Wzór na nieistnienie

Dorota Masłowska: Posiadanie stało się symulacją tożsamości. Rzeczy stały się jej zasadniczym budulcem. Człowieka definiują przedmioty. / Rozmawiała Katarzyna Kubisiowska

18.11.2008

Czyta się kilka minut

Dorota Masłowska / fot. Andrzej Georgiew /
Dorota Masłowska / fot. Andrzej Georgiew /

Katarzyna Kubisiowska: Jako szesnastolatka wygrałaś konkurs miesięcznika "Twój Styl" na najlepszy dziennik z życia kobiety.  Już wtedy wiedziałaś, że na serio zajmiesz się pisaniem?

Dorota Masłowska: Moja mama bardzo szybko wpędziła mnie w świat książek, kupowała mi co tydzień nowe, więc od maleńkości siedziałam, czytałam i pisałam. To rozwija specyficzną wrażliwość, łatwość egzaltowania się, pozowania na "nie-siebie", może stąd sukces "Dziennika", może w ogóle stąd całe pisanie. No i moja upiorna pamięć do słów. Teraz widzę, gdy mam już 25 lat, że fikcyjne historie i emocje, które wynikają z ciągłego obcowania z literaturą, nie pozostają bez wpływu. W jakiś sposób paczą człowieka. Coś się nieustannie dopisuje, na wszystko ma się dowody, dobiera się fakty. Życie konstruuje się jak książkę.

Ulegasz takim złudzeniom?

Ostatnio staram się nie myśleć. Moja praca bywa niezdrowa: kiedy intensywnie piszę, przebywam cały czas sama ze sobą, wykonuję duży intelektualny, a przede wszystkim psychiczny wysiłek. Więc teraz skupiam się na tym, żeby coś przeżyć i poczuć. A nie ciągle wymyślać, jak to jest to przeżywać.

Teraz zmieniłabyś coś w tym "Dzienniku" pisanym prawie 10 lat temu?

Nic, nawet nie chciałabym go czytać. Ten dziennik to była forma produktu, przemontowałam fragmenty mojego prywatnego dziennika. W ogóle to okropnie wstydzę się juweniliów. Jak tylko wprowadziłam się do mieszkania, w którym znajdował się piec, to od razu spłonął w nim między innymi prawdziwy pamiętnik, kilka zeszytów kratka w kratkę zapisanych maczkiem. Jestem bardzo ambitna - wolę nie zrobić nic i żeby wszyscy wyrzekali, jak to nie miałam żadnego talentu, niż wypuścić w świat coś, co do czego nie miałabym pewności, że jest w 100 procentach tym, czym miało być.

Sztuka dystansu

Trzy lata po ukazaniu się "Dziennika" piszesz "Wojnę polsko-ruską pod flagą biało-czerwoną". Łatwiej było Ci przyjąć perspektywę polskiej kobiety czy Silnego, narratora "Wojny…", prymitywa o anarcho-nacjonalistycznych przekonaniach.

Zdecydowanie Silnego. Po publikacji "Dziennika" po raz pierwszy poczułam przedsmak rozpaczy wynikającej z obnażenia, odsłonięcia się. Przez te trzy lata, zanim ukazała się "Wojna…", sporo pisałam i nie byłam w stanie wyrwać się z pętli "odsłanianie się - szybkie z powrotem się zasłanianie". A w "Wojnie…" zauważyłam, że nie muszę być sobą, że historię mogę przepuścić przez zupełnie kogoś innego, że dopiero w takim filtrze wszystko zaczyna się mieścić. To było dla mnie wielkie odkrycie, upajający stan wolności.

Z "Pawia królowej", książki napisanej cztery lata po "Wojnie…",   wycięłaś przejmującą scenę porodu, pisaną chwilę po pojawieniu się na świecie Twojej córki. Dlaczego tak konsekwentnie uchylasz się od autobiograficznych śladów, skoro mają one uzasadnioną wartość artystyczną?

