Z woli ludu Katalonii

Jako kolejni po Szkotach, Katalończycy wypowiedzą się 9 listopada o niepodległości regionu. To nie referendum, lecz „konsultacje”, których rząd centralny nie uznaje.

02.11.2014

Czyta się kilka minut

W Narodowy Dzień Katalonii na ulice Barcelony wyszło ponad milion ludzi; 11 września 2014 r. / Fot. Ramil Sitdikov / RIA NOVOSTI / EAST NEWS
W Narodowy Dzień Katalonii na ulice Barcelony wyszło ponad milion ludzi; 11 września 2014 r. / Fot. Ramil Sitdikov / RIA NOVOSTI / EAST NEWS

Decyzja była trudna, bo musiała prowadzić do eskalacji sporu z Madrytem. Ale Artur Mas, szef katalońskiego rządu lokalnego, stojącego na czele tego autonomicznego regionu Hiszpanii, nie miał wyboru: głosować nad niepodległością Katalonii chce aż 80 proc. jej mieszkańców.

Tymczasem rząd centralny w Madrycie od początku sprzeciwiał się katalońskiemu referendum. Artur Mas próbował więc korygować plan, zmieniając „referendum” na „konsultacje” (bo władze regionalne mają prawo rozpisać społeczne konsultacje...). Jednak tuż po rozpoczęciu kampanii i przygotowań hiszpański Trybunał Konstytucyjny nakazał je wstrzymać aż do rozpatrzenia przez niego wniosku, który złożył rząd Hiszpanii. Chodzi o to, że zgodnie z konstytucją kraju głosowania dotyczącego integralności państwa nie można przeprowadzać tylko w jednym regionie. W referendum o niepodległości np. Katalonii musieliby więc wypowiedzieć się wszyscy obywatele Hiszpanii, a nie tylko Katalończycy.

Mas musiał podjąć decyzję: czy odwołać głosowanie i czekać na decyzję Trybunału (ale to może trwać nawet kilka miesięcy i najpewniej będzie ona niekorzystna dla Katalonii), czy też pozwolić Katalończykom głosować? Dynamika sytuacji – rozpędzonych już emocji i polityki – nie pozwoliła Masowi się zatrzymać. Głosowanie w dalszym ciągu planowane jest na najbliższą niedzielę 9 listopada.

Na razie na tym dniu scenariusz się urywa. Nikt chyba nie wie, pewnie nawet sam Artur Mas, co może stać się potem.

I tak, w niedzielę 9 listopada w Katalonii zostaną otwarte budynki administracji publicznej oraz szkoły – w nich odbędzie się głosowanie. Uprawnieni do oddania głosu są mieszkańcy regionu, którzy ukończyli 16 lat. Rejestracja ma odbywać się na miejscu, tuż przed głosowaniem. Pytania mają być dwa: „Czy chcesz, aby Katalonia była państwem? Jeśli tak, to czy chcesz, aby to państwo było niepodległe?”. Przy organizacji głosowania będą pracować dziesiątki tysięcy wolontariuszy.

Co piąty na ulicy

Choć Artur Mas zdecydował się przeprowadzić je wbrew Madrytowi, to trzeba podkreślić, że za taką decyzją opowiada się 80 proc. członków regionalnego parlamentu, 97 proc. burmistrzów w regionie, a przede wszystkim 80 proc. mieszkańców (wedle sondaży). Zresztą już od 2009 r. swoje własne minireferenda na temat samostanowienia przeprowadzają katalońskie miasta i miasteczka – odbyły się ich już setki (nie mają one, rzecz jasna, mocy prawnej).

Wolę obywateli wyrażały też potężne demonstracje, np. 11 września (to Narodowy Dzień Katalonii), gdy na ulice Barcelony wyszło – według różnych szacunków – od miliona do półtora miliona ludzi. Ponieważ region liczy 7,5 mln mieszkańców, oznacza to, że demonstrować mógł nawet co piąty Katalończyk. Ubrany w czerwone i żółte koszulki (to katalońskie barwy) tłum utworzył gigantyczną katalońską flagę. Z kolei rok wcześniej Katalończycy utworzyli „ludzki łańcuch” długości 400 km – na wzór mieszkańców ówczesnych republik bałtyckich, którzy pod koniec istnienia Związku Sowieckiego w ten sposób dawali wyraz pragnieniu niepodległości.

Żadna partia, żaden najbardziej nawet charyzmatyczny polityk, nie byliby w stanie wyprowadzić takich tłumów na ulice. Podobnie jak w Szkocji, ruch niepodległościowy – choć aktywowany przez sprzyjający wynik wyborów do regionalnego parlamentu w 2012 r. – w znacznym stopniu jest ruchem obywatelskim, jednoczącym Katalończyków niezależnie od wieku i poglądów politycznych. Nieprzypadkowo ruch ten zaczął się też rozwijać w czasie, gdy w Hiszpanii powstał silny „ruch oburzonych” (Indignados), protestujących przeciw sytuacji na rynku pracy, wykluczeniu społecznemu i – jak twierdzą jego uczestnicy – obojętności państwa.

Katalizatorem dla obu ruchów był bez wątpienia kryzys. Wysokie bezrobocie, brak perspektyw dla młodych, poczucie wykorzystania przez „system”: to wszystko budzi chęć zmiany w sporej części Hiszpanii, zaś u Katalończyków ożywiło starą myśl, że jeśli będą się rządzić sami, będzie im lepiej. Tym bardziej że od dawna domagają się oni reformy fiskalnej, która pozwalałaby im płacić podatki do kasy katalońskiej, a nie centralnej (tak robią np. Baskowie).

