Zakaz plakatowania

Historia prezydenckiej ustawy krajobrazowej jest jak pomieszanie kiepskiego thrillera z głupkowatą komedią pomyłek. Ostatnie wydarzenia dają jednak nadzieję na happy end.

19.04.2015

Czyta się kilka minut

 / Fot. Filip Springer
/ Fot. Filip Springer

Wiele zapowiadało spektakularną katastrofę. Gdy 7 kwietnia w senackiej komisji obradującej nad projektem ustawy porządkującej polski krajobraz głos zabierał Bogdan Pęk (PiS), trudno było wierzyć własnym uszom. O wysokich karach za nielegalne reklamy senator bez żenady mówił, że to „reżimowe narzędzie nakładane politycznie, w zależności od tego, kto będzie miał władzę w gminie”.

A za oknem reklamowa rzeczywistość skrzeczała: można było tylko płakać i rozglądać się za jakimś ładniejszym od Polski krajem do życia. Co gorsza, pan senator musiał na tę interpretację prezydenckiej ustawy wpaść osobiście, trudno bowiem zakładać, że podpowiedział mu ją jakiś nawet najbardziej cyniczny lobbysta. Tych przecież branża reklamowa ma niezwykle bystrych: przez lata udawało im się blokować wszelkie inicjatywy ograniczające reklamowy bajzel w kraju.
 

Porażka
Nietypowa konferencja prasowa miała się odbyć 28 maja 2012 r. Tym razem wojewoda mazowiecki Jacek Kozłowski zwołał dziennikarzy nie do urzędu, lecz w miejsce dość szczególne – na Aleje Jerozolimskie, pod numer 42. Znajduje się tu jeden z atrakcyjniejszych, bo najbardziej dochodowych wieszaków reklamowych w stolicy. Wojewoda chciał ogłosić sukces w walce z nielegalną reklamą, gdy robotnicy będą usuwać wielką siatkę. Obrazek dla telewizji byłby bez wątpienia ładny.

Jakoś nie wyszło. Pół godziny po pojawieniu się na rusztowaniu pierwszych robotników do wojewody i jego urzędników przybiegł przedstawiciel wspólnoty mieszkaniowej zarządzającej kamienicą i pokazał pismo z sądu, że egzekucja i demontaż zostały wstrzymane. Wojewoda mógł tylko powiedzieć dziennikarzom: – W ten sposób przegrywamy.

Nie pierwszy raz i nie ostatni. Wkrótce potem Kozłowski zgłosił się do swoich kolegów, parlamentarzystów z PO, z pomysłem, by kary za nielegalne reklamy, takie jak ta w Alejach Jerozolimskich, podwyższyć nawet do miliona złotych. Te, które są, w żadnym stopniu nie zniechęcają bowiem do łamania prawa. Dość powiedzieć, że dochód z reklamy wielkopowierzchniowej w centrum Warszawy może przekraczać 100 tys. zł miesięcznie, procedura administracyjna jej usuwania może się ciągnąć nawet dwa lata, kara zaś jest określona z góry – 50 tys. zł. Łatwo ją sobie wliczyć w koszty.

Absurd? Oczywiście. Posłowie obiecali wojewodzie Kozłowskiemu pomoc. Jakoś nie pomogli.
 

Prawie dobre chęci
Nie była to pierwsza próba. Od 2007 r. o wprowadzenie odpowiednich zapisów regulujących obecność reklam w przestrzeni publicznej zabiegało Stowarzyszenie Miasto Moje a w Nim. Jego założyciele, Elżbieta Dymna i Marcin Rutkiewicz, dwoili się i troili, by przekonać do zmiany prawa parlamentarzystów i samorządowców. Mniej więcej wtedy, gdy wojewoda Kozłowski ponosił klęskę przed kamerami, Dymna i Rutkiewicz zrozumieli, że sprawy, której poświęcili pięć lat życia, nie wygrają. Wycofali się z działań stowarzyszenia i przekazali pałeczkę młodszym. Za swoje poświęcenie dostali później od prezydenta medal.