Ekshibicjonizm jest efektowny, można na nim wiele wygrać, pozyskać uwagę, na chwilę odczynić swoje traumy. Ale w taki styl pisania zawsze  uwikłane są osoby postronne, bliższe, dalsze. Pojawiają się zagadki: jak obnażyć siebie, nie obnażając ich. Zresztą, traktując rzeczywistość 1 do 1, nie zmieniając perspektywy, niczego się o sobie nie dowiadujesz. Po prostu nazywasz. Z czytelnikiem nie można tracić dystansu, wiem to na pewno. I nie chodzi o to, żeby się samemu zabezpieczać, tylko żeby też zabezpieczać prawdziwość swojego pisania. Obnażając się, bardzo łatwo ją utracić, popaść w autocenzurę, w "ja przeciwko beznadziejnemu światu". No i przede wszystkim, kiedy wszyscy mówią o sobie, to "sobie" w końcu  staje się mało interesujące.

Pożądana jest chwila autentyczności w tej karnawałowej konwencji, w której utrzymane jest Twoje pisanie.

Bez tej konwencji nic bym nie napisała, a "Między nami dobrze jest" mogłoby się zawrzeć w zdaniu: "Była kiedyś wojna. To było straszne". Śmiech ułatwia mi stanięcie obok. Bardziej niż powaga przysłuża się autentyczności.

"Paw królowej" był odpowiedzią na sukces, który przyszedł wraz z wydaniem "Wojny...".  W tej historii pokazałaś osobę skołowaną przez medialne iluzje, mającą poważne kłopoty z tożsamością.

Po publikacji "Wojny..." znalazłam się w dziwnej sytuacji: 19-letnia dziewczyna z małego miasta, wyrwana z kontekstu,

z jednej strony masowana po plecach, z drugiej kompletnie odsądzana od czci i wiary. Bardzo trudne doświadczenie. Musiałam wtedy napisać książkę o tym, jak można urobić człowieka, jak pewnego ranka budzi się on i czuje się bezkształtnym kawałkiem plasteliny. Niedawno do mnie dopiero dotarło, że lecące w moją stronę kamienie mają znaczenie trzeciorzędne.

Nie reagujesz już na medialne zamieszanie, które pojawia się po każdej Twojej  najbardziej niewinnej wypowiedzi?

Autorami tego zamieszania są na ogół mężczyźni. Początkowo chciałam, żeby w "Między nami dobrze jest" występowały wyłącznie kobiety. Kiedy jednak pisałam fragmenty pokazujące całościowe widzenie świata, to nie mieściły się one w ustach kobiety roku 2008. Ten sposób opisu rzeczywistości jest zarezerwowany tylko dla mężczyzn. Kobiety mogą poruszać się w sferze obyczaju, psychologii, kultury, pisać o swoich sukienkach czy menstruacjach, ale synteza i operacje na ideach są rzeczą męską. Więc jeśli mówię coś o wojnie, to jedni mężczyźni usiłują innym mężczyznom wytłumaczyć, co ja powiedziałam. Słucham, bo to w sumie ciekawe w końcu dowiedzieć się, co się mówiło.

 Babcia

Świat jest tak trudny do autentycznego istnienia, że wolisz pisać w "Między nami dobrze jest" o nieistnieniu?

To taka figura: "nie jest". Wymyśliłam ją na opisanie wirtualności świata idei, który oddala się od ziemi, ciała, człowieka w kierunku sieci, internetowego nicku, rzeczy efemerycznych na niekorzyść rzeczy trwałych. Rodzaj oderwania. Bohaterowie mówią ciągle, czego nie robią, nie zrobią, gdzie nie pojadą. "Nie jest" to gramatyczny wzór na nieistnienie.

W tej sztuce kluczową postacią jest Staruszka.  Ma ona swój pierwowzór w rzeczywistości?

Staruszka jest może kluczową postacią, ale tak naprawdę zbudowaną na rodzaju niemoty. Przez całą sztukę usiłuje powiedzieć właściwie jedno zdanie. Dlatego trudno mi stwierdzić, że wzorowałam ją na jakiejś konkretnej osobie…

Ale rzeczywiście jest tak, że całe życie mieszkałam z moją babcią i ten model wielopokoleniowej rodziny i wielopokoleniowego nieporozumienia na małym metrażu, który jest obecny w "Między nami dobrze jest", wziął się właśnie stąd. Gdy wybuchła wojna, moja babcia miała 18 lat. O dziwo, ten czas traumy wspominała bardzo dobrze, bo wiązał się z jej młodością. Pracowała jako przymusowa robotnica, a jednak później mawiała, że najpiękniejszym językiem jest niemiecki, a jak bamber zrobił rosół, to był on najsmaczniejszy. Powtarzała te historie jak mantry. Mam je ponagrywane na moje wewnętrzne taśmy. Ponieważ ciągle coś tam pisałam, w rodzinie istniał mit, że ja je kiedyś spiszę.

Spiszesz?

Pewnie nigdy nie odtworzę ich chronologicznie, chyba że dla siebie. Ale te obrazy, aura i ciągłe "ależ to było piękne" w jakiś utajony sposób do "Między nami dobrze jest" się wkradło.

Babcia była prostą osobą i jednocześnie czytała mnóstwo książek. Moja mama wspomina, że raz w tygodniu rzucała wszystkie garnki i jechała do kina. Może też dlatego jej opowieści były tak barwne, wysmakowane, pełne szczegółów. Ale największą pasją babci pozostawało jedzenie - gromadziła je, przygotowywała, konserwowała, gotowała. Kiełbasy wieszała na oknie, marchewki skrobała nawet wtedy, gdy straciła wzrok. Koszmarnie bała się głodu, którego zaznała za okupacji.

W ogóle wojenny czas był w moim życiu obecny od najmłodszych lat. Chodziłam do podstawówki im. Martyrologii Piaśnicy, gdzie na początku wojny Niemcy zamordowali

12 tysięcy nauczycieli, księży, pomorskiej inteligencji. W związku z tym doroczne apele, wizyty w izbie pamięci, łuski, hełmy, wiersze, ponury las pod Wejherowem.

Do dziś pamiętam słowa, które mama mówiła w samochodzie do taty: "Obcinali kobietom piersi, a dzieci wieszali na hakach rzeźnickich". To niezrozumiałe zdanie powracało do mnie przez wiele lat jako dyżurny koszmar. Później dopiero dotarło do mnie, że chodziło o Niemców.

Babcia była religijna?

Bardzo - i to w taki szlachetny sposób. Jej świat nie był jednowymiarowy, a niebezpiecznie magiczny, trochę meksykański. Siedziała wśród obierek z jarzyn, w dłoni z różańcem z pogubionymi paciorkami. Ciągle opowiadała, jak przychodziły do niej duchy. Teraz ludzie latają samolotem do Indii, zamykają się w klasztorach i płacą mnóstwo kasy za poczucie przez chwilę, że świat nie jest płaski.

Nie zdążyłaś dobrze poznać żadnej z historycznych epok, które tak mocno kształtowały życie Twojej babci. W 1989 roku, w momencie ustrojowej transformacji, miałaś zaledwie 6 lat. Przechowujesz w pamięci jakieś obrazy związane z czasem PRL-u?

To jest raczej pamięć niedobrych barw, złych smaków, zapachów. Rzeczywistość brudna, śmierdząca, przydymiona jak kolory farbek plakatowych Astra, lewa czekolada o smaku brązowej margaryny i serek homo… Stosunkowo niedawno dotarło do mnie, że wtedy wszystko trzeba było zrobić sobie samemu. Obywatel dostawał deskę i książkę o tym, jak samodzielnie wykonać półkę. Kasztana i instrukcję, jak zrobić z niego laleczkę. To ciekawe w zderzeniu ze współczesnością, gdzie wszystko jest gotowe, a dziecięce zabawki nie służą do zabawy, tylko do kolekcjonowania.

Mleko i krewetki

Twój tata wykonywał zawód uprzywilejowany w państwie komunistycznym, bo jako marynarz swobodnie przekraczał granice. Zapewne przywoził z podróży przedmioty w tamtych czasach nieosiągalne w polskich sklepach.

Kiedyś przywiózł mleko w kartonie - jednolite, bez kożucha, jakby nieprawdziwe. Piliśmy je z bratem do bólu brzucha. Dziś myślę, że to syntetyczność tak bardzo nam w nim smakowała. Poza tym miało ono opakowanie, wtedy skarb. Gdy ostatnio rozwijałam spożywczą folię, pomyślałam, że dla ludzi z poprzedniego ustroju cała rolka to musiałby być kosmos: mnóstwo materii, którą można używać do woli, a nie wydzielony kawałek mający wystarczyć na kilka razy. Niezmierzona całość, a nie uboga część.

