Zanim upadnie. Jeśli upadnie

Gdyby Aleksander Łukaszenka upadł, Białoruś z pewnością byłaby innym krajem. Nie wiadomo tylko, czy wiele lepszym.

20.06.2011

Czyta się kilka minut

W takich tarapatach prezydent Białorusi nie był nigdy. Dotąd umiał sprytnie lawirować między Wschodem a Zachodem. Gdy czuł na plecach oddech Moskwy, uśmiechał się do Europy, pozorując liberalizację polityczną. Gdy miewał kłopoty z uznaniem na Zachodzie, siadał z Rosjanami do stołu. Jednak teraz jednoczesny kryzys gospodarczy i kryzys w stosunkach z Unią Europejską ograniczają mu pole manewru. Od miesięcy Białoruś przeżywa poważne kłopoty ekonomiczne, które Kreml stara się bezwzględnie wykorzystać. A zwrot na Zachód jest trudny: rozganiając demonstrantów i wsadzając ich do więzień, Łukaszenka wyczerpał chyba wszystkie kredyty zaufania, jakimi byliby go gotowi obdarzyć przywódcy Europy. Przyjaciele z Wenezueli czy Azerbejdżanu, którzy doraźnie pomagali, tu nie pomogą.

Łukaszenka rozpaczliwie szuka rozwiązań. Wymyśla coraz to bardziej absurdalne zakazy i nakazy, które z reformami nie mają wiele wspólnego. Równocześnie bierze kredyty w Pekinie i od Euroazjatyckiej Wspólnoty Gospodarczej. I musi się mizdrzyć do Rosji, aby ta pomogła. Kreml oczywiście pomoże, jak robił wielokrotnie. Ale nie za darmo.

Rewolucyjny moment?

Półtorej dekady łamania praw człowieka nie było w stanie wzburzyć takiego niezadowolenia w społeczeństwie, jak dziś kilka tygodni pustych półek w sklepach i brak obcej waluty w kantorach. To nie jest dobra wiadomość dla ludzi walczących o wolność i demokrację. Ale z pewnością jest to też zła wiadomość dla władzy w Mińsku. Jest jasne, że Białorusini lekko odwrócą się od swego "Baćki" [ojczulka - red.], jeśli ten przestanie zapewniać im poczucie socjalnego bezpieczeństwa.

Nie, moment rewolucyjny jeszcze nie nastąpił (zresztą czy komuś kiedykolwiek udało się go przewidzieć?). Łukaszenka prawdopodobnie zdusi pożar pożyczkami. Ale branie kredytów i sprzedawanie białoruskich firm koncernom z Rosji to tylko odsuwanie problemu w czasie. Jeśli uda mu się uspokoić sytuację przy pomocy rosyjskich i azjatyckich pieniędzy, za kilka-kilkanaście tygodni zapewne zacznie proces "ocieplania" relacji z Zachodem, by uzyskać szerszy dostęp do kredytów z tej strony. Wypuści z więzień kilku opozycjonistów, udzieli wywiadu zachodnim mediom, nie rozgoni demonstracji. Wywoła tym kolejną dyskusję na temat, czy warto rozmawiać "z ostatnią dyktaturą Europy". Europa też postawi swoje warunki, ale koniec końców zapewne i ona pomoże.

Łukaszenka lepszy? Dlaczego?

Dlatego, że wszyscy zdają sobie sprawę, iż upadek Łukaszenki nie rozwiąże dziś problemów. Oczywiście, kraj bez dyktatora byłby lepszy niż kraj z dyktatorem. Ale to nie znaczy, że sytuacja Białorusi nie byłaby równie skomplikowana.

