Zapach owiec

Ks. GRZEGORZ KRAMER SJ, proboszcz: To jest cała paleta zapachów. Od bardzo drogich perfum po przypalone garnki. Zapach biedy. Obiadu. Zwierząt. To jedna z pierwszych rzeczy, jaką rejestruję, gdy wchodzę do domu podczas kolędy.

22.01.2018

Czyta się kilka minut

Ks. Grzegorz Kramer SJ w kościele o. Jezuitów w Opolu, lipiec 2017 r. / ROMAN ROGALSKI / AGENCJA GAZETA
Ks. Grzegorz Kramer SJ w kościele o. Jezuitów w Opolu, lipiec 2017 r. / ROMAN ROGALSKI / AGENCJA GAZETA

BŁAŻEJ STRZELCZYK: Ale Cię nosi.

O. GRZEGORZ KRAMER SJ: Tu, na poddaszu plebanii jest mi bardzo dobrze.

Dwa miesiące temu mieszkałeś piętro niżej.

Pierwszy pokój, do którego się wprowadziłem, gdy przyjechałem do Opola, żeby być tu proboszczem, okazał się dla mnie zbyt duży. Wolę jednak, gdy jest kameralnie.

A te wszystkie gadżety, obrazy, krzyże i Chrystusy bez krzyży na ścianach? W ilu mieścisz się walizkach?

W trzech. W tym jedna to ubrania. Ale masz rację: jestem zbieraczem.

Zbieraczem?

Na przykład zobacz tego Chrystusa, który wisi nad gramofonem. Znalazłem na grobie mojego dziadka.

Zauważyłeś, że Chrystusom bardzo łatwo urywają się ręce?

Bo robione są ze słabego tworzywa. A poza tym szeroko rozłożone, więc podczas przeprowadzek i transportu łatwo się urywają, kruszą i odłamują we fragmentach.

Barańczak pisał, że „jeśli porcelana, to wyłącznie taka / Której nie żal pod butem tragarza (...) Jeżeli książki, to te, które można unieść w pamięci”.

Jestem w stanie spakować się w mniej niż godzinę.

Masz tu przynajmniej dwóch Chrystusów bez rąk. A jednego nawet bez krzyża.

Ale drugi jest przybity.

Do nierównych belek.

Ale też Jego ręce jakoś nierówno się połamały. Jedna jest dłuższa, urwana jakby w okolicy łokcia, a druga tuż przy ramieniu. To są deski, które wyłowiłem z Bałtyku, gdy byłem na miesiącu kapłańskim, to etap przygotowań do święceń, 13 lat temu.

Morze to również Puck – masz coś z Pucka?

Maczki malowane akwarelą. Moniczka jest podopieczną hospicjum w Pucku i maluje ustami. Wysłała mi maczki na urodziny, szybka im się potłukła, ale maczki są. A teraz dostałem jeszcze namalowaną bombę, na święta.

Zastępowałeś w Pucku księdza Jana Kaczkowskiego.

Bez przesady, Jana chyba się nie da zastąpić.

Masz jego zdjęcie nad biurkiem.

Mam.

Wśród kilkudziesięciu przynajmniej wizerunków księdza Jerzego Popiełuszki.

Obaj są mi bliscy.

Co robiłeś w Pucku?

Byłem. Jednym z elementów III probacji w jezuickiej formacji jest próba socjalna. Kiedy Jan jeszcze żył, marzyłem, żeby przeżyć tę próbę właśnie w Pucku.

I byłeś.

Z jedną panią przy łóżku, oglądając telewizję, słuchając jej opowieści, że nie do końca potrafi skoordynować ruchy ciała, albo dotykając innego pana, którego nikt już dawno nie dotykał. Mnie się wydaje, że Jan miał dużo racji, gdy mówił, żebyśmy łamali tabu i skracali dystans.

Jan mówił tak: „nie bądźcie sztywni. Przytulajcie się. Trzeba się kochać, przytulać i być blisko”.

Jeśli damy sobie wmówić, że cały sens życia to indywidualizm, zamknięcie się w sobie, ograniczony dostęp do drugiego człowieka, to chyba zwariujemy. Wyraźnie to widziałem w Pucku, jak wiele może dać zwykły-niezwykły dotyk.

Teraz jesteś proboszczem i pisałeś nie tak dawno, że czasem boisz się dotykać innych.

