Wyspa frustracji

Uchodźców na Lesbos przybywa mniej niż kiedyś, ale zostają tu na dłużej.
z greckiego archipelagu na Morzu Egejskim

25.02.2019

Czyta się kilka minut

Dzikie obozowisko Gaj Oliwny na wyspie Lesbos, styczeń 2019 r. / JAKUB MEJER
Dzikie obozowisko Gaj Oliwny na wyspie Lesbos, styczeń 2019 r. / JAKUB MEJER

No i gdzie są, k..., wolontariusze? Nie ma! – Omar Al-Said, społecznik, wspina się drogą, która prowadzi do obozu dla uchodźców (lub, by użyć pojęć oficjalnych, do „hotspotu” i „miejsca pierwszej rejestracji”) w miejscowości Moria.

Europejczycy uwielbiają określać „złe miejsca” pojęciami z literackiego świata Tolkiena. Ale tym razem nazwa nie pochodzi od mrocznych podziemi z „Władcy Pierścieni”. Jest autentyczna: tak nazywa się wioska, wcześniej znana głównie z dobrze zachowanego rzymskiego akweduktu.

Przed chwilą zakończyła się burza z gradobiciem, typowa dla zimy na wyspach Morza Egejskiego. Stromą drogą spływa rzeka deszczówki wymieszanej z błotem. Tu, gdzie sporo jest przenośnych toalet (wyglądających jak ostatniego dnia na festiwalu Woodstock), brunatna breja miesza się z detergentami i ekskrementami. Obok bawią się dzieci – w klapkach, mimo temperatury 5 stopni Celsjusza. Nie wyglądają na przejęte sytuacją, dla nich to codzienność. Dorosłych prawie nie widać.

Po lewej stronie drogi rozciąga się główny obóz. Zdaniem jego administracji jest w stanie pomieścić w odpowiednich warunkach do 3,5 tys. osób. Ale potrafi tu mieszkać nawet trzy razy więcej – wtedy nazywany jest „najgorszym miejscem w Europie”. Za dziurawym drutem kolczastym widzimy ciasno rozstawione kontenery mieszkalne. Natomiast po prawej stronie drogi leży nieoficjalna, miejscami nawet nielegalna część obozu, zwana Olive Grove (Gaj Oliwny).

Omar sprawdza, czy rozstawione na dziko prowizoryczne namioty, zbudowane z kawałków brezentu (z logo ONZ lub UE), gałęzi, plastiku i siatek, nie ucierpiały podczas burzy. – Z reguły właśnie to robię na co dzień. Siedzę w Olive Grove, pomagam rozstawiać i poprawiać namioty – mówi.

– Wolontariusze przyjadą latem. Będą pracować po pół godziny dziennie, żeby poczuć się lepiej. Resztę dnia spędzą, opalając się na plaży, a wieczorem pijąc w barach i sypiając ze sobą – powie później.

Siła obrazu

Alan Kurdi – trzyletni syryjski Kurd, którego leżące na plaży w tureckim Bodrum ciało wstrząsnęło światem we wrześniu 2015 r. – nawet nie chciał dotrzeć do Lesbos. Jednak to ta grecka wyspa na Morzu Egejskim najbardziej odczuła jego wpływ.

– Stał się wiralem – mówi Omar. Wiral to treść (np. film, zdjęcie, hasło), która szybko rozprzestrzenia się w internecie i powoduje różne konsekwencje, także w świecie niewirtualnym.

Zdjęcie martwego Alana Kurdiego poruszyło mnóstwo ludzi na Zachodzie. Jedni ograniczyli się do wyrażenia emocji na portalach społecznościowych, inni postanowili zrobić coś więcej. – A ponieważ to na Lesbos przypływało wtedy najwięcej uchodźców, więc wolontariusze przyjeżdżali tutaj – wyjaśnia Omar.

