. I na przekór tradycji powstańczej.

W tej chwili mamy znowu – także ze strony ludzi Kościoła – próbę włączenia rewolucji Solidarności w nurt tej tradycji powstańczej.

Wraz z jej czarnymi mitami – o zdradzie narodowej. Od początku w ruchu mamy do czynienia z dwoma nurtami: obozem Andrzeja Gwiazdy – który dziś się zlał w dużej mierze z PiS-em – i obozem Lecha Wałęsy. Oba patrzą na przeszłość zupełnie inaczej. Dlatego ludzie, którzy opowiedzieli się za „S” jako zalążkiem przemian demokratycznych, dziś są na ogół poza związkiem. Natomiast wśród obecnych związkowców umacnia się czarna legenda.

Różnica poglądów – to normalne, ale skąd tyle nienawiści u dawnych kolegów? Jak to tłumaczą socjolodzy?

IK: Można tu się odwołać do koncepcji resentymentu, precyzyjnie sformułowanej kiedyś przez Maxa Schelera. Opisał on, na czym polega miłość chrześcijańska, która skłania się ku najnędzniejszemu, leżącemu w kałuży – nie z litości, ale z dostrzegania w nim współbrata.

Resentyment to postawa, która wyłania się wtedy, kiedy żywimy urazę do kogoś, kto okazuje się w jakiejś dziedzinie lepszy. Można wtedy zareagować dwojako. Albo zastanowić się, dlaczego tak jest, i powiedzieć sobie: przejrzę kilka książek i nauczę się, żeby też być dobrym. Albo przyjąć inną tezę – po prostu tamtemu się udało, bo jest nieuczciwy lub ktoś mu skrycie pomaga. I czekać, aż tamtemu się noga powinie.

To uczucie jest moralnym zatruciem, jak mówi Scheler. Hodujemy w sobie zawiść, bo czujemy się gorsi. Aby temu zaradzić, obniżamy w naszych oczach wartość człowieka, któremu zazdrościmy.

W tym przypadku chodzi o sławetny pociąg do Warszawy, na który nie wszyscy opozycjoniści załapali się w 1989 r.?

IK: Zjawisko resentymentu pozwala zrozumieć sposób myślenia części solidarnościowców o tym, dlaczego jedni po przełomie znaleźli się na górze, a inni na dole.

Mamy bardzo ciekawe wywiady z członkami „S” z Łodzi, przeprowadzone kilka lat temu. Aktywiści pierwszej „S”, ciągle pełniący funkcje w związku, mówili nam: „Ten (były związkowiec) został ministrem, tamten radnym. Co, ja gorszy jestem? Nie, tylko oni spiknęli się z komunistami, a ja pozostałem uczciwy i wciąż pracuję w zakładzie”.

Przypomnę Kornela Morawieckiego, który po Okrągłym Stole startował w wielu wyborach, ale zawsze przegrywał. I oto w ubiegłym roku wszedł do parlamentu. Przyznał ostatnio uczciwie: nareszcie sprawiedliwości stało się zadość, wyborcy docenili moje zasługi! Dla mnie postawa Morawieckiego to resentyment w czystej postaci.

Inny przykład dotyczy tego, jak zmieniła się pamięć o KOR-ze. Pamiętam, że w 2010 r. na Górnym Śląsku słyszałem: „Tak naprawdę to KOR-owi bardzo dużo zawdzięczamy. Bez tego Michnika i Kuronia nic by się nie stało, choć teraz się z nimi nie zgadzamy”. Trzy lata później w tym samym miejscu usłyszałem, że to wielka przesada z KOR-em i że Michnik z Kuroniem byli dziećmi komunistów.

A więc zmienia się obraz pamięci społecznej. Do resentymentu dokłada się ideologia, która uzasadnia zawiść. Dodam, że większość spotkanych przez nas działaczy nadal aktywnych w NSZZ „Solidarność” popiera PiS.

Ale czy ten resentyment nie jest usprawiedliwiony? Trzy lata temu na naszych łamach Paweł Reszka opisywał losy wielu działaczy podziemnej „S”, którym się nie powiodło – często dziś schorowanych i klepiących biedę. Państwo ich opuściło, choć jego dygnitarze sławią dziedzictwo Solidarności.

