Z motyką na system

"To ruchoma okupacja" - mówią ci, którzy trzy miesiące temu zaczęli protesty w pobliżu nowojorskiej giełdy, a potem w dziesiątkach innych miast USA. Dziś zmieniają taktykę: zamiast parków i skwerów, zajmują przejęte przez banki domy, wprowadzają blokady portów i korporacji.

20.12.2011

Czyta się kilka minut

W poniedziałek, 12 grudnia, na kilka godzin sparaliżowali pracę największych portów Zachodniego Wybrzeża - od Anchorage na Alasce, przez Seattle i Portland, po Oakland i Los Angeles. W starannie skoordynowanych akcjach wzięło udział kilka tysięcy osób. Celem miało być "zatrzymanie machiny, która przynosi zyski najpotężniejszym korporacjom". Blokady na drogach dojazdowych sprawiły, że wstrzymać trzeba było załadunek i rozładunek.

Doszło do starć z policją i aresztowań. Właściciele portów oraz ich kontrahenci ponieśli dotkliwe straty. Ale nawet wśród sympatyków ruchu "Occupy" nie brakowało sceptyków - decyzji nie konsultowano z działającymi w portach związkowcami; akcja uderzyła w robotników, którzy najprawdopodobniej nie dostaną zapłaty za straconą dniówkę.

W tym samym czasie trwały demonstracje w Nowym Jorku przed siedzibą banku inwestycyjnego Goldman Sachs, jednego z największych udziałowców portów. Uczestnicy protestu porównywali go do wielkiej kałamarnicy, która swymi mackami próbuje opleść wszystko, co się da.

Czy skandujący na ulicach, demonstranci w kolorowych strojach i maskach wiedzą, na co się porywają? Wyrzuceni z parków i skwerów, nie myślą o wywieszaniu białej flagi. Przeciwnie: twierdzą, że dopiero teraz się zacznie.

Szczęśliwe zakończenia?

Nowy Jork. Park przy Liberty Plaza, który jeszcze kilka tygodni temu sprawiał wrażenie wesołego obozu, opustoszał. Drzewa, z których opadły liście, udekorowano świątecznymi lampkami; jest też spora choinka. W miejscu, gdzie mieściła się obozowa kuchnia, kilkoro dzieci bawi się w berka. Przy metalowych barierkach stoi kilka osób ze smętnie wyglądającymi transparentami. "Zbieram $$ na szczęśliwe zakończenia" - kobieta z puszką nagabuje mnie o pieniądze.

O datek prosi też Joe z Północnej Dakoty, stojący na środku placu ze sporych rozmiarów transparentem "Zdekolonizować Wall Street!". Twierdzi, że reprezentuje amerykańskich Indian. W protestach brał udział niemal od początku. - O, tu miałem śpiwór, to było moje miejsce - wskazuje na pobliskie drzewo, w części parku, w którym mieściła się okupacyjna "sypialnia": śpiwory przykryte plastikowymi płachtami, potem zaś, gdy zrobiło się zimno, wojskowe namioty.

Wszystko to pod koniec listopada zarekwirowała policja. W przeprowadzonym w środku nocy, z zaskoczenia, rajdzie brało udział kilkuset uzbrojonych funkcjonariuszy w kombinezonach i gazowych maskach. Aresztowano blisko 300 osób, w tym kilkunastu dziennikarzy, którzy próbowali filmować działania policji.

Do podobnych akcji doszło w szeregu innych miast, w których w ciągu ostatnich dwóch miesięcy niczym grzyby po deszczu zaczęły pojawiać się "okupacyjne" obozy: w Seattle, Bostonie, Filadelfii, Atlancie, San Diego, San Francisco. W Oakland w Kalifornii na początku listopada podczas starć z policją ciężko pobity został weteran wojny w Iraku.

Podobnie jak w pozostałych miastach, w Nowym Jorku burmistrz i właściciele parku Zuccotti (prywatna korporacja) tłumaczyli, że chodzi o czystość i porządek.

W ciągu kilku godzin plac, z którego zniknęła polowa kuchnia, medialne centrum i biblioteka, został wysprzątany. Nazajutrz miejski sąd pozwolił protestującym wrócić do parku, ale od tamtej pory mogą w nim przebywać tylko w ciągu dnia, bez namiotów, bez śpiworów, bez generatorów prądu. Nie ma więc mowy o dalszej "okupacji".