Świat w Twoich książkach składa się właśnie z kawałków, a nie z całości, jakby w Polsce od czasu ustrojowej transformacji nic się nie zmieniło.

Bo jestem przejęta tym, że stare formy dużo szybciej wyparowują z estetyki, architektury, mody niż z ludzkiej głowy. Że kostiumy i meble mogą się zmienić, ale system o wiele dłużej trwa w mentalności. W Polsce pod nowym designem ciągle czają się dawne przyzwyczajenia i traumy. Istnieje teoretyczna wolność jednostki, jej samosterowność, przy jednoczesnym pilnowaniu przez inne jednostki, żeby była taka sama jak one. Świetnie to widać w sposobie ubierania się: tutaj ciągle jest bardzo silne poczucie normy. Masz buty inne niż wszyscy i ludzie przechodzą na twój widok na drugą stronę ulicy, a dzieci rzucają w ciebie jajkami.

Oskarżasz ten fantomowy świat. Jesteś równie mocno zbuntowana co hiphopowcy, z których rytmem Twoja pisarska fraza ma wiele wspólnego.

Ja nie oskarżam wyłącznie świata, ale i siebie w nim. Nie dzielę go na dobrą, mądrą siebie i złą resztę. Umiem robić torty ze słów, piękne konstrukcje. Wycyzelowany język kompletnie nie pasuje do opisu obecnej rzeczywistości. Średnio interesuje mnie historia, jeśli już, to chcę wyrażać poprzez nią kompletną miałkość życia. To, że wielkie narracje już się w nim nie mieszczą, bo wszystko trwa chwilę, błyskawicznie następuje zmiana dekoracji. W takim niedomaganiu fabuły widzę coś bardzo dla współczesności znamiennego.

Czy wciąż piszesz tak błyskawicznie jak "Wojnę… ", która powstała w miesiąc, pomiędzy przygotowaniami do matury?

Wtedy to był zew, pisałam chyba każde słowo, które znałam, więc "Wojna…" nabrała szybko sporych rozmiarów. A zbieranie danych do "Między nami dobrze jest" zajęło mi dwa lata, pisanie miesiąc. Musiałam też poczekać na gniew, bez którego nie potrafię pisać.

Co go wywołało?

Trafiłam na urodziny ze światłami rampy i płonącymi krewetkami. Rozpaczliwa pustka w oczach gości, brak tematów do rozmowy i wszędzie te krewetki z wygaszonymi w nich petami. Wróciłam z poziomem nienawiści przekraczającym wszelkie normy.

Rzeczy

W "Między nami dobrze jest" wielokrotnie powraca temat jedzenia.

Lubię patrzeć, co ludzie mają w koszykach w hipermarkecie. Chodzę, oglądam etykietki, czytam składy. Zwłaszcza fascynują mnie te fantomowe produkty z Tesco i Biedronki "kupuj najtaniej". Substytuty różnych rzeczy: śmietana z wody, tiramisu z tektury, drewniany groszek. Ubogi człowiek nie kupuje jedzenia mniej, tylko sięga po symulację wszystkich produktów, które jedzą ludzie bogaci. Ubogi kupuje ideę jedzenia. Wszyscy idziemy tą samą ulicą, ale tak naprawdę nie mamy ze sobą nic wspólnego, począwszy od chwili, kiedy zaczynamy jeść lub rozwijać papier toaletowy.

Ekonomia jedzenia mocno jest sprzężona z konsumpcjonizmem, jednym z tematów "Między nami dobrze jest".  W niektórych częściach świata z głodu umierają ludzie, w innych nadmiar żywności zatapia się w oceanach.

W wyrzucaniu jedzenia jest coś z pornografii. Moja babcia nigdy tego nie robiła, a mnie to strasznie obrzydzało. I wciąż mnie obrzydza stare jedzenie, ale, jak i babcia, nie jestem w stanie go wyrzucić. Daję psu sąsiadki.

Sposób odżywiania może być też formą demonstracji.

Kolejną etykietką, z której konstruujemy tożsamość. Zamiast ją mieć. Jest tyle sposobów jedzenia: restauracje, gotowanie w domu, catering, stołówki, kanapki z dworca. Sushi, kuchnia etiopska - i znowu idea, bo czasami dużo smaczniejsze jest jajko z solą.

W rodzinnym domu doprowadzały mnie do rozpaczy nieustające dyskusje o tym, co jutro przygotować na obiad. Moja babcia  wymyślała, gotowała, nakładała na talerz, prawie gryzła. Obserwowała, czy się wszystko je, potem czy się wszystko zjadło, później robiła porządek na talerzu, w końcu brała go do mycia. Całkowicie zawłaszczyła sobie przestrzeń związaną z żywnością, to była jej i tylko jej sfera zarządzania. A że rytuały jedzeniowe są genetyczne, to ja też się teraz gapię na moją córkę w trakcie posiłku, pilnie strzegąc, czy wszystko znikło z talerza i czy ładnie pogryzła.

W Twoim pisaniu ważna jest obecność przedmiotów,  ich intensywny nadmiar lub rozpaczliwy brak, ale zawsze chęć posiadania.

Jest taki film dla dzieci, "Labirynt", o rozkapryszonej, egoistycznej dziewczynce, która trafia do labiryntu zawiadowanego przez króla goblinów granego przez Davida Bowie. W pewnym momencie pojawia się tam wiedźma ubrana w taką cudaczną konstrukcję z niepotrzebnych  rzeczy. I ta wiedźma na bohaterkę zaczyna kłaść te rzeczy - lalki, długopisy, piórniki… Mówi: "potrzebujesz jeszcze tego, przyda ci się jeszcze to". Ten obraz bardzo pasuje do mojej wizji przedmiotu jako czegoś, co obciąża, odbiera mobilność i powietrze. W dobie, kiedy wszyscy ludzie są do siebie podobni, kiedy nastąpiła homogenizacja osobowości, posiadanie staje się symulacją indywidualności. Symulacją tożsamości, która jest coraz bardziej zewnętrzna. Jak fryzura. Rzeczy nie są już emanacją osobowości, ale zasadniczym jej budulcem. Człowieka definiują przedmioty.

Nie przywiązujesz się do żadnych rzeczy?

W wieku lat 19 zaczęłam zarabiać pieniądze. Mogłam kupować rzeczy, o których wcześniej marzyłam. Myślałam, że jak będę je miała na własność, to stanę się strasznie szczęśliwa. I gdy już je miałam, poczułam pustkę. Spełnione marzenia obnażyły swoją miałkość. To była bardzo skuteczna szczepionka przeciw posiadaniu. Teraz mam wręcz nienawiść do rzeczy: redukuję je, eliminuję, rozdaję.

W naszej rozmowie wielokrotnie powracała postać Twojej babci. Mówisz o niej podobnie jak Dubravka Ugrešić o swojej bułgarskiej babci, której pisarka w dzieciństwie specjalnie nie kochała, a nawet ją drażniło, gdy z uśmiechem na twarzy piekła ona ciasta jako słodkie pocieszenie dla strapionych bliskich. Po latach Ugrešić, już jako emigrantka, przyznaje się, że z podobnym uśmiechem piecze ciastka, obdarowując nimi zasmuconych przyjaciół.

Zastanawiasz się teraz, ile jest mojej babci we mnie? Świat tak przyspieszył, kolejne pokolenia tak bardzo się oddalają, że to jest raczej mnożenie się lat przez siebie, potęgowanie, a nie dodawanie. Więc zderzenie babcia-wnuczka to konflikt kosmosów, te rzeczywistości w żaden sposób się nie stykają. A jednocześnie niosę swoją babcię w sobie i moja córka też ją będzie pewnie niosła. Ciekawe, dokąd ją zaniesie.

Dorota Masłowska (ur. 1983) jest pisarką, laureatką nagrody Nike 2006, którą otrzymała za "Pawia królowej". Rozgłos przyniosła jej debiutancka powieść "Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną. Właśnie ukazała się jej nowa książka pt. "Między nami dobrze jest".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarka i autorka sztuk teatralnych, od września 2020 r. felietonistka „Tygodnika Powszechnego”. Zadebiutowała w 2002 r. powieścią „Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną” (Paszport „Polityki”), a wydany cztery lata później „Paw królowej” przyniósł jej… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 47/2008