IK: Z tym porzuceniem przez państwo to nie do końca prawda. Przypomnę, że pod koniec prezydentury Bronisława Komorowskiego z inicjatywy Henryka Wujca i Jana Lityńskiego Sejm przyjął ustawę o pomocy dla byłych działaczy opozycji antykomunistycznej, którzy są w trudnej sytuacji. Pomoc jest, co prawda, dużo skromniejsza finansowo, niż planowano – ale jednak jest.

Na podstawie naszych badań można postawić hipotezę, że największe straty ponieśli ludzie, którzy działali w podziemiu po stanie wojennym jako drukarze czy kolporterzy. Były ich dziesiątki tysięcy – bo bibuła krążyła wszędzie. Jest też druga grupa – wielkoprzemysłowych robotników z przedsiębiorstw, które upadły po zmianie ustroju. Byli też aktywiści mniej życiowo zaradni, którzy sobie nie poradzili w nowej rzeczywistości.

WO: Przeprowadziliśmy wraz z Krzysztofem Martyniakiem i Marcinem Jóźką ok. 40 wywiadów z działaczami wiejskiej „S”, w tym także z jej byłymi liderami. Nikt z ankietowanych przez nas byłych aktywistów nie klepie biedy. Inna sprawa, że często są w swoim środowisku zapomniani. Część z nich czuje się niedoceniona. Trochę się to zmieniło, kiedy prezydent Komorowski – też niedawno – zaczął wręczać im Krzyże Wolności i Solidarności.

Choć przecież dużo ludzi z „S” RI na ten „pociąg do Warszawy” się załapało – byli ministrami, wojewodami, posłami, jak Roman Bartoszcze, Artur Balazs czy Gabriel Janowski. A dziś wielu jest w PiS.

Jak reagują dawni działacze Solidarności, gdy przychodzą do nich socjolodzy i proponują udział w badaniach o tamtych czasach? Rozczulają się czy przeciwnie – chcą przegonić ankietera, podejrzewając go o „niesłuszne” poglądy?

WO: Nikt nas ze schodów nie zrzucił (śmiech). Często byliśmy pierwszymi ludźmi, którym zwierzali się ze swojej przeszłości. Bywali zdumieni tym, że w końcu ktoś do nich zapukał. Niektórzy bardzo wzruszeni: „Nareszcie, my już tu prawie umieramy!”. Inni rozmawiali niechętnie, ale właściwie nikt nie odmówił – chyba że z powodów zdrowotnych czy losowych.

Zaczynając pracę nad pamięcią Solidarności, nie zdawałem sobie sprawy, w jak delikatną materię wchodzimy. Że będziemy nie tylko badaczami, ale po części jakby terapeutami. Że mężczyźni będą płakać, opowiadając historie swojego życia.

Jednego pytanego przez nas robotnika, byłego opozycjonistę, skatowano i wywieziono na oczach jego syna; chłopak ma dwadzieścia kilka lat, ale do dziś, gdy przechodzi przez ciemne korytarze, to się moczy. Albo działaczka, która wyemigrowała, nie może zapomnieć, że wciąż do niej wydzwaniali ubecy, szantażując: „Znajdziemy twoją córkę i ją zgwałcimy w lesie! Już po nią jedziemy”. Gdy opowiadała, szlochała i cała się trzęsła.

Wspomnieli Panowie badania nad ruchem „S” Rolników Indywidualnych. To temat prawie zapomniany – nawet na gigantycznej wystawie ECS w Gdańsku jest o nim właściwie jedna tablica…

WO: Z naszych wywiadów wynika, że udział w wiejskiej Solidarności był dla jej członków punktem zwrotnym, jednym z najważniejszych wydarzeń życiowych. Dzięki wstąpieniu do ruchu mogli się zjednoczyć i „policzyć”. Dostąpili też awansu społecznego, nabyli, jak to mówią badacze, „kompetencji kulturowych”.

Co to w praktyce znaczy?