Kryzys, czyli niepewność

Joe, który teraz stoi samotnie na środku placu, twierdzi, że przychodzi tu nadal, bo cały czas "jest wiele spraw do załatwienia". Kiedy pytam, jakie to sprawy, zaczyna się denerwować; gdy dowiaduje się, że jestem reporterką, zupełnie traci chęć do rozmowy.

Nieopodal Greg Ruggiero, który w niedzielne popołudnie przyprowadził do parku trzyletniego syna, przy niewielkim stoliku pakuje do pudełka egzemplarze "Occupy Wall Street Jour­nal" - gazety wydawanej przez protestujących. Ma też starannie ilustrowane pamflety: Noam Chomsky, wiersze współczesnych amerykańskich poetów.

Ruggiero od kilkunastu lat pracuje jako redaktor i wydawca - m.in. w słynnym wydawnictwie City Lights w San Francisco, gdzie współpracował z tak cenionymi autorami jak Howard Zinn, Allen Ginsberg czy Arundhati Roy. Działa też w organizacji wspierającej nielegalnych imigrantów Adelante Alliance. Do "Occupy Wall Street" przyłączyli się od początku, wychodząc z założenia, że obóz jest doskonałym miejscem, aby edukować ludzi i nawiązywać nowe kontakty.

Przedstawiciele ruchu "Occupy" mówią o sobie, że reprezentują 99 proc. społeczeństwa - wszystkich, w których uderzył obecny kryzys i którym przyszło zapłacić za błędy i chciwość wąskiej grupy bankierów, finansistów czy pozostających na ich usługach polityków.

Są sfrustrowani pogłębiającymi się nierównościami: faktem, że w ciągu ostatnich 20 lat realne dochody 99 proc. Amerykanów spadły o 6 proc., podczas gdy zarobki garstki najbogatszych, jednego procenta, wzrosły aż o jedną czwartą. Są też sfrustrowani tym, że coraz mniejsza jest społeczna mobilność, a coraz większa niepewność jutra.

Ale chodzi też o coś więcej niż tylko kwestie materialne.

Ruggiero opowiada o pracy z meksykańskimi imigrantami w Sunset Park na Brook­lynie: o tym, jak ważne jest tworzenie więzi, budowanie wspólnoty, poczucie godności. - Straciliśmy ten park i niewątpliwie jest to jakaś porażka - mówi. - To, co będziemy teraz robić, siłą rzeczy trochę się zmieni. Ale na pewno nie oznacza, że protest osłabnie. Przeciwnie. W najrozmaitszych miejscach Nowego Jorku bardzo dużo się w tej chwili dzieje.

Miliony na bruk

Jednym z takich miejsc jest ulica Vermont we wschodniej części Brooklynu. W deszczowy poranek, 6 grudnia, gromadzi się tu kilkaset osób: mieszkańcy okolicy i sympatycy ruchu, którzy przyjechali z innych części miasta.

To jedna z najbiedniejszych dzielnic Nowego Jorku. Wiele opuszczonych domów ma powybijane szyby, drzwi zabite sklejką. W 2010 r. odsetek nieruchomości, którym banki weszły na hipotekę, był tu pięciokrotnie wyższy niż w innych częściach miasta (prawie 17 domów na każdy 1000).

Dom opatrzony numerem 702 stoi pusty od trzech lat. W 2008 r. rodzina niebędąca w stanie spłacać kredytu została zeń eksmitowana przez bank Countrywide, który zaraz potem sam znalazł się na skraju bankructwa - i został przejęty przez Bank of America.

Teraz organizatorzy akcji oblepili dom żółtą taśmą z napisem "Occupy". W ciągu najbliższych dni chcą zreperować cieknący dach, wysuszyć stropy, usunąć pleśń, a potem pomóc we wprowadzeniu się potrzebującej rodzinie. Tasha Glasgow z ośmioletnią cierpiącą na autyzm córką i pięcioletnim synkiem od blisko 10 lat mieszka w schroniskach dla bezdomnych. Ojciec dzieci, Alfredo Carrasquillo, koczuje u znajomych i na ulicach. W 2010 r. Glasgow uzyskała obietnicę subsydiowanego mieszkania, ale parę miesięcy potem burmistrz Michael Bloomberg wprowadził cięcia w budżecie.