Uczę w szkole maturzystów i odprawiam niedzielną mszę dla dzieci, staram się być z rodzinami czy seniorami podczas ich spotkań w kawiarence parafialnej, a więc dużo w moim życiu kontaktów z innymi ludźmi.

A gdy zaczynasz odprawiać mszę, to prosisz parafian, żeby się ze sobą przywitali, podali sobie ręce stojąc obok w ławkach.

Zawsze budzi to na początku konsternację, ale teraz widzę, że ten gest dużo daje.

Co daje?

Wierzę jakoś mocno, że zbitka słów „wspólnota parafialna” to nie jest bon mot, gładkie słówko, które nic nie znaczy, a tylko ładnie brzmi.

Co to jest wspólnota parafialna?

Co to w ogóle jest parafia? Najprościej mówiąc, to punkt odniesienia dla człowieka wierzącego. Urząd, kancelaria, w której się załatwia sprawy, kościół, do którego przychodzą ludzie na mszę. To ludzie, którzy są do mnie podobni, a jednak każdy z nas jest inny, ale próbujemy tak żyć, by łączył nas Chrystus.

A ja tak czytam w Dziejach Apostolskich: „Ci wszyscy, co uwierzyli, przebywali razem i wszystko mieli wspólne. Sprzedawali majątki i dobra i rozdzielali je każdemu według potrzeb”.

Eksperyment z Dziejów Apostolskich – to było coś, co szybko się rozpadło, bo nie przetrwało próby czasu.

W Nowym Testamencie bardzo często pojawia się takie zdanie, że u kogoś w domu był Kościół – czyli raczej niezbyt duża przestrzeń.

Coś w tym musi być, że z czasem, gdy wiernych przybywało, okazywało się, że traciliśmy tę perspektywę ścisłej wspólnoty. I ja muszę przyznać, że wcale nie mam poczucia, iż ten cytowany przez ciebie fragment Dziejów Apostolskich to ideał, do którego mamy dążyć w Kościele.

To jaka jest propozycja?

Wspólnota wspólnot. Te jednostki, które w Polsce nazywamy parafiami, są za duże, żeby mówić o nich wspólnota, dlatego funkcjonuje takie określenie: wspólnota wspólnot. W dużych miastach trudno jest powiedzieć, czym dokładnie jest parafia. Ludzie się z nią nie identyfikują. To wyraźnie widać w kancelarii, gdy przychodzą i proszą o jakieś zaświadczenie, a w trakcie rozmowy okazuje się, że oni jednak nie należą do naszej parafii. Na pytanie, do której należą – nie są do końca w stanie odpowiedzieć.

No to jak zbudować wspólnotę z kimś, kogo w zasadzie nie znam?

Nie wiem jeszcze. Zanim przyjechałem pracować w Opolu...

...chyba „posługiwać”.

Nie znoszę tego słowa. Zobacz, jak w parafii jest organista, gospodyni, kościelny, albo gdy świeccy przychodzą pomóc w sprzątaniu kościoła, to się swobodnie mówi, że oni przychodzą do pracy, tymczasem ja to już „posługuję”, „ofiarowuję” itd. Słowo „praca” nie jest negatywne. Jest przyjęciem od Boga roboty do wykonania.

Zanim przyjechałeś pracować w Opolu...

Siedziałem w cieplarnianych warunkach Facebooka i, jak by to ująć, publicystyki katolickiej, gwiazdorstwa podczas głoszenia rekolekcji, i byłem jednym z tych gości w Kościele, którzy doskonale wiedzieli: kogo trzeba wyrzucić, kto powinien zostać biskupem, jak zmodyfikować struktury, z kim warto, a z kim nie warto współpracować, no i jak stworzyć fajny zespół wiernych, żeby Kościół był piękny, pełen niewinnych, zgrabnych, przyzwoitych ludzi. Przyszedłem na parafię, dostałem do współpracy ludzi takich, a nie innych, parafian, współbraci, ministrantów, przełożonych, kolegów proboszczów z innych parafii, to w pierwszym odruchu pomyślałem o tym, co muszę wywalić, co poprawić, by było idealnie, myślałem po staremu.

Albo uciec, bo mogłeś jeszcze uciec.

Bardzo często patrzyłem na walizkę.

A teraz?