Litera i duch prawa

„Litera prawa i dialog: oto wyjście z sytuacji” – apelował do Katalończyków premier Hiszpanii Mariano Rajoy. Problem jednak w tym, że jak dotąd dialog ten był niemożliwy właśnie z powodu niewzruszonego stanowiska rządu w Madrycie. „Kiedy jedna ze stron działa poza prawem i wbrew interesom reszty z nas, nie można oczekiwać od rządu, że znajdzie on punkt do mediacji” – mówił Rajoy, podkreślając, że negocjacje mogą się zacząć dopiero po tym, jak Katalończycy zrezygnują z głosowania w sprawie suwerenności.

Ważne są tu słowa „interesy reszty z nas” – bo Katalonia to najbogatszy region Hiszpanii, który wypracowuje ok. 20 proc. PKB kraju. Na utratę takich wpływów Madryt – w czasach kryzysu bardziej niż kiedykolwiek – nie może sobie pozwolić. Z kolei Katalończycy czują się wykorzystywani, bo z powrotem do regionu z budżetu centralnego trafia jedynie niespełna 10 proc.

Nie pierwszy raz prawo i Trybunał Konstytucyjny hamują ambicje niepodległościowe Katalończyków. W 2005 r. kataloński parlament przegłosował nowy Statut Autonomii, poszerzający uprawnienia regionu – mowa jest w nim także, że Katalończycy to naród. Rok później parlament hiszpański ratyfikował ten dokument, a król Juan Carlos I go podpisał. Ale już cztery lata później Trybunał Konstytucyjny zmienił część jego zapisów – m.in. dotyczących polityki fiskalnej. Katalończycy wyszli wtedy na ulice, domagając się uznania ich jako narodu. Potem wydarzenia potoczyły się szybko: większość w regionalnym parlamencie zyskali zwolennicy niepodległości, emocje na ulicach rosły, a Madryt uparcie odrzucał wszelkie propozycje zmian przedstawiane przez Katalończyków.

Teraz komentatorzy zwracają uwagę, że właśnie to nieugięte stanowisko Madrytu zjednoczyło ruch niepodległościowy i eskalowało oczekiwania. W sondażach liczba zwolenników niepodległości rośnie. A tak naprawdę to przecież w obecnym sporze na linii Barcelona–Madryt chodzi nie tyle o oderwanie się Katalonii od Hiszpanii, ile o danie jej mieszkańcom możliwości wyrażenia swego zdania na ten temat, co wydaje się jednym z fundamentalnych praw w demokracji. Jednak premier Rajoy mówi, że jeśli do głosowania dojdzie, to właśnie wtedy demokracja w Katalonii nie będzie „zdrowa”, bo „nie respektuje rządów prawa”.

Bez scenariusza na przyszłość

Jeśli władze regionu w ostatniej chwili nie ulegną i nie zdecydują się jednak zastosować do wezwań Madrytu, 9 listopada Katalończycy pójdą do urn. Według sondażu, opublikowanego przez dziennik „El Pais”, pod koniec października 44 proc. deklarowało, że opowie się za niepodległością, zaś w Hiszpanii chciało pozostać 42 proc. Różnica to minimalna. Jednocześnie, gdyby do wyboru było więcej opcji, to najwięcej, bo 46 proc. Katalończyków chciałoby być obywatelami federalnej Hiszpanii, 29 proc. dalej upierałoby się przy pełnej niepodległości, a tylko 17 proc. chciałoby utrzymania status quo. To pokazuje, że niekonfrontacyjne rozwiązanie oparte na dialogu byłoby możliwe. A także, że prawdopodobne byłoby wypracowanie nowego modelu funkcjonowania Katalonii w ramach państwa hiszpańskiego.

Ponieważ jednak głosowanie ma być tylko „konsultacjami”, jego wynik i tak nie ma mocy prawnej. Będzie testem, wskazówką dla polityków, czego oczekują wyborcy – tylko albo aż.

„To jeden z największych błędów w dziejach hiszpańskiej demokracji” – mówił rzecznik katalońskiego rządu Francesc Homs po tym, jak Trybunał Konstytucyjny usiłował wstrzymać przygotowania do głosowania. Homs może mieć rację, bo proces niepodległościowy – raz rozpoczęty – nie da się tak po prostu zatrzymać i będzie on kontynuowany bez względu na stanowisko władz centralnych.

Widać to także w Szkocji, gdzie ruch obywatelski – okrzepły w czasie kampanii przed wrześniowym referendum – nie zniknął. Przeciwnie: powstałe wtedy grupy i stowarzyszenia działają dalej, a w pierwszych dniach po referendum (przegranym przez zwolenników niepodległej Szkocji) partie polityczne opowiadające się za niepodległością odnotowały rekordowy przyrost liczby nowych członków. Katalończycy również nie rozejdą się do domów. I nie zapomną, że Madryt odmówił im prawa nawet nie do zmian, ale choćby do wyrażenia opinii.

Jeśli więc spojrzeć na to z takiej perspektywy, to można powiedzieć, że egzamin z demokracji Wielka Brytania zdała celująco, a Hiszpania go pewnie obleje.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka działu Świat, specjalizuje się też w tekstach o historii XX wieku. Pracowała przy wielu projektach historii mówionej (m.in. w Muzeum Powstania Warszawskiego)  i filmach dokumentalnych (np. „Zdobyć miasto” o Powstaniu Warszawskim). Autorka… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 45/2014