Yeti, czyli ono

Zagubiony w himalajskich śniegach neandertalczyk? Protoplasta założycieli III Rzeszy? Kim jest yeti i czy ktoś potrafi dowieść, że nie istnieje?

03.08.2014

Czyta się kilka minut

Czaszka nad wejściem do chaty w chrześcijańskiej wiosce – pozostałości po animizmie / Fot. Andrzej Muszyński
Czaszka nad wejściem do chaty w chrześcijańskiej wiosce – pozostałości po animizmie / Fot. Andrzej Muszyński

Wiosną 2012 r. wędrowałem ponad pół tysiąca kilometrów przez Himalaje Birmańskie. Pierwszym cudzoziemcem w długiej na setki kilometrów dolinie Nan Tamai prowadzącej do podnóża świętej góry Hkakaborazi był w 1911 r. brytyjski eksplorator, botanik, szpieg: Frank Kindon-Ward. Po nim do jednego z najtrudniej dostępnych rejonów Ziemi docierali: ekspedycja wojskowa płk. Saw Myinta w 1956 r., wyprawa birmańskich naukowców dr U Ko Ko w 1960 r., która po raz pierwszy powiadamia świat o istnieniu jedynego znanego plemienia azjatyckich pigmejów Tarong, po nich – japoński wspinacz Ozaki w 1996 r., który jako pierwszy zdobywa Hkakaborazi, rok później – Alan Rabinowitz, amerykański konserwator przyrody, przekonywający birmańską juntę do utworzenia tu parku narodowego. Tylu przez cały wiek.

Ostatnia wieś

Szedłem ponad miesiąc z grupą tragarzy i świetnym tłumaczem. Miał na imię Ajen i pochodził z plemienia Rawang. Wychował się w tych górach, polował na niedźwiedzie, łowił harpunem ryby, zapadł przez malarię w trzymiesięczną śpiączkę, innym razem po ukąszeniu węża równie długo nie mógł wydostać się z „ostatniej wsi” – tak mówią tu na najdalej wysuniętą osadę na krańcu doliny. Nazywa się Tahundam i mieszkają w niej Tybetańczycy. Jest być może ostatnią wsią na Ziemi, do której trzeba iść pieszo parę tygodni. Bo w Amazonii można prawie wszędzie dopłynąć.

Wyrastają za nią lodowe kolosy. Do Tybetu idzie się przez ośnieżone przełęcze pięć dni, do Indii tydzień. Śpi się w jaskiniach. Okoliczne góry to niedostępny dla alpinistów rewir: setki niezdobytych szczytów, z których wiele nie zostało nawet nazwanych.

Ajen nie wydostał się kontuzjowany z Tahundam, bo można z niej wrócić tylko pieszo. Płynąca doliną rzeka Nan Tanai została uznana przez międzynarodowy zespół czołowych kajakarzy świata za najbardziej niebezpieczną na Ziemi (tak wyobrażam sobie wnętrze Zderzacza Hadronów). Nie można nią przetransportować chorego. Nad rzeką przerzucono ponad trzydzieści wiszących ratanowych lub bambusowych mostów. Najdłuższy wisi ponad dwadzieścia metrów nad kipielą i jest długi na co najmniej sto. Mosty są śliskie jak lód i próchnieją. Bywa, że na odcinku dwóch metrów nad nurtem wisi tylko jeden bambus.

Dlatego obowiązuje zasada: nie więcej niż dwóch ludzi naraz. Lawiny ziemne w czasie monsunu znoszą do rzeki całe wioski. Żyje się tu ciężko. Dlatego wieczorem popijaliśmy sadło z niedźwiedzia, bo daje dużo siły. Znieczulaliśmy zmęczenie wódką lub czirotami. Tragarzy było dziewięciu. Prawie wszyscy się modlili. Najgorliwiej Ajen.