A teraz uczę się tego, że nie jestem Bogiem ani księdzem dyrektorem i prezesem spółki z ograniczoną odpowiedzialnością. Że znam swoje grzechy, i po to mam grzechy, żeby zrozumieć, że jak się mądrzę do ludzi z ambony i czuję, że do nich nie trafia, albo jest jakiś opór, to przypominam sobie: „No stary, ty też masz grzechy” i też jesteś bardzo oporny.

W czym jesteś oporny?

Już mi się to na szczęście zmienia. Ale w tym na przykład, że czasem najchętniej bym powymieniał wszystkich ludzi na lepsze modele. W takim kluczu, że ja mam przecież piękną ideę, tylko jakoś ludzie do tej idei nie pasują, nie chcą jej realizować, to gdyby tak wymienić tych ludzi, zacznie się realizować piękne wizje Kościoła i świata. Aż wreszcie trzeba się puknąć w głowę i zrozumieć, że być może chcę tworzyć ładne rzeczy, ale raczej to nie będzie tworzenie Kościoła. Że Kościół to nie jest konkurs piękności, tylko „szpital polowy” – jak mówił Franciszek. Jeśli są problemy, trzeba je podjąć, przegadać, przemodlić, a nie wymieniać człowieka na lepszy model. Dostajesz na drogę takich, a nie innych ludzi, możesz się obrazić, pamiętaj jednak, że będziesz nieustannie sfrustrowany, ale możesz też zaakceptować, że oni są ci dani nie bez powodu, że mogą cię czegoś uczyć. Jak stracisz tych ludzi przez swoje chore ambicje, to się okażesz zwykłym głupcem.

Nie są to proste rzeczy.

Ostatnio podczas kazania mądrzę się nad kwestiami związanymi z miłosierdziem. Gadam już kolejną minutę, gdy nagle na środek kościoła wpada czterolatek i zaczyna tańczyć. Biega od ołtarza aż pod chór i krzyczy tańcząc. I widzę, że połowa ludzi w kościele najchętniej by wstała i go rozszarpała, bo przecież „nie przystoi”. Więc mówię: „widzę, że go nie możecie znieść, że połowa z was jest wkurzona. A ja tu mówię o miłosierdziu”. Myślę, że o to w tym wszystkim chodzi, że Kościół to grupa takich popaprańców, hipokrytów, grzeszników, poobijanych słabeuszy, którym puszczają nerwy.

A pośrodku tańczy sobie niewinny czterolatek.

Otóż tak właśnie. Który potrafi cię nauczyć absolutnie wszystkiego, i mówi: „Daj na luz”.

A jak to się stało, że znany celebryta katolicki nagle zostaje duszpasterzem dzieci? Bo odprawiasz mszę rodzinną.

Akurat to robił mój poprzednik – ojciec Bogdan, więc przejmując po nim obowiązki, przejąłem także tę mszę. W zasadzie mówię w niedzielę dwa kazania, bo tego, co trzeba powiedzieć do dzieci, nie da się mówić do dorosłych i odwrotnie.

A kim jest Dominik?

Słoniem. Maskotką. Robimy co tydzień łamigłówki, dzieci przynoszą je do kościoła i później losujemy, kto bierze Dominika na tydzień do domu.

I po co go tam bierze?

Do Dominika dołączony jest jeszcze plecak, w którym jest Biblia i kronika. Dziecko z rodzicami musi codziennie czytać Dominikowi Pismo Święte. A później wkleja do kronik relację z tygodnia. Zdjęcia, opisy, Dominika w różnych konfiguracjach. Chodzi o to, żeby w rodzinach była czytana Biblia. Dominik jest pretekstem.

Czyli zajmujesz się słoniem Dominikiem, a poza tym jesteś proboszczem, masz władzę, decydujesz o wszystkim, zarządzasz.

Ale parafia to nie jest folwark, na którym będę się wyżywał i leczył swoje kompleksy niskiego typka, który musi porządzić, żeby być sobą.

Masz 42 lata, sukces medialny, odpowiedzialność za... no właśnie, ilu masz parafian?

Trzy tysiące osiemset, w większości ludzi starszych. A wiesz, ile osób wpuściło nas na wizytę duszpasterską?

Wszyscy?

38 procent.

No to mało.

