Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Formalnie ubiegłotygodniowa decyzja Sejmu nie musi oznaczać nic. Obywatelski projekt zakładający zniesienie obowiązku szczepień może zostać zmieniony na dalszych etapach prac, odrzucony przez Sejm albo – jak to bywało w podobnych sytuacjach wielokrotnie – dopełnić żywota w parlamentarnej zamrażarce. Ruch sejmowej większości (głównie posłów PiS, Kukiz’15 i części klubu PSL-UED) można by czytać tak: szanujemy lęki i obawy części społeczeństwa, chylimy czoło przed 120 tysiącami obywateli, którym chciało się zabrać głos w ważnej sprawie. Można by to tak interpretować, gdyby nie fakt, że PiS-owi zdarzało się już zlekceważyć obywatelskie projekty podpisane przez wielokrotnie liczniejsze grupy (patrz: poparty przez prawie milion Polaków pomysł przeprowadzenia edukacyjnego referendum).
Ale decyzja Sejmu ma znacznie ważniejszy niż ten formalny wymiar: to usankcjonowanie dość powszechnego przekonania, że dyskusja „antyszczepionkowców” ze zwolennikami obowiązkowej ochrony dzieci jest sporem równoprawnych stanowisk. Zwłaszcza że z sejmowej mównicy padały argumenty odnoszące się nie tylko do szacunku dla obywatelskiej aktywności, ale też do meritum, a głos zabierali również posłowie z wykształceniem medycznym (prezentujący stanowisko klubu PiS Krzysztof Ostrowski, lekarz, odwoływał się do społecznych obaw o… bezpieczeństwo szczepionych dzieci).
„Spór antyszczepionkowców ze zwolennikami szczepień jest dyskusją równoprawnych racji tak samo, jak w przypadku dyskusji astronomów ze zwolennikami tezy, że Ziemia jest płaska” – mówił niedawno w wywiadzie dla „Tygodnika” pediatra i były kandydat na rzecznika praw dziecka Paweł Kukiz-Szczuciński, rozbrajając niektóre „antyszczepionkowe” mity (jak ten o związku z autyzmem), ale też tłumacząc, że choć niepożądane odczyny poszczepienne faktycznie występują, to ich ryzyko jest wielokrotnie mniejsze niż ryzyko związane z odstąpieniem od szczepienia. Szczuciński przyznał również jednak: jednym z powodów popularności idei „antyszczepionkowych” jest kryzys zaufania do środowiska lekarskiego. „Może nawet ja sam jestem za to jakoś współodpowiedzialny – dodawał. – Bo jeśli nie poświęcam pacjentowi wystarczająco dużo energii, empatii, nie mam czasu, by mu pewne rzeczy spokojnie wyjaśnić, to być może w konsekwencji nabiera on po wyjściu z gabinetu wątpliwości”.
Tak, ubiegłotygodniowa decyzja Sejmu to nie triumf obywateli, ale symboliczne potwierdzenie klęski naukowców, lekarzy i urzędników Ministerstwa Zdrowia; konsekwencja nie tylko braku czasu dla pacjenta, ale też stylu komunikatów: ograniczających się zwykle do straszenia przed – realnymi skądinąd – społecznymi konsekwencjami rezygnacji ze szczepień, a w najlepszym razie piętnujących rozpowszechnianie medycznych mitów. Zróbmy zresztą eksperyment: kto z państwa zapamiętał jakiś telewizyjny spot tłumaczący ludzkim językiem, przed czym chronią nas szczepienia? Komunikat wykładający szczegółowo, czym jest niepożądany odczyn poszczepienny? Jakie są jego objawy i z czego wynikają?
Jeśli nic się w najbliższym czasie nie zmieni, popularność antyszczepionkowych idei będzie tylko rosła. Choćby dlatego, że nie czujemy się chorobami zakaźnymi zagrożeni (a nie jesteśmy nimi zagrożeni, bo – jak zauważał w „Tygodniku” Kukiz-Szczuciński – mamy szczepionki…). Jest też inny pewnik: tej popularności nie zawahają się w odpowiednim momencie skonsumować politycy, grając coraz śmielej na „antyszczepionkowej” nucie. I wpadając np. za kilka miesięcy na pomysł, by głosowany w ubiegłym tygodniu jako obywatelski projekt uczynić obowiązującym w Polsce prawem.
Czytaj także: Łukasz Lamża: Raport przed epidemią