Opozycja, gdyby jakimś cudem udało się jej przejąć władzę, nie ma pomysłu na wyjście z kryzysu. Jest podzielona, brak jej liderów rozpoznawalnych w społeczeństwie. Zanim w gąszczu haseł wyłoniłby się konkretny program, ludzie wyszliby na ulice obalając rząd, który i tak musiałby zacząć od trudnych reform. Poza tym, wśród białoruskiej opozycji jest tylu przyszłych prezydentów, że ten, który rzeczywiście chciałby sięgnąć po władzę, musiałby pozbyć się konkurentów i stać się na wzór Łukaszenki dyktatorem. Być może Zachód zadeklarowałby pomoc gospodarczą, ale żądałby reform. Musiałyby polegać m.in. na uwolnieniu cen. Dziś Łukaszenka urealnia ceny wielu towarów, bo przecież mniej niż dwa złote za litr benzyny - tyle Białorusini płacili niedawno - było w środku Europy ceną z kosmosu. Ale to właśnie wywołuje największe protesty. Ludzie nie protestują przeciw Łukaszence, ale przeciw podwyżkom. Wreszcie: czy Zachód pomógłby teraz, gdy jego przywódców o ból głowy przyprawiają kryzys euro i sytuacja w Afryce Północnej?

Upadek Łukaszenki otworzyłby dziś kraj na oścież przed rosyjskimi wpływami. To się, co prawda, dzieje i teraz - ale na raty, bez postawienia kropki na "i". Moskwa nie jest zbytnio zainteresowana braniem odpowiedzialności za 10 milionów ludzi. Nie myśli już o stworzeniu państwa związkowego, woli wyciągać rękę po to, co najlepsze: resztę białoruskich rurociągów, fabrykę MAZ i inne przedsiębiorstwa.

W tym momencie Łukaszenka jest wygodny dla wszystkich - jakkolwiek cynicznie by to nie brzmiało, jakkolwiek lekko nie pisze się takich zdań, gdy nie jest się więźniem politycznym. Lepiej bowiem, aby to on doprowadził do urealnienia na Białorusi kosztów życia i wziął na siebie odium tych podwyżek. Każdy następny rząd - jeśli w ogóle pojawi się w najbliższych latach - będzie dzięki temu mógł łatwiej wprowadzać prawdziwe reformy.

"Łukanomika"

Reform wymaga głównie gospodarka. "Łukanomika" - model stworzony przez Łukaszenkę - to w istocie stary radziecki model nakazowo-rozdzielczy, lekko modyfikowany przez ostatnie 20 lat. Niezależni ekonomiści głowili się, jak to możliwe, że Białoruś wiąże koniec z końcem. Nieraz krach wydawał się nieuchronny, ale Łukaszenka wychodził z opresji. Sterował gospodarką ręcznie, kredyty brał na potęgę, dając kredytodawcom obietnice, których nie zamierzał spełnić. Pieniądze pożyczane Mińskowi z Zachodu i Moskwy przejadano. Dzięki nim udawało się utrzymywać stabilizację.

Czy gdyby dziś, w jakiś cudowny sposób, Łukaszenka stracił władzę, ktokolwiek poradziłby sobie z reformą "łukanomiki"? W szeregach opozycji nie ma takiego kandydata. Opozycja zresztą nawet nie ukrywa, że prócz frazesów, w rodzaju "chcemy do Europy", nie ma konkretnego programu.

Od dawna nie było wątpliwości, że życie w pętli kredytowej źle się skończy; na konieczność reform wskazywały wszystkie zachodnie instytucje, udzielające Mińskowi kredytów. Taki warunek stawia dziś również Moskwa. Jednak żeby przeprowadzać reformy, najpierw trzeba przetrwać.

Dziś Białoruś stoi na skraju bankructwa: szaleje inflacja, w maju miała miejsce największa w historii dewaluacja białoruskiego rubla, brakuje obcej waluty. Ocenia się, że Mińsk potrzebuje zastrzyku finansowego w wysokości 10-12 mld dolarów.

W poszukiwaniu gotówki

Czy Łukaszenka może zdobyć taką sumę? Euroazjatycka Wspólnota Gospodarcza (organizacja kontrolowana przez Rosję) udzieliła na razie 3 mld dolarów kredytu; pieniądze będą uruchamiane w transzach przez trzy lata. To więc kropla w morzu potrzeb. Choć Łukaszenka zapewnia, że nie sprzeda Moskwie aktywów kluczowych przedsiębiorstw, to wyjścia za bardzo nie ma. Gra toczy się m.in. o Bieltransgaz, właściciela gazociągów (rosyjski Gazprom posiada już połowę jego akcji), i perły białoruskiego przemysłu: zakłady maszynowe i petrochemiczne. Na użytek wew­nętrzny Łukaszenka może sobie już tylko pokrzyczeć, że "żadnej bandyckiej prywatyzacji nie będzie". I pogrozić palcem rosyjskim korespondentom, bo ci z lubością informują o "upadku Białorusi".

Prezydent szuka więc gotówki w innych źródłach: poprosił Międzynarodowy Fundusz Walutowy o 8 mld dolarów kredytu (ale raczej go nie otrzyma). Jak wcześniej, podlizuje się Zachodowi. Choćby taki gest: premier Michaił Miasnikowicz złożył propozycję współpracy z rządem Stanisławowi Bohdankiewiczowi, byłemu przewodniczącemu Narodowego Banku Białorusi, dziś będącemu w opozycji. Miało to stworzyć wrażenie, że władza otwiera się na dialog ze środowiskami opozycyjnymi.

Ale o faktycznym otwarciu nie może być mowy, dyktator musi kontrolować nastroje. Bo zagrożenie czai się wszędzie. Łukaszenka boi się opozycji; ostatnio znów zapadły wieloletnie wyroki dla jego byłych kontrkandydatów w wyborach. Musi kontrolować też własny obóz, bo a nuż nastąpi przewrót nomenklaturowy.

Cierpienie ma granice

Łukaszenka doszedł kiedyś do władzy na fali społecznego niezadowolenia. Wiedział, że Białorusinów trzeba "kupować", zapewniając im stabilizację. To fakt, że Białorusini są znani na poradzieckim terytorium jako naród bierny, potrafiący znosić cierpienie. Krążą o nich kawały, jak ten: "Dlaczego Białorusin siedzi na krześle naszpikowanym gwoździami i nic nie robi? Bo mu kazali".

Ale nawet zdolność do cierpienia ma jakąś granicę. Dziś sytuacja pogarsza się z każdym dniem. Choć Łukaszenka przestrzega, by nie robić zakupów na zapas, ze sklepów znika wszystko. W pierwszej kolejności sól, mrożone ryby, konserwy. Z kraju nic nie można wywieźć; ostatnio zakazano wywożenia makulatury. Znikają też ludzie: Białorusini wyjeżdżają na zarobek za granicę, zwłaszcza do Rosji. Opozycyjne media spekulują, że dyktator może zaprowadzić specjalne prawo, jak podczas II wojny światowej, i będzie obowiązywał dłuższy dzień pracy.

Jeśli Mińsk szybko nie zaradzi sytuacji, może dojść do protestów. Podczas ubiegłorocznych wyborów prezydenckich na miński plac Październikowy wyszła rekordowa od dekady liczba demonstrantów. Ludzie ci, pytani, którego z opozycyjnych kandydatów popierają, często odpowiadali, że nie popierają nikogo. Że przyszli, bo są przeciwko stagnacji, izolacji, marazmowi.

A pół roku temu życie na Białorusi było o niebo lepsze niż dziś.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, reporterka, ekspertka w tematyce wschodniej, zastępczyni redaktora naczelnego „Nowej Europy Wschodniej”. Przez wiele lat korespondentka „Tygodnika Powszechnego”, dla którego relacjonowała m.in. Pomarańczową Rewolucję na Ukrainie, za co otrzymała… więcej
Publicysta, dziennikarz, historyk, ekspert w tematyce wschodniej, redaktor naczelny „Nowej Europy Wschodniej”. Wieloletni dziennikarz „Tygodnika”. Autor i współautor książek: „Przed Bogiem” (2005), „Białoruś - kartofle i dżinsy” (2007), „Ograbiony naród ‒… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2011