WO: Dam przykład naszego respondenta: chłopa, kiedyś kościelnego, który został działaczem niższego szczebla „S” RI. Dzięki temu wszedł w niepodległościową orbitę: przechodził kursy, szkolenia, stykał się z profesorami ekonomii, którzy tłumaczyli mu, że ekonomia socjalizmu nie ma sensu. Ten człowiek – zamiast być dziś, dajmy na to, wiejskim organistą – stał się przedsiębiorcą. Prowadzi piekarnię, która świetnie prosperuje. Od niego właśnie usłyszałem: nauczyłem się tego wszystkiego, bo działałem w Solidarności i poznałem tamtych ludzi. Gdyby nie to, niewiele bym osiągnął.

IK: Ten awans dotyczył nie tylko chłopów, ale i robotników. Kiedyś w epoce karnawału „S” przeżyłem wstrząs. Przyszedłem przestraszony na zebranie robotników, chcących założyć Solidarność – i zupełnie nie rozumiałem, co mówią. W ich słowach było mnóstwo emocji, ale też sporo bełkotu. Gdy potem był pierwszy zjazd „S” – wrzesień-październik 1981 r. – spotkałem związkowców z tego samego zakładu pod Wyszkowem, i mówili potoczystą polszczyzną. Ci sami ludzie!

To jeden z najważniejszych efektów naszych badań. Okazało się, że wszyscy działacze „S” przeszli przez szkołę dyskutowania publicznego – bo w każdym zakładzie pracy były spotkania, dyskusje. To był dla wielu wielki poznawczy rozwój. I kiedy odnaleźliśmy po latach ówczesnych robotników-aktywistów, to często trafniej analizowali rzeczywistość niż nasi wykształceni rozmówcy – np. przedsiębiorcy czy ludzie kultury.

Byli też opozycjoniści, którzy gdzieś się zagubili w III RP. Znamienne są losy Jana Kułaja, pierwszego lidera „S” RI, który w stanie wojennym złożył w peerelowskiej telewizji samokrytykę i wezwał kolegów do zaprzestania oporu. Po 1989 r. kilka razy bez powodzenia próbował wrócić do polityki, ostatnio z ramienia PO.

WO: Losy ludzi wiejskiej „S” zależały w dużej mierze od tego, w jakich miejscach żyli. Łatwiej było przetrwać stan wojenny i późniejsze lata w środowisku, które całe było opozycyjne – jak w Rzeszowie czy w Ustrzykach Dolnych. Tam były grupy wsparcia – jak cię zamknęli, to sąsiedzi zaorali ci pole. Ale jak ktoś był samotnym opozycjonistą, władza łatwo go niszczyła.
Są więc historie dramatyczne. Jeden z naszych rozmówców – były szef związku w terenie – popłakał się, kiedy wspominał, jak ludzie ze strachu w stanie wojennym się od niego odwrócili. Po internowaniu żona go zostawiła, szklarnie – inwestycja jego życia – zamarzły. Wyszedł z więzienia zniszczony i poobijany. A wcześniej miał samych przyjaciół. Tym niemniej ten człowiek nie jest dziś sfrustrowany – mówi, że gdyby miał jeszcze raz poświęcić to, co stracił, zrobiłby to.

To trzeba mocno podkreślić: o wiele łatwiej było zostać opozycjonistą w mieście niż na wsi – tym bardziej trzeba doceniać odwagę bojowników Solidarności RI.

A jaką rolę w powstawaniu struktur „S” na wsi miał Kościół? Czy często było tak jak w diecezji przemyskiej, gdzie bp Ignacy Tokarczuk wspierał opozycję?

WO: W trakcie badań dostrzegliśmy wyraźną prawidłowość: tam, gdzie Kościół był silny, gdzie miał lokalnego lidera z błogosławieństwem biskupa, tam „S” RI rozwinęła skrzydła.

Obok bp. Tokarczuka były inne przykłady, choćby wspaniały ks. Czesław Sadłowski ze Zbroszy Dużej, gdzie cała awantura rozpoczęła się od sporu o budowę kościoła, ale protesty przeciw władzy miały głębszy, moralny podtekst.

Polskie duchowieństwo było jednak, jak wszyscy, uwikłane w rzeczywistość PRL: ten ksiądz się nie wychylał, bo potrzebował cegły i cementu na kościół, tamtego przyłapano z jakąś dziewczyną. Część duchownych współpracowała z SB.

Dzisiaj wielu duchownych zarzuca liderom pierwszej „S”, a zwłaszcza uczestnikom Okrągłego Stołu, zdradę ideałów. Co podgrzewa polsko-polską wojnę o pamięć...

WO: Często dawni działacze „S” RI mówią uproszczonym językiem, który przypomina, mówiąc umownie, „przekaz z ambony”. W naszych wywiadach używają zwrotów typu: „wstajemy z kolan”, „Polska musi być katolicka i prawowierna”, rządzić powinni Polacy, a nie jacyś „Inni” z Unii. Jeden z naszych rozmówców powiedział nawet, że powinna być u nas „demokracja katolicka”.

Gdzieniegdzie w rozmowach wychodziły wątki antysemickie – kwestia poboczna, ale dająca się zauważyć. Pamiętam bardzo leciwego działacza „S” – posługiwał się przedwojennym, dosłownie endeckim językiem opisującym Żydów, którzy zamordowali Chrystusa.

Znów wracamy do wątku czarnej legendy III RP. Ale jak się ona ma do tego, że w świetle ustaleń Centrum Badań Solidarności większość członków związku ocenia, że po 1989 r. podstawowe ideały Solidarności zostały spełnione?

IK: Na nasze pytanie, czy Solidarność zwyciężyła, respondenci odpowiadali na ogół „tak”, tłumacząc, że uzyskaliśmy wolną prasę, demokratyczne państwo i prawa człowieka.

Gdzieś tylko zapodziała się ta solidarność przez małe „s”. Dotyczy to nie tylko robotników, ale też inteligencji. Kilkanaście lat temu naukowcy protestowali, żeby polepszyć swój byt i zwiększyć nakłady na naukę. Nigdy nie przerodziło się to we wspólne działanie, bo każdy kombinował, żeby pilnować swoich interesów. Uważam, że obwinianie za ten stan rzeczy elity politycznej jest błędem.

Ale może jest nadzieja na tę zwykłą solidarność w pokoleniu „poststyropianowym”? Niedawno krakowscy studenci – wspólnie ze Stowarzyszeniem Sieć Solidarności – rozpoczęli odmalowywanie i remontowanie mieszkań byłych opozycjonistów.

WO: Dla mnie to coś cudnego! Ta akcja podnosi wiarę w młodych ludzi, którzy rzekomo mają wszystko w nosie i myślą tylko o swoich przyjemnościach.

Pamiętam, że jeszcze w 2009 r. było zastraszająco mało prac socjologicznych o Solidarności. Pokojowa 10-milionowa rewolucja, porównywana na świecie do ruchu Gandhiego, i nikt się tym nie interesował! Od tamtego okresu zaczęła się jednak spora praca – także dzięki Europejskiemu Centrum Solidarności w Gdańsku. To nie jest pustynia, jak kiedyś.

A może młodzi interesują się epoką „S”, bo tęsknią za społeczną utopią? Za przeżyciem wspólnoty, którego brak młodemu pokoleniu?

IK: Nie wiem, czy pragną utopii. Myślę raczej, że dążą do odkrycia prawdy, której w języku publicznym nie znajdują. Własnej prawdy o ruchu, który jedni uczestnicy opisują jak dzieje pierwszej miłości, a inni – jak historię zdrady. ©

IRENEUSZ KRZEMIŃSKI jest profesorem Uniwersytetu Warszawskiego, kierownikiem Centrum Badań Solidarności i Ruchów Społecznych (CBS) w Instytucie Socjologii UW, a także autorem i redaktorem wielu książek na ten temat, w tym m.in. „Solidarność. Niespełniony projekt polskiej demokracji” (2013).

WOJCIECH OGRODNIK jest socjologiem, pracownikiem Centrum Badań Solidarności i Ruchów Społecznych w Instytucie Socjologii UW.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, współpracownik „Tygodnika Powszechnego”, tłumacz z języka francuskiego, były korespondent PAP w Paryżu. Współpracował z Polskim Radiem, publikował m.in. w „Kontynentach”, „Znaku” i „Mówią Wieki”.

Artykuł pochodzi z numeru TP 35/2016