– Wtedy było inaczej niż dziś. Budynki te same, ale było dużo wolontariuszy, małych i dużych organizacji pozarządowych, przypływających łodzi – mówi Farshad Shamgholi, koordynator akcji ratunkowych w Lighthouse Relief, zajmującym się obserwacją plaży na północy wyspy.

– To było jak rzymska orgia, wszyscy przyjeżdżali ratować ludzi. Dobrze wiedzieliśmy, że wielu z nich nic nie robiło – mówi Stavros Mirogiannis zarządzający obozem Kara Tepe.

Ci, którzy w dalszym ciągu są zaangażowani w pomoc dla przybywających na wyspę, uwielbiają wracać do tamtych momentów. Kiedy greccy rybacy się zjednoczyli i smażyli dla uchodźców 15 tys. sardynek dziennie. Kiedy wolontariusze własnoręcznie pomagali w rozładowywaniu dziesiątek pontonów. Kiedy sami zorganizowali prowizoryczny obóz w byłej dyskotece.

W styczniu 2016 r. brytyjski dziennik „Guardian” pytał, „czy na Lesbos nie ma za dużo organizacji pozarządowych?”. Pisał, że na wyspie jest ich 81, a oficjalnie zarejestrowanych jest raptem 30. Tymczasem aktywiści mówią, że u szczytu popularności na Lesbos działało ich prawie 200, a wolontariuszy były tysiące.

Temat opatrzony

Trzy lata później nie trzeba zadawać tego pytania.

Mniejsze organizacje nie są w stanie pracować w okresie świąt, bo nikt nie chce przyjechać. Problem nie dotyczy tylko wolontariuszy: w styczniu w obozie Pikpa od czterech miesięcy nie było psychologa. W Morii pracował tylko jeden lekarz, przyjmował jedynie pilne przypadki. Kolejki były ogromne.

– Z powodu presji więcej osób rzuca robotę. Kiedyś w szpitalu było czworo pediatrów, teraz jest dwoje. Nikt nie przyjeżdża do pracy. W obozie też nie mogą znaleźć ludzi – mówi Nicolien Kegels, odpowiedzialna za sprawy medyczne w organizacji Lekarze bez Granic.

– Brakuje pieniędzy. W 2015 i 2016 r. uchodźcy na Lesbos to był gorący temat, było dużo wolontariuszy i dużo dotacji. Powoli to spowszechniało, opatrzyło się, stało się tematem podobnym do sytuacji izraelsko-palestyńskiej: włączasz telewizor, słyszysz, że zastrzelono dwie osoby, ale już cię to nie rusza, bo słyszałeś to tyle razy. Tak samo jest z pomocą humanitarną na Lesbos. Trwa to tak długo, że się stało normalne, coraz trudniej dostać dotację i wolontariuszy. To bardzo frustrujące – mówi Farshad Shamgholi.

– Ludzie z czasem są w stanie przyzwyczaić się do wszystkiego, od pewnych rzeczy odwracają wzrok i wypierają ich istnienie, bo tak jest łatwiej – dodaje Adam Pawłowski, który od 2016 r. jeździ jako wolontariusz na Lesbos.

Ofiary umowy

W marcu 2016 r. Turcja i Unia Europejska podpisały umowę o uchodźcach. W zamian za pomoc finansową prezydent Erdoğan zobowiązał się zatrzymać u siebie przybyszów i nie przepuszczać ich dalej. Po tej umowie zmniejszyła się też liczba przypływających na greckie wyspy. W 2015 r. było to – według Wysokiego Komisarza Narodów Zjednoczonych ds. Uchodźców (UNHCR) – 856 tys. osób, a w 2017 r. już tylko niespełna 30 tys.

Potem, pod koniec lata 2017 r., fundusze unijne przestały płynąć bezpośrednio do organizacji pozarządowych, zaczął nimi dysponować grecki rząd. – Większość organizacji pozostało jeszcze kilka miesięcy i zakończyło operacje na wyspie – mówi Nicolien Kegels.