No więc to uczy jednej rzeczy: znaj swoje miejsce w szeregu. Ale ładnie powiedziałeś – o tych „sukcesach”. Bo rzeczywiście, gdyby tak spojrzeć z perspektywy „chłopca w krótkich spodenkach”, to przecież mam te 42 lata, mam „pod sobą” kilku księży, mam parafian, mam na głowie plebanię, obowiązki, zadania, robotę do wykonania. Mam też dom, ciepło, samochód, trzy posiłki w ciągu dnia... Wizja jest kusząca, żeby osiąść i być z siebie zadowolonym.

I jeszcze możesz raz na jakiś czas wyjechać, „pogwiazdorzyć” jako rekolekcjonista.

Żyć nie umierać, co?

Fajnie.

Tymczasem – najtrudniej jest być. Dlatego ważne dla mnie jest słowo „odpowiedzialność”, cokolwiek ono znaczy w moim przypadku. Z jednej strony gdzieś tam myślę, co jedzą moi parafianie, czy ich stać. Że, wiesz, nie mogę być wobec nich obojętny, tylko raczej czuć się za tych ludzi odpowiedzialny. O to, co do nich mówię, jak się zachowuję, co mogę zaoferować, jakim mogę być człowiekiem, jest bardzo ważne. To nie są przypadkowi, anonimowi ludzie. Mają swoje troski, zmartwienia, radości.

Masz jeszcze współbraci, których jesteś przełożonym.

Siedmiu jezuitów.

Wszyscy są od Ciebie starsi.

Teraz jest jeden ksiądz młodszy, odpowiada za duszpasterstwo akademickie.

Na tym polu sobie rządzisz?

Jestem w komfortowej sytuacji, że mam dobrą ekipę. Przeraża mnie wizja samotnego bycia proboszczem. To jest w ogóle dość chyba niebezpieczne w przypadku księży diecezjalnych, którzy przez cały czas formacji kapłańskiej, gdy są w seminarium, uczą się wspólnoty – w sensie modlitwy, wspólnoty stołu, kaplicy, spędzania razem czasu, po czym trafiają na parafię, na której jest tylko jeden wikary i proboszcz. Przeskok z gwaru, wspólnoty, dzielenia wspólnej przestrzeni do indywidualizmu, od którego do samotności jest bardzo prosta droga, jest ogromny. Szczęście mojej, zakonnej parafii jest takie, że my jesteśmy jednak ekipą. Zespołem. Jakim zespołem, to już inna sprawa, bo u jezuitów akurat to jest ujmujące, że możemy na siebie nawzajem psioczyć, żartować, sypać uszczypliwości, ale gdy jest robota do wykonania, nikt nie patrzy na osobiste animozje, tylko trzeba robić. A ja, szczęśliwie, nie cierpię na przypadłość „muszę wszystko sam”.

Dlaczego tak mało ludzi przyjęło Was po kolędzie?

Opole jest miastem, że tak użyję wyszukanej analizy duszpasterskiej – specyficznym. To znaczy, że jak w rejonie robi się badanie religijności, to się okazuje, że poziom dominicantes w opolskim jest na poziomie 40 proc., a w samym Opolu już tylko 20 proc. Bardziej doświadczeni w Opolu mówią, że trzeba nasze miasto wymieniać w jednej kategorii z Warszawą i Łodzią – jeśli chodzi o poziom praktyk religijnych.

Ale ludzie są hojni.

No są. I to bardzo.

W poniedziałki publikujesz na stronie internetowej kwoty zbiórek z tacy.

Bo zależy mi na przejrzystości finansowej. Także w tym sensie, o który pytałeś na początku: oczywiście nie da się chyba sprawić, żeby w parafii była tak daleko posunięta „wspólnota majątkowa”, niemniej, gdy ja komuś daję pieniądze, to chcę wiedzieć, na co one idą, i myślę, że to samo jestem winien swoim parafianom.

Ostatni komunikat: „Wczorajsza taca to wsparcie naszego parafialnego funduszu remontowego. Zebraliśmy 9020 zł i 30 euro. W ostatnim czasie po stronie wydatków pojawiły się: przegląd naszych organów: 500 zł i oprawa zdjęć w przedsionku, przed kancelarią: 1020 zł. Po zbilansowaniu nasz fundusz wynosi: 52 022 zł. Bardzo Wam dziękujemy za Wasze ofiary”.

To jest serio duża hojność i zawsze czuję się mały, gdy się dowiaduję, ile ludzie nam dają, bo wizyta duszpasterska mi pokazała, jak żyją moi parafianie.

Jak żyją?

Skromnie. Biednie. Pamiętaj, że z tych prawie czterech tysięcy parafian większość to staruszkowie. Wiadomo oczywiście, że wizyta duszpasterska to sztuczne spotkanie. Jest w tym coś z inscenizacji. Ludzie się przygotowują, żeby ładnie wypadło. I ja też wchodzę jako gość – na chwilę. Trochę takiej swoistej gry z jednej i drugiej strony.

Ale coś się jednak odsłania.

Dla mnie osobiście to ważne doświadczenie – że ktoś mnie wpuszcza do swojej intymności, swoich zapachów, i do tego, jak żyje. Jedni są dumni z tego, co mają, inni się wstydzą. Ogromnie ważne jest, żeby tego nie zniszczyć.

Franciszek mówi, że pasterz musi znać zapach owiec. Jak pachną Twoi parafianie?

To jest cała paleta zapachów. Od bardzo drogich perfum po przypalone garnki. W domach ludzi zapachy się mieszają. Zapach biedy. Obiadu. Zwierząt. To jest jedna z pierwszych rzeczy, którą rejestruję, gdy wchodzę do domu.

Czego się możesz dowiedzieć?

Byłem niedawno w domu, w którym staruszka nie paliła w piecu, z biedy, więc nad domem unosił się zapach wilgoci. Łatwo wyczuć, czy w domu jest alkohol, nawet – ile tego alkoholu jest. Czuć człowieka.

Bardzo ładnie pachnie, gdy się wchodzi do kancelarii w Twojej parafii.

Tam jest odświeżacz. Ten przedsionek jest otwarty od wczesnego rana do wieczora, korzystają z niego bezdomni. To wiesz lepiej ode mnie, jak po 15 minutach snu bezdomnego czuć w pomieszczeniu. Chcemy też zadbać o tę przestrzeń, więc przynajmniej bezdomny śpi w dobrym zapachu.

A gdzie ksiądz proboszcz się modli?

W kaplicy. Mamy taką wewnętrzną kaplicę. W pokoju zasypiam.

Kaplicę macie jednak, że tak powiem, fikuśną.

Tak, ona nie jest prosta, ma wiele gadżetów. Ale to nie jest miejsce, w którym siedzę na co dzień. Kaplica jest super ważnym miejscem na plebanii, bo jest jednocześnie w środku i na uboczu. Stworzyliśmy przestrzeń, która jest tylko po to, żeby się spotkać z Jezusem.

A zabierasz codzienność na modlitwę?

Bardzo.

Bóg zna naszą codzienność, to po co Mu ją opowiadać podczas modlitwy?

No to byłby mój ideał, żeby pójść tam na pół godziny, siąść i siedzieć. I nie myśleć o tym, że trzeba wypełnić faktury i dopilnować grafiku odprawiania różańca w kościele. Ale jak już siadam i chcę tylko być, to mi się nie udaje. Idę rano, jestem świeży, po śnie, ale i tak przez moją głowę przechodzi codzienność, że dziś przyjdą jacyś robotnicy naprawić hydraulikę i jest też współbrat z problemem, któremu trzeba pomóc, a w ogóle to wczoraj ktoś mi w kancelarii powiedział coś przykrego. To wszystko we mnie jest i chcę się pogodzić, że też jest na modlitwie. Nie ma co się szarpać. Jestem taki. Przyjmuję to. Jest jakaś moja bida, że gadam o tym na modlitwie.©℗

GRZEGORZ KRAMER SJ jest jezuitą, rekolekcjonistą i blogerem. Był wikarym i duszpasterzem młodzieży we Wrocławiu, później w Krakowie. Przez cztery lata był duszpasterzem powołań Prowincji Polskiej Południowej Towarzystwa Jezusowego. Pracował w puckim hospicjum założonym przez ks. Jana Kaczkowskiego. Od lipca ubiegłego roku proboszcz parafii jezuickiej w Opolu.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz, autor wywiadów. Dwukrotnie nominowany do nagrody Grand Press w kategorii wywiad (2015 r. i 2016 r.) oraz do Studenckiej Nagrody Dziennikarskiej Mediatory w kategorii "Prowokator" (2015 r.). 

Artykuł pochodzi z numeru Nr 5/2018