- To zbrodnia, że Wall Street dostała pomoc od państwa, czyli od podatników, po czym odwróciła się na pięcie, eksmitowała miliony ludzi z ich domów, odmawiając płacenia podatków, z których można by finansować jakąś pomoc mieszkaniową - mówi oburzony Carrasquillo.

Od 2007 r., gdy w USA zaczął się kryzys na rynku hipotecznym, ponad 6 milionów amerykańskich rodzin otrzymało nakazy eksmisji. W nowojorskich schroniskach dla bezdomnych liczba lokatorów wzrosła w tym okresie niemal o połowę - z szacunkowych danych wynika, że w ciągu 2010 r. przez takie schroniska przewinęło się ponad 110 tys. osób. Nikt nie wie, ilu bezdomnych żyje na ulicach.

Demokracja i domy

W materiałach prasowych rozsyłanych pocztą elektroniczną biuro prasowe ruchu "Occupy Wall Street" zapraszało do udziału w "parapetówce" przy ulicy Vermont, zapowiadając, że podobne akcje podejmowane będą w 20 miastach Stanów. "Banki bezkarnie łamią prawo, zarabiają miliardy i dostają zapomogi, podczas gdy my borykamy się z rekordowo wysokim bezrobociem i rekordowo wysokimi długami. Nigdy więcej! Przejmujemy naszą demokrację i przejmujemy nasze domy".

Kilka dni po przeprowadzeniu pierwszej akcji "mieszkaniowej" rozmawiałam o przyszłości ruchu "Occupy" z Billem Dobbsem, który od początku zaangażowany był w organizację protestów przy Wall Street. Choć cieszył się sukcesem - mimo deszczu przy ulicy Vermont, w położonej z dala od Manhattanu okolicy, pojawiło się dużo ludzi - nie miał złudzeń: "Occupy" czeka jeszcze wiele trudnych chwil. - Ci, przeciw którym stajemy, najbogatsi, są bardzo przebiegli - mówił.

Parę dni po naszej rozmowie magazyn "Time" przyznał tytuł człowieka roku wszystkim Protestującym - tym, którzy w minionych miesiącach wychodzili na ulice w Tunezji, Egipcie, Grecji, Ameryce, Meksyku, Rosji, Jemenie, Libii. "Buntowali się. Wysuwali żądania. Nie rozpaczali, nawet jeśli odpowiedzią były opary gazów łzawiących i grad kul - napisano w uzasadnieniu. - Byli uosobieniem idei, że działania pojedynczych ludzi mogą doprowadzić do wielkich, głębokich przemian".

Czytając te słowa myślałam o rozmowie z Dobbsem, który optymizmu redaktorów "Time’a" raczej nie podzielał. Mówił o cynizmie i odrętwieniu Ameryki. W jakimś sensie, utratę parku Zuccotti uważał za wydarzenie symboliczne. - W Nowym Jorku, praktycznie rzecz biorąc, pozbawieni jesteśmy możliwości publicznego demonstrowania. Miejsc, w których może się zebrać 15-20 tys. osób, prawie nie ma. Nawet przystanki autobusowe, na których dawniej można było powiesić plakat, dziś niemal w całości pokrywają reklamy. W Ameryce największe zgromadzenia mają miejsce podczas imprez sportowych na stadionach.

Dobbs mówił, że "Occupy" czekają trudne chwile. Przewidywał, że w zbliżających się wyborach wielu polityków będzie próbowało ruchem manipulować, zbić na nim kapitał. Cynicznie wyrażał się nie tylko o Republikanach, ale także o Demokratach i prezydencie Obamie. Cieszył się jednak, że wielu ludzi zostało zmobilizowanych do działania. -Najpiękniejsze hasło, jakie widziałem na transparentach w minionych tygodniach: "Obudźcie się". Ameryka zaczęła się budzić. My, ludzie - my, naród - mamy tak naprawdę znacznie więcej do powiedzenia, niż nam się wydaje.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 52/2011