Ubiegających się o azyl jest mniej, ale zmienił się ich status. Przed umową Unia-Turcja przebywali tu zaledwie na kilka dni i szybko ruszali dalej, na europejski kontynent. Teraz muszą zostać aż do pełnej rejestracji wniosku o azyl, wraz z wywiadem z urzędnikiem i badaniem lekarskim.

– Średnio spędzają w obozie 4-5 miesięcy, a najdłuższy pobyt to rok i 8 miesięcy. Mamy 760-780 osób, które są tu już ponad rok. 80 proc. z nich ma pozytywną decyzję, ale boi się ją odebrać, bo w przypadku negatywnej jesteś zatrzymany aż do deportacji – mówi Patrick Mansour, odpowiedzialny za koordynację hotspotu w Morii.

Patrick dodaje: – Ludzie są uziemieni na dłuższy czas, utknęli w próżni. To kreuje frustrację, to normalna ludzka reakcja. Najbardziej wrażliwi się samookaleczają.

– W 2015 r. ludzie mieli nadzieję. Mogli się na czymś skupić, byli w ruchu. Cierpieli, ale to było zduszone, bo mieli nadzieję na lepsze życie. Teraz zabrali im całą nadzieję – mówi Philippa Kempson, jedna z bardziej znanych aktywistek na wyspie. – Wyobraź sobie: utknąłeś w namiocie, a jedynym powodem, żeby wstać, jest kolejka po jedzenie, którego nie da się jeść. Poziom depresji jest ogromny, ludzie próbowali popełnić samobójstwo, niektórzy w ogóle nie wychodzili z namiotu.

Codzienna wyprawa po wodę pitną. Miejscowość Moria na Lesbos, listopad 2018 r. / CHARLIE YAXLEY / UNHCR / ONZ

Problem psychiczny

Organizacja Aegean Boat Report szacuje, że w połowie lutego na Lesbos było 7300 uchodźców. Około 4500 z nich mieszka w Morii: obozie w byłych koszarach, który podlega bezpośrednio greckiemu rządowi.

W dzikiej części Olive Grove warunki są najgorsze. Kontenery i namioty przepełnione, ostatnio często nie było prądu. Za mało toalet i pryszniców, ludzie stoją w długich kolejkach po jedzenie.

– Pewien dziennikarz zrobił materiał o uchodźcach, którzy dotarli już do Belgii. Ci, którzy wcześniej mieszkali w Morii, radzą sobie gorzej niż ludzie przebywający w innych obozach. Mają problem, by się ustatkować, wrócić do życia, nawet psychologowie i pracownicy społeczni widzą różnicę – mówi Nicolien Kegels.

1200-1300 ludzi mieszka w Kara Tepe, zarządzanym przez samorząd obozie tylko dla rodzin w byłej strzelnicy. 80 osób znajduje się w Pikpie, obozie w byłym ośrodku dla młodzieży. Tu przebywają najbardziej narażeni, m.in. homoseksualiści i niepełnosprawni. Niewielu mieszka w wynajętych mieszkaniach.

Większość z tych 7300 ludzi to mężczyźni, ale coraz częściej są rodziny i samotnie podróżujące dzieci. Od ponad pół roku na wyspę docierają głównie Afgańczycy – w Morii stanowią dziś 77 proc. społeczności. Wielu ucieka z Iranu, gdzie przebywali od lat. Wygnał ich stamtąd kryzys ekonomiczny wywołany amerykańskimi sankcjami i ostrzejsza polityka irańskiego reżimu wobec Afgańczyków (są wydalani z kraju lub – podobno – wcielani do wojska i wysyłani do Syrii, gdzie walczy irański kontyngent).

Czekając, radzą sobie na różne sposoby. W Morii powszechne są alkoholizm i nadużywanie leków, łatwo dostępna jest też marihuana.