Po drodze do „ostatniej wsi” minęliśmy wiele wiosek plemienia Rawang. W każdej z nich stoi kościół, bo wiarę w Chrystusa przynieśli tu pastorzy Rawang wychowani przez amerykańskich misjonarzy. Tuziemcy są ciepli i chętnie rozmawiają, a Ajen mówi po angielsku jak Teksańczyk, bo pracował z misjonarzami i mieszka w sporym mieście Myitkina. Jest swój, ale obcy, czyli więcej widzi. Przybyłem tu w zgoła innym celu, ale w którejś z wiosek, chyba w Gawai, ktoś z miejscowych, bez mojego pytania, wypowiedział po raz pierwszy słowo: madukha, a potem kolejne: na’-to.

Okrągłe stopy

Oba słowa znaczą to samo. Madukha to słowo w języku lisu. Plemiona Lisu jako chrześcijanie też zamieszkują tę dolinę, a Rawang uznają ich za władców lasu. Tylko oni zapuszczają się na najwyższe szczyty i to oni najczęściej widzieli madukhę. Na’-to to słowo w języku rawang. Powszechnie używa się tu jednak madukha, dlatego zostaję przy nim.

Może trochę za sprawą Ajena, może przez pracę misjonarzy, szybko zasypujemy szczelinę kulturową, która nas dzieli. Bez trudu można czytać z twarzy: lęk, ekscytacja, smutek. O madukha mówią obojętnie, jak o oczywistości. Jakby od niechcenia. Wielkie, brunatne, czasem czarne stworzenie, poruszające się na dwóch nogach jak człowiek, ma dobre ponad dwa metry wzrostu. Zostawia ślady, które raczej przypominają idealnie okrągłe łapy, a nie ludzkie stopy. Samice mają duże, obwisłe piersi, przy których noszą małe. Czasem na plecach. Madukha ma na głowie dłuższą sierść, a może włosy, niektóre samice – przynajmniej do ramion. Można ją spotkać bardzo rzadko na wiecznych śniegach, ale czasem schodzą do lasu. Rzadziej do wiosek.

15 lat temu madukha zeszła do wioski Arongdam. To w niej żyją ostatni azjatyccy pigmeje. Zostało ich trzech – swoje zrobiło kazirodztwo. Najmłodszy ma 63 lata i nazywa się Dawi. Sięga mi bioder, ale jest ode mnie silniejszy. Jego żona dawno temu spadła do rzeki z klifu, gdy zbierała dziki miód. Chwilę potem zmarł ich syn. Dawi nie ożenił się i tak został „ostatnim”. Jest nieśmiały, więc wziąłem go na cztery dni w góry za „ostatnią wioskę”. Rozbiliśmy biwak na skalnej półce i rozpaliliśmy ogień. Co chwilę budził się i mierzył mrok snopem światła. Wtedy opowiedział mi o tym zdarzeniu.

 Jego sąsiad wyszedł na noc na polowanie. Znaleźli go o świcie zmasakrowanego na środku wioski. Wszędzie były te okrągłe ślady. Nie mieli wątpliwości, że to było „ono”, bo niedźwiedź ani tygrys nie zostawia takiego bałaganu. Rok później odwiedziłem w Tajlandii rodzinę Morse’ów, która zamieszkiwała płaskowyż Putao przez dekady, zanim została wyrzucena przez birmańską juntę. Istnienie madukha było dla nich oczywistością. Widział ją na własne oczy jeden z nich, Verne Morse. Niedawno wróciłem na północ Birmy, w góry Patkai zamieszkane przez plemiona Naga, do niedawna – łowców głów. Żyją w bezpośrednim oddziaływaniu kulturowym pozostałych plemion, ale poza zasięgiem wiecznych śniegów. O madukha słyszeli od Lisu, ale żaden Naga nigdy jej nie spotkał. Nie interesowała ich nawet jako legenda.

Ono robi karierę

Opowieści o wielkich stworzeniach z wiecznych śniegów sięgały już ucha Aleksandra Wielkiego i jego kronikarzy. W 79 r. n.e. o żyjących w górach Indii człekopodobnych stworach pisze Pliniusz Starszy.

Wszystko zaczyna się jednak na dobre gdzieś w pierwszej połowie XIX w. Przedstawiciel rządu brytyjskiego w Nepalu Brian H. Hodson melduje o istnieniu okrytego ciemnym futrem dwunożnego stworzenia. W 1899 r. znawca Tybetu L.A. Waddel donosi o regularnych odkryciach na śniegu śladów nieznanego gatunku. W 1921 r. C.K. Howard-Bury próbuje zdobyć Mount Everest od strony północnej. Na 6000 m n.p.m. dostrzega czarne cienie, a potem w miejscu gdzie się pojawiły, dziwne ślady.

W 1951 r. poważany himalaista Eric Shipton fotografuje na lodowcu Melungtse wyraźne ślady na śniegu. Zdjęcia, uznane za wiarygodne, obiegają świat. Stopa jest długa na ponad 30 cm, szeroka, z charakterystycznie wysuniętym dużym palcem. To wtedy wybucha sensacja, która staje się przedmiotem badań kryptozoologii, porusza naukowców, eksploratorów, literatów i szaleńców na całym świecie. Powstają pierwsze komiksy, filmy i seriale.

Wizji „człowieka śniegu” ulega legenda międzywojennego środowiska artystycznego Stanisław Szukalski, malarz, grafik, który tworzy na emigracji w Stanach Zjednoczonych teorię zermatyzmu. Według niej ludzkość pochodzi od ocalałych po potopie mieszkańców Wyspy Wielkanocnej i od zarania toczy walkę z synami yeti, rasą człekokształtnych małp, które gwałciły kobiety, czego echa znajdujemy w sztuce starożytnej. By to udowodnić, pisze 25 tomów swojej teorii i maluje 14 tys. ilustracji. Na Zachód docierają barwne opowieści o tajemniczych klasztorach tybetańskich, które przechowują skalpy i mumie yeti.

Rodzą się kolejne hipotezy: to ocalały w głuszy neandertalczyk! Inni: to gatunek wymarłej ponad 300 tys. lat temu olbrzymiej człekokształtnej małpy Gigantopithecus. W 1974 r. podczas wyprawy na Lhotse niezidentyfikowane ślady filmuje Jerzy Surdel. Chwilę potem swoją przygodę z „człowiekiem śniegu” zaczyna legenda himalaizmu Reinhold Messner. Poświęca prawie 20 lat na rozwiązanie zagadki, do czego skłania go – jak opisuje w swojej książce „Yeti. Legenda i rzeczywistość” – przerażające spotkanie podczas samotnego pobytu na tybetańskim odludziu w 1986 r. Wystawia swoją reputację na wielką próbę. Staje się przedmiotem drwin i dowcipów, ale robi swoje. Dokumentuje w całym promieniu Himalajów powtarzające się relacje tuziemców i notuje lokalne nazwy stworzenia: chebo i migyu (Tybet), yeh teh (Nepal), dremo (Hindukusz). Legendy na całym obszarze Himalajów mówią o yeti jako dziecku zwierzęcia i kobiety. Mięso yeti uznaje się za skuteczny lek na choroby umysłowe. Zawsze schodzi z drogi człowiekowi, dlatego tak trudno go spotkać. Jest dwunożnym samotnikiem.

Messner zabiera ze sobą na długie wędrówki przez odludzia Bhutanu telewizję ZDF. Po emisji filmu dostaje dziwny list od niejakiego Schäfera. Nadawca pisze w nim, że jeszcze przed wojną zastrzelił w Tybecie wiele yeti, który jest w istocie niedźwiedziem tybetańskim. Zdradza przy tym korespondencję z brytyjskimi alpinistami Frankiem Smythe’em i Erikiem Shiptonem, których przedwojenne publikacje zdemaskował, ukazując identyczność śladów na ich fotografiach ze śladami jego zdobyczy. Wspinacze rzekomo błagali go, by nie ogłaszał swoich odkryć w prasie brytyjskiej, bo zostaną odcięte środki na kolejne wyprawy. Okazuje się, że to t e n Schäfer.

W 1939 r. prof. Ernst Schäfer, ceniony ornitolog, zostaje mianowany szefem tajnej misji III Rzeszy do Tybetu pod kryptonimem „Akcja Tybet”, której celem jest zbuntowanie Tybetańczyków przeciw Brytyjczykom. Gdy z akcji nic nie wychodzi, Schäfer otrzymuje zadanie w ramach programu „Dziedzictwo przodków”. Himmler szuka pra-Germanina, nieskażonej kolebki rasy germańskiej, dowodu na jej pochodzenie z nieba. W ten sposób rodzi się okultystyczna „kosmologia glacjalna”, której wyznawcami staje się wierchuszka III Rzeszy. Schäfer z powodu pracy dla SS traci wiarygodność naukowca, ale po raz pierwszy mit Himalajów i yeti wkraczają do wielkiej polityki.

Messner sugeruje wprost, że Himmler mógł doszukiwać się w figurze yeti pra-Germanina. A przynajmniej jego tropu. Schäfer umiera w 1992 r. Cztery lata później w środkowej Azji pod Lop Nor, na dawnym obszarze tybetańskim, uczeni odkopują jasnowłose mumie z symbolami słońca.

Messnerowi nigdy nie udaje się jednak sfotografować „człowieka śniegu”. Śledztwo prowadzi go do jednoznacznego wniosku: yeti o ludzkich cechach to wytwór kultury Zachodu, a jego pierwowzór to nieznany gatunek niedźwiedzia. Futro jednego z nich rejestruje na kliszy w jednym z buddyjskich klasztorów. Nadchodzi era internetu. Świat zalewają fałszywe klipy i sensacyjne doniesienia. Ferment w myśleniu o yeti wnosi odkrycie w 2004 r. Homo floresiensis. Henry Gee, redaktor „Nature”, określa yeti jako legendę wartą studiów badawczych. Ono już dawno osiągnęło jednak nie tylko status legendy, ale problemu społecznego. Pytanie – dlaczego? – jest o wiele bardziej istotne niż ono samo.

Dzieli i rządzi

Figura yeti połączyła kultury Wschodu i Zachodu, obnażając ich różne fundamenty. Zachód interesował się yeti z przeciwnych powodów niż Wschód. Dla Tybetańczyków dzikie zwierzęta są święte i nie można ich zabijać. Podobnie jak rośliny, którymi się żywią. Widok drzewa na pustyniach środkowej Azji potrafi wzruszyć.

Yeti stało się obsesją Zachodu, bo zagrało na jego pragnieniu opowieści i tajemnicy, której nie sięga ludzki umysł. Wabi magią pogranicza i fetyszem Innego. Przypomina strażnika nicości, namacalnej pustki, o której wiemy tyle, że przenosi nas w pobliże nieskończoności.

W miejscu, gdzie żyje madukha, fikcja przenika się z prawdą, i trudno odróżnić jedną od drugiej, co jest dla większości nie do przyjęcia. Chcemy obnażyć rzeczywistość, poszukujemy wytrwale prawdy, a kiedy ta nie daje się ani sfotografować, ani schwytać, pogoń za nią jest motorem obsesyjnej chęci poznania.

Opowieści z paru himalajskich wiosek przyjęły się na całym świecie. Ono przybrało różne imiona – Yeti, Big Foot, Człowiek Śniegu, Sasquatch, Yowie – zdobywając rzesze wyznawców. Stało się problemem, bo okazało się kwestią wiary. Podzieliło ludzi na dwa obozy: ślepych fanatyków i równie zagorzałych sceptyków. Wzajem potrafią zgrabnie i przekonywająco ośmieszyć argumentację strony przeciwnej. Podkreślają, że tamtym na pewnym etapie wyłącza się rozumowanie. Nie mogą jednak w żaden sposób udowodnić, że ono nie istnieje, albo – że istnieje.


ANDRZEJ MUSZYŃSKI (ur. 1984) jest autorem nominowanej w tym roku do Nagrody Literackiej Gdynia „Miedzy”. Za wyprawę w Himalaje Birmańskie został wyróżniony nagrodą Kolos 2013. Na eksplorację północnej Birmy otrzymał też Nagrodę im. A. Zawady, ufundowaną przez Miasto Gdynia. Stale współpracacuje z „TP”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 32/2014