Nie wychodziły też próby autoregulacji samej branży. Przede wszystkim dlatego, że najbardziej krzykliwa reklama wielkoformatowa, tzw. „siatki”, to domena firm krzaków i jawnego kpienia sobie z przepisów. Z otwartą przyłbicą grają tu tylko najbardziej bezczelni, jak dominująca na rynku warszawska firma Braughman Group Media, która z naciągania przepisów uczyniła sposób na biznes. Jej siatki wiszą na domach mieszkalnych, mimo że to niedozwolone.

Przedstawiciele firmy z zasady nie podejmują dialogu. Obojętni pozostają też reklamodawcy, w komunikatach prasowych zasłaniający się zapewnieniami, że instytucja, od której wynajmują nośnik, zapewniła o jego legalności. Chowanie głowy w piasek to metoda, która na tym polu sprawdza się najlepiej.

W systemowym outdoorze, opierającym się na billboardach i im podobnych, tylko pozornie panują bardziej cywilizowane zasady. Niby wszystkie największe firmy od lat zapewniały o chęci porozumienia i ograniczenia liczby nośników, ale jak przychodziło co do czego, ktoś się wyłamywał, ktoś inny obrażał i misterny plan obracał się w stertę bezużytecznych deklaracji. Z podobnym wdziękiem działała Izba Gospodarcza Reklamy Zewnętrznej, skupiająca największych graczy na rynku. W jej materiałach aż kipiało od dobrych intencji, w tym samym czasie nośniki stawiane były niemalże jeden na drugim.
 

Wybijanie zębów
I gdy już się wydawało, że nic się nie da z tym problemem zrobić, pomysł walki o polski krajobraz rzucił Bronisław Komorowski.

Latem 2013 r. projekt ustawy krajobrazowej w Kancelarii Prezydenta zaczął nabierać kształtów. Przedstawiciele branży reklamowej poczuli się zagrożeni do tego stopnia, że zdjęli maski z wymalowanymi na nich szczerymi chęciami. Tu i ówdzie dało się od nich usłyszeć wyświechtane, ale działające na masową wyobraźnię argumenty, że ograniczenia reklamy to zamach na wolność prowadzenia działalności gospodarczej i cios zadany polskim przedsiębiorcom. A że hasła to nośne, chętnie podchwycili je politycy – nie tylko ci z opozycji. Przeciwko ustawie protestowało sporo związanych z PSL samorządowców, część zawartych w niej zapisów uderzało bowiem w możliwość stawiania elektrowni wiatrowych gdzie popadnie. Co oznaczało odcięcie wielu wiejskich samorządów od łatwych pieniędzy.

– Naszymi sprzymierzeńcami bez wątpienia była strona społeczna oraz praktycy stykający się z tym problemem na poziomie samorządów – mówi Olgierd Dziekoński, minister z Kancelarii Prezydenta nadzorujący prace nad ustawą. Do boju znów ruszyło stowarzyszenie Miasto Moje a w Nim, które rozkręciło kilka akcji promujących dobre i piętnujących złe praktyki. U boku społeczników stanął stołeczny Wydział Estetyki Miasta i poznański Inspektor Nadzoru Budowlanego Paweł Łukaszewski, który już lata temu dopominał się o skuteczniejsze narzędzia w walce z samowolkami niszczącymi krajobraz.

Prawdziwy bój miał się jednak rozpocząć, gdy ustawa trafiła do Sejmu.

Posłowie nie zawiedli i w kolejnych komisjach z właściwym sobie wdziękiem wybili ustawie niemal wszystkie zęby. Po ich obróbce dokument przypominał miejscami bezsensowną papkę złożoną z pobożnych życzeń, które nigdy nie zostaną spełnione. Zatarły się definicje, zmniejszono bądź zlikwidowano część przewidzianych w pierwotnym projekcie kar, niektóre przepisy wykluczały się nawzajem. To, co miało być siłą prezydenckiej ustawy – konkretne narzędzia przekazane samorządom do walki o ład przestrzenny, znów okazało się nieosiągalne.
 

Jednak mądrzejsi

Ostatnią szansą był więc Senat.

– Postanowiliśmy poprosić obywateli, by bezpośrednio wyrazili swoją dezaprobatę dla takiego kształtu ustawy – mówi Aleksandra Stępień ze stowarzyszenia Miasto Moje a w Nim. Za pośrednictwem uruchomionej w tym celu strony internetowej senatorowie otrzymali ponad 13 tysięcy listów z sugestiami wprowadzenia odpowiednich poprawek.
Kluczowe były kwestie kar pieniężnych za nielegalne reklamy – wiele wskazywało na to, że po przyjęciu ustawy w kształcie zaproponowanym przez posłów będą one mniejsze od tych, które można nałożyć dzisiaj, a co gorsza, jednorazowe. Problematyczna była też kwestia tego, kto ma być pociągnięty do odpowiedzialności za reklamową samowolkę – właściciel nośnika czy nieruchomości. W parlamentarnej obrabiarce zatarła się definicja szyldu (ustawa miała dawać samorządom możliwość ograniczania komunikatów reklamowych tylko do nich: bez ścisłej definicji istniała obawa, że co sprytniejsi będą próbowali ominąć te ograniczenia, wieszając na budynkach wielkie siatki i twierdząc, że to tylko szyldy).

Oprócz społeczników o odpowiednie zapisy walczył wiceprezydent Warszawy Jacek Wojciechowski, a prezydent stolicy Hanna Gronkiewicz-Waltz mówiła w wywiadach o „bezzębnej ustawie”.

Z podobnymi słowami poparcia wystąpił też prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak. I oto stał się cud: mimo kuriozalnych wystąpień senatorów w komisjach, żadna ze społecznych poprawek nie została w izbie wyższej odrzucona. Część przyjęto bez zmian, inne z drobnymi modyfikacjami.

– Można powiedzieć, że odnieśliśmy umiarkowany sukces. To, co wychodzi z Senatu, nie jest doskonałe, ale na pewno o niebo lepsze od tego, co do niego trafiło – mówi Stępień. – Trochę się boję tylko, co z tymi poprawkami zrobią posłowie.
Jeśli Sejm uzna jednak mądrość senatorów i ustawa, po podpisaniu przez prezydenta, wejdzie w życie, jest szansa, że polska przestrzeń zacznie się w końcu cywilizować. Dokument daje bowiem samorządom prawo ustalania własnych przepisów, regulujących ilość i intensywność reklam. Władze miast będą mogły zadecydować, które z ulic czy placów mają być wolne od ogłoszeń, na których mają się pojawić tylko szyldy (i w jakim kształcie), a gdzie reklamy może być jednak więcej. Co ważne: takie ustalenia będą niezależne i nadrzędne wobec planów miejscowych.

Polityczni przeciwnicy ustawy krajobrazowej tłumaczyli bowiem, że możliwości ograniczenia reklamowego chaosu już są – można przecież umieszczać je właśnie w planach miejscowych.

Uchwalanie tych ostatnich to jednak droga przez mękę: zdarza się, że w momencie wejścia w życie są już one nieaktualne. Niektóre miasta wspinały się na wyższy poziom ekwilibrystyki i, jak Kraków, uchwalały parki kulturowe. Tyle że, choć to narzędzie wydaje się skuteczne (krakowskie Stare Miasto z pewnością dzięki niemu wypiękniało), nie chroni obszarów pozbawionych zabytków. A problem z reklamami jest wszędzie.

Teraz walka ma być prostsza. Niezależnie od narzędzi planistycznych radni będą mogli uchwalić przepisy dotyczące reklam i od razu wprowadzić je w życie. Samorząd będzie mógł też dotkliwie karać tych, którzy przepisom nie chcą się podporządkować. Samowolka w końcu będzie słono kosztować.

Uchwalenie ustawy krajobrazowej, o ile nastąpi w tym kształcie, to jednak początek długiej drogi. Nim zauważymy zmianę, samorządy, być może pod społecznym naciskiem, będą musiały opracować odpowiednie zapisy dotyczące krajobrazu. Miejmy nadzieję, że uda im się uniknąć błędów popełnianych przez lata na poziomie centralnym. A złotouści przedstawiciele branży reklamowej z pewnością nie oddadzą pola: tort jest zbyt duży, by odejść od stołu bez walki.

Czego jak czego, ale kreatywności odmówić im nie można. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2015