Za kulisami safari

Dla turystów z Zachodu to spełnienie marzeń. Dla wielu mieszkańców Afryki Wschodniej to jedyny sposób na przetrwanie. Ci pierwsi zwykle nie dostrzegają ciemnych stron safari.

29.03.2015

Czyta się kilka minut

Zachodni turyści na safari w kenijskim parku narodowym Maasai Mara, 2015 r.  / Fot. Jakub Mejer
Zachodni turyści na safari w kenijskim parku narodowym Maasai Mara, 2015 r. / Fot. Jakub Mejer

„Dzwonili z Nairobi. Sytuacja w Narok jest zła, musimy uciekać” – wyjaśnił Lawrence, nasz przewodnik na safari. Choć ostatni dzień podglądania lwów, słoni i żyraf dopiero się zaczął, zawrócił auto i skierował do obozu. Po drodze zatrzymał się tylko na krótką przerwę: zdjęcie z czarnym nosorożcem, rzadkim nawet tu, w parku Maasai Mara.

Gdy trzy dni wcześniej przejeżdżaliśmy przez Narok, 40-tysięczne miasto w południowo-wschodniej Kenii – pełniące rolę wrót do słynnego Serengeti – wszechobecna była cisza. Dzień wcześniej wybuchły zamieszki. Lokalna społeczność oskarżyła gubernatora o defraudację pieniędzy z turystyki. Zginęły dwie osoby, kilka zostało rannych, aresztowano ważnych polityków. Dzień później ulice opustoszały – nie było widać ani protestujących, ani policjantów, ani turystów.

Teraz powrót przez Narok był zupełnie inny. Mieszkańcy zablokowali drogi przejazdowe. Zagrodzili ulice barykadami z płonących opon, zwalonych słupów telefonicznych i drzew. Wszechobecna była policja – z wyglądu przypominająca paramilitarne bojówki. Ludzie w moro, uzbrojeni we wszystko, od drewnianych pałek i pejczy po karabiny. W oparach płonącej gumy i gazu łzawiącego zmuszali gapiów do uprzątnięcia blokad.

Miasto, które da się przejechać w kilkanaście minut, pokonywaliśmy ponad trzy godziny w uzbrojonym konwoju, wraz z innymi wycieczkami pełnymi turystów. W oknach innych aut widać było przerażone dzieci.

Podróż w nieznane
Safari – słowo w języku Suahili oznaczające podróż – fascynuje turystów, mających ochotę na „egzotykę” (tak reklamują je polskie biura podróży). Długo był to luksus zarezerwowany dla najbogatszych. Dziś, dzięki tańszym połączeniom lotniczym, coraz więcej Europejczyków stać na podglądanie hipopotamów. Wciąż nie jest to tanie: w polskich biurach podróży wycieczki „z elementami safari” zaczynają się od 4 tys. zł, a „pełnoprawne” safari to 7-8 tys. zł od osoby. Co nie zmienia faktu, że Kenia i Tanzania również w Polsce pojawiają się na liście popularnych wakacyjnych kierunków. Według Polskiego Związku Organizatorów Turystyki, Kenia była czternasta na liście najpopularniejszych państw odwiedzanych przez klientów polskich biur podróży w 2014 r.

Ale choć lotnisko w Nairobi przyjmuje nas tablicą z napisem po polsku „Witamy”, to nie znad Wisły przybywa najwięcej turystów. Według danych Banku Światowego, na półtora miliona turystów odwiedzających rocznie Kenię największą grupę stanowią potomkowie kolonizatorów – Brytyjczycy (200 tys.). Na safari spotkać można też głównie emerytów z krajów starej Unii, a także Chińczyków i Arabów.
Turystyka, wpisana w ekonomię Wschodniej Afryki, jest też źródłem konfliktów. Parki narodowe istnieją na terenach zabranych siłą lokalnym plemionom przez białych. Dochód z biletów (zagraniczny odwiedzający płaci tu nawet 300 zł za dzień) zwykle nie trafia do lokalnej społeczności. W 2005 r. prezydent Kenii obiecał przekazywać część zysków jednego z popularniejszych parków żyjącym w okolicy Masajom – do dziś pozostało to przedwyborczą obietnicą.

Mimo wysokich cen i popularności safari, zadziwiać może to, o jak małych pieniądzach mówimy. Swego rodzaju zarząd safari – Kenya Wildlife Service (KWS) – który administruje 39 parkami narodowymi, w 2013 r. tytułem opłat za wstęp zarobił równowartość 148 mln zł. To tylko trzy razy więcej niż kwota, jaką z biletów uzyskują polskie parki narodowe – choć tu wstęp kosztuje kilka złotych. Jednak w Kenii, gdzie w 2005 r. (ostatnie przeprowadzone badanie) prawie połowa ludności żyła za mniej niż jednego dolara dziennie, nawet takie kwoty są na wagę złota.

Nędza w cieniu luksusu
Maasai Mara, najsłynniejszy z parków, zarządzany jest przez lokalną społeczność. Ale na przykładzie ostatnich zamieszek widać, że nie jest to lepsze rozwiązanie niż przynależność do Kenya Wildlife Service.
Zaczęło się od tego, że senator Stephen Ole Ntutu, wraz z popierającymi go politykami i dużą częścią lokalnej społeczności, napisał petycję uderzającą w gubernatora hrabstwa Narok, Samuela Tunai.

Oskarżył go o defraudację zysków z parku i korupcję – podobno firmy turystyczne związane z gubernatorem nie płacą za bilety wstępu. Podczas próby wręczenia petycji policja otworzyła ogień do zgromadzonych, zabijając dwie osoby i kilka raniąc. Policja aresztowała parlamentarzystów. To wtedy w Narok doszło do walk i blokady dróg. Gubernator i władze parku twierdzą, że oskarżenia są bezpodstawne, i że to element walki politycznej Ntutu, który stara się odzyskać wpływy w regionie.

Abstrahując od tego, kto ma rację w tym konflikcie, zwykli Kenijczycy mają prawo być wściekli. Park Narodowy Mara przynosi dochód rzędu 2 mld kenijskich szylingów rocznie, czyli tyle, ile wynosi 25 proc. budżetu hrabstwa (znów uderzające jest, o jak małych kwotach mowa: teren większy od województwa małopolskiego ma budżet dwa razy mniejszy od powiatu tatrzańskiego).

– Na safari zyskuje głównie państwo dzięki podatkom. Zwykli ludzie dostają niewiele – mówi Josephine, masajska aktywistka.

– Jest problem z redystrybucją pieniędzy. Duża część dochodów jest zabierana przez „dużych chłopców”, ze szkodą dla lokalnej społeczności – dodaje Thomas Ouko z organizacji ekoturystycznej KECOBAT.
Zysk z biletów idzie do państwowego albo lokalnego budżetu. Tymczasem Transparency International klasyfikuje Kenię jako silnie skorumpowaną. Biura turystyczne organizujące wyjazdy zatrudniają głównie ludzi z Nairobi lub Mombasy. Rdzennym mieszkańcom pozostaje sprzedaż pamiątek, praca jako ochroniarz, kucharz lub sprzątaczka.

Niektórzy zostają też atrakcją turystyczną: specjalnie dla turystów pokazują swe tradycyjne tańce lub „mieszkają” w starodawnych chatach. Cztery lata temu BBC ujawniło, że z 40 funtów, które brytyjscy turyści płacą za odwiedzenie takiej „wioski kulturalnej”, mieszkańcy otrzymali trzy funty. Obecnie za odwiedziny płaci się szefowi wioski tysiąc szylingów (ok. 50 zł) za grupę – jeśli biuro nie pobiera prowizji.

Hrabstwo Narok jest jednym z najbogatszych w Kenii. Oznacza to, że w skrajnej biedzie żyje tu jedynie co trzeci mieszkaniec. W Narok 68 proc. ludzi mieszka w lepiankach, zaś 75 proc. nie ma w domu podłogi. Lamp elektrycznych używa 6 proc., a z uzdatnionej wody korzysta co piąty.
 

Mniej pieniędzy, więcej sporów
Czy sytuację da się naprawić? Odpowiedź przychodzi z nieoczekiwanego miejsca: z najuboższych części Kenii.

W hrabstwie Samburu aż 71 proc. ludności żyje w skrajnej biedzie. Właśnie tu narodził się pomysł turystyki społecznościowej (community tourism). W 1996 r. lokalne plemię postanowiło samo założyć pensjonat i park. Nie jest to nic nowego w Kenii, prywatne parki istnieją od dawna. Il Ngwesi – o nim mowa – wyróżnia zrównoważona turystyka, dzięki której zyskują i środowisko, i lokalna społeczność. Zysk z turystyki, zamiast iść do kieszeni właściciela z Nairobi, jest wykorzystywany np. na stypendia dla uczniów z okolicy, rozbudowę szkół i dostęp do służby zdrowia. KECOBAT stara się promować turystykę społecznościową w innych częściach Kenii. Jako wzór mogą służyć Botswana i Namibia, które z powodzeniem wprowadziły takie programy.

Tymczasem dziś turystyka w Kenii jest w kryzysie – z obawy przed przenikającym z sąsiedniej Somalii terroryzmem (polskie MSZ odradza wizyty w Kenii, ale czartery do Mombasy latają) i ze strachu przed ebolą.

Oficjalne dane pokazują spadek liczby turystów zaledwie o kilka procent, ale są wątpliwości co do ich wiarygodności. Notowana na giełdzie w Nairobi pewna firma hotelarska nazwała to żartem, twierdząc, że w jej przypadku liczba turystów w Maasai Mara spadła o 20 proc., a w okolicach Mombasy nawet o połowę. Park Maasai Mara ogłosił, że dochód (oparty głównie na klientach z zagranicy) spadł w listopadzie 2014 r. o 41 proc. – licząc rok do roku.

W Maasai Mara uważają, że sytuacja poprawi się najszybciej dopiero w 2016 r. A im mniej pieniędzy z turystyki, tym większe prawdopodobieństwo dalszych konfliktów.

W Narok z kolejnymi strajkami wstrzymują się do kwietnia – czekają, aż kenijski Senat zbada oskarżenia wobec gubernatora. Peter Kagwanja, szef think tanku Africa Policy Institute, ostrzega na łamach dziennika „Daily Nation”, że Narok może się stać upadłym hrabstwem. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 14/2015