Zagraj to jeszcze raz, Seb

Oto rozpisana na cztery pory roku historia miłosna, która mimo całej swojej umowności przynosi autentyczne wzruszenie.

16.01.2017

Czyta się kilka minut

Kadr z filmu „La La Land”  / Fot. Dale Robinette / MONOLITH FILMS
Kadr z filmu „La La Land” / Fot. Dale Robinette / MONOLITH FILMS

W niepewnych czasach nostalgia staje się towarem pierwszej potrzeby. Nic więc dziwnego, że staroświecki w treści i zachowawczy w formie musical Damiena Chazelle’a przyciąga do kin tłumy, a podczas niedawnego rozdania Złotych Globów najzwyczajniej „pozamiatał”. Film „La La Land” działa bowiem jak zastrzyk endorfin – nawet jeśli pod radosnym, papuzim makijażem skrywa egzystencjalny smuteczek.

Filmowy musical w swej klasycznej, hollywoodzkiej postaci odwoływał się do prostych romantycznych fantazji. Jego bohaterowie marzyli o sięgnięciu gwiazd, najczęściej w życiu miłosnym. Badacze gatunku zwracają jednak uwagę, że wplecione w akcję wokalno-taneczne numery były tak naprawdę metaforą zbliżeń seksualnych, niemożliwych do pokazania wprost z powodu obowiązującej cenzury. Jeśli mają rację, to aż strach pomyśleć, co reżyser „La La Landu” miał na myśli, kiedy kazał Emmie Stone i Ryanowi Goslingowi tańczyć na samochodach w ulicznym korku czy fruwać pod kopułą obserwatorium astronomicznego. Jednakże w dzisiejszych czasach, określanych mianem pornokratycznych, dyskretny urok konwencji musi działać ze zwojoną siłą. I rzeczywiście działa.

Trzydziestoletni Chazelle nie wstydzi się ani swego przywiązania do tradycji, ani upodobania do kiczu. Umieszcza akcję filmu we współczesnym Los Angeles – mieście ludzi ładnych, w którym zawsze świeci słońce, a dorodne palmy łopoczą nad dachami domów. Gdzieś obok pracuje hollywoodzka fabryka snów, która z każdego kąta usiłuje przypomnieć o swojej przebrzmiałej świetności. Mia i Sebastian, czyli bohaterowie tej współczesnej love story, również wyglądają jak żywcem wyjęci ze starego kina. Lecz LA to także miasto aniołów upadłych. „Czczą wszystko, ale nie cenią niczego” – mówi młody bohater, marzący o otwarciu klubu jazzowego w stolicy marnej rozrywki. Scenarzysta Chazelle wyciąga z lamusa dobrze znany gatunkowy schemat: czy w takim miejscu para młodych bohaterów – ambitny muzyk i aspirująca aktorka – mają szansę spełnić zawodowe plany? Czy jednocześnie uda im się zachować swą niewinność, a przede wszystkim – być razem? Reżyser Chazelle otrzepuje te klisze z naftaliny. Sprawia, że na nowo błyszczą i cieszą, a rozpisana na cztery pory roku historia miłosna, mimo całej swojej umowności, przynosi autentyczne wzruszenie.

Twórca znany przede wszystkim z głośnego filmu „Whiplash”, w którym przekonywał, że prawdziwy sukces w sztuce oznacza krew, pot i łzy, tym razem spuszcza z ciężkiego tonu. J.K. Simmons, grający w poprzednim filmie sadystycznego nauczyciela gry na perkusji, przemyka gdzieś na trzecim planie, przewrotnie obsadzony w roli szefa restauracji, w której Sebastian chałturzy do kotleta. Widać, że Chazelle, niedoszły muzyk, debiutujący w kinie musicalem „Guy and Madeline on a Park Bench” w 2009 r., swobodnie czuje się również w lżejszym repertuarze. I choć niektórzy koneserzy kręcą nosem na musicalowe popisy Stone i Goslinga, czuć w „La La Landzie” przede wszystkim aktorskie iskrzenie pomiędzy nimi, a także zwyczajną radość z zabawy filmowym gatunkiem. Bez piętrowej ironii, po prostu con amore.

Wiadomo, że każdy zastrzyk, nawet ten zawierający hormony przyjemności, musi być poprzedzony bolesnym ukłuciem. W filmie Chazelle’a pojawia się ono dopiero na końcu, kiedy miłosne perypetie Mii i Sebastiana zyskują jeden z najbardziej niekonwencjonalnych happy endów, jakie kino zdołało wymyślić. Przenosi nas w klimat „Parasolek z Cherbourga” (1964) Jacques’a Demy’ego, ale także „Casablanki” (1942) Michaela Curtisa. Słowami „Zagraj to jeszcze raz, Seb” można by podsumować cały film, ale przede wszystkim jego brawurowy epilog, w którym oglądamy coś na kształt kręconego przez lata domowego wideo przedstawiającego alternatywny wariant losów bohaterów („co by było gdyby”). To odwrócenie porządków, w którym surowy, amatorski zapis wyraża niespełnione marzenia, zaś sztuczny, wypolerowany świat musicalu – tak zwaną realność, okazuje się ciekawym chwytem. Chazelle daje bowiem swojemu widzowi prawo do bycia ostatecznym scenarzystą. Pozwala mu naiwnie wierzyć, że historia Mii i Seba nie tylko mogła, ale i potoczyła się zupełnie inaczej. Spośród wszystkich prezentów, jakimi „La La Land” hojnie nas obdarza, ten jest najbardziej rozkoszny. ©


LA LA LAND – reż. Damien Chazelle. Prod. USA 2016. Dystryb. Monolith Films. W kinach od 20 stycznia.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Krytyczka filmowa „Tygodnika Powszechnego”. Pisuje także do magazynów „EKRANy” i „Kino”, jest felietonistką magazynu psychologicznego „Charaktery”. Współautorka takich publikacji, jak „Panorama kina najnowszego”, „Szukając von Triera”, „Encyklopedia kina”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2017