Somalijczycy, których spotykam wieczorem na obrzeżach Olive Grove, są pijani. Prawie każdy trzyma piwo lub plastikowy kubek z jakąś nalewką. Stoją, w japonkach lub klapkach i skarpetach, przed metalową beczką. Palą w niej plastikowymi i papierowymi śmieciami, dym dusi. Kilka dni wcześniej w pożarze spalił się ich dom: duży namiot-dormitorium, którego osmolone fundamenty widać w pobliżu.

Opowiadają różne historie. Idris twierdzi, że chce dotrzeć do swojej kenijskiej żony i dziecka, które mieszkają w Manchesterze. Inny mówi, że przez kilka miesięcy starał się przedostać przez granicę fińsko-rosyjską; prezentuje nawet podstawy języka rosyjskiego. – Rosja zły kraj dla uchodźców – mówi krótko. Chwali się zdjęciami ran postrzałowych.

– Miejscowi nas tu nienawidzą. W hotelu widzą czarną twarz i od razu wypraszają – mówi jeden. – Przestań, nie wszyscy są źli – odpowiada drugi.

Oferta przetrwania

Nie wszyscy odreagowują używkami. Można ich spotkać, jak łowią ryby na plaży. Wielu spaceruje. Są w bankach, kantorach, lombardach, przeglądają półki sklepów. Dalej mogą korzystać z dość bogatej oferty organizacji pozarządowych.

Amir pracuje w Safe Passage, warsztacie, w którym szyje się torby z zostawionych kamizelek ratunkowych. Przydało się doświadczenie przy szyciu garniturów w Teheranie. Od dawna może opuścić wyspę, ale postanowił zostać. – Większość ludzi, których tu spotkałem, jest dobra. Niektórzy są źli, ale mam przyjaciół wśród uchodźców, wolontariuszy i lokalnych mieszkańców. A praca pozwoliła mi odzyskać życie – mówi.

Wynajął mieszkanie, kupił aparat fotograficzny i sprzęt do biegania. Planuje przebiec maraton, chciałby zostać fotografem. Na razie musi mu wystarczyć konto na Instagramie, gdzie ma 1300 obserwujących.

Pracę dostał, bo uczestniczył w zajęciach w pobliskim centrum kultury Mosaik. To – obok skierowanego do kobiet centrum Bashira – najważniejsze w Mitylenie, głównej miejscowości wyspy, miejsca socjalizacji uchodźców. Mogą tu uczestniczyć w warsztatach upcyclingu, lekcjach angielskiego, greckiego, alfabetu łacińskiego czy obsługi komputera.

Swoje zdolności artystyczne można też rozwijać w Hope Project, realizowanym przez Erica i Philippę Kempsonów, najgłośniejszych chyba aktywistów na wyspie. Niepozorny blaszak kryje pracownię malarską. Akurat kończą się warsztaty fotograficzne: uchodźcy dostali aparaty i mogli robić zdjęcia swojego życia w obozie, jego intymnych momentów.

Obok jest punkt dystrybucji ubrań, w którym pomagają odnaleźć się nowo przybyłym na wyspę. W tym samym budynku jest jeszcze piekarnia, kuchnia, magazyn na dary i coś w stylu kawiarni.

Podobne miejsce, łączące stołówkę i centrum kultury dla uchodźców, prowadzi w miasteczku Skala Sykountas greckie małżeństwo, Nikos i Katerina. W centrum Mityleny działa modna restauracja zarejestrowana jako organizacja pozarządowa, gdzie pracują uchodźcy.

Uczucia ambiwalentne

Poczucie niemocy wpływa na tych, którzy wciąż się angażują.

Często już po kilku minutach rozmowy zmierza ona w kierunku wzajemnych oskarżeń i wylewania żalów. Małe organizacje pozarządowe krytykują duże, twierdząc, że mogłyby robić więcej. Jedni drugim zazdroszczą popularności w mediach społecznościowych i rozpoznawalności. Powszechnie krytykowani są przedstawiciele Unii i ONZ. Na murach widać napisy pod adresem agencji unijnej z siedzibą w Warszawie, odpowiedzialnej za granice: „Pieprzyć Frontex” albo „Fronteksie, co powiesz swoim dzieciom?”.

Ambiwalentne uczucia wywołuje też wielu wolontariuszy: czasami nie robią nic, a czasami wywołują dodatkowe problemy, np. wiążąc się w związki z uchodźcami. – Wolontariuszy trzeba monitorować. Co robią i dlaczego, czy przyjechali dla wpisu w CV, czy dla siebie? – mówi Stavros Mirogiannis.

Środowisko pomagających czuje się kryminalizowane. Ponad sto dni w areszcie spędziło dwóch aktywistów Emergency Response Centre International: Irlandczyk Sean Binder i Syryjka Sarah Mardini (jej siostra wystąpiła na igrzyskach w Rio w drużynie uchodźców). Zostali wypuszczeni za kaucją w grudniu 2018 r., czekają na proces. Są oskarżeni o handel ludźmi.

Od tego momentu liczba osób, które uczestniczą w akcjach ratunkowych na plażach Lesbos, znacznie spadła.

Specyficzne są relacje z miejscową ludnością. Mieszkańcy obozów często skarżą się na rasizm, właściciele hoteli starają się zamknąć Pikpę, a skrajna prawica zmusiła do wyprowadzki z północnej części wyspy rodzinę Kempsonów (ich nastoletnia córka ze względów bezpieczeństwa zaczęła naukę w Wielkiej Brytanii).

– Tam, gdzie mieszkaliśmy, było dużo faszystów. W pełni nas winili za uchodźców. Po 18 latach raju ostatnie dwa lata żyliśmy z monitoringiem, zamkniętymi bramami, reflektorami. Byliśmy więźniami we własnym domu – mówi Philippa Kempson.

Z drugiej strony obozy prowadzone przez mieszkańców Lesbos są oceniane lepiej niż te podlegające bezpośrednio rządowi.

Sytuacja zależy też od miejsca. W Mitylenie, która nigdy nie była bardzo turystyczna, jest łatwiej. Podobnie w Skali Sikamineas, zamieszkanej przez społeczność Greków, którzy emigrowali z Turcji dziesiątki lat temu. Najgorzej jest w malowniczych turystycznych miasteczkach, jak Molivos.

– Trzeba brać pod uwagę, że tutejsza gospodarka odczuła to mocno. Mówi się, że liczba turystów spadła o 70 proc. Dużo biur turystycznych wycofało Lesbos z oferty, przypływa mniej statków pasażerskich. Biznes nie jest taki jak kiedyś, a nikogo nie obchodzi sytuacja lokalnej społeczności. Łódź z uchodźcami może przybić do brzegu latem w porze lunchu. Nie można oczekiwać od każdego na wyspie, by kontrolował emocje i nie tracił równowagi – mówi Farshad Shamgholi.

Oczekując wiosny

Tir wyładowany darami z Polski jedzie na Lesbos 30 dni. Zbiórka koców, śpiworów, zabawek i kosmetyków, które zajęły 270 kartonów, trwała dłużej. – Prawie kwartał i była prowadzona w Warszawie, Poznaniu, Pabianicach, Krakowie, Wrocławiu i Opocznie, a na finiszu dołączyliśmy do wysyłki rzeczy zebrane w organizacji ADA Puławska – mówi Adam Pawłowski, organizator zbiórki.

Pod koniec stycznia zaczęła je rozdawać potrzebującym rodzina Kempsonów wraz z wolontariuszami (którzy sami są uchodźcami). Pieniędzy ze zbiórki internetowej starczyło też na bony świąteczne dla wolontariuszy i skarpety oraz buty dla ratującego na plażach Refugee Rescue. Teraz Pawłowski wraz z grupą znajomych zakłada fundację. Nazwa robocza: The Hope Project Polska (analogicznie do działalności Kempsonów). Chcą regularnie organizować zbiórki darów dla Lesbos.

Tymczasem na wyspie przygotowują się na wiosnę i lato, gdy na pewno pojawi się więcej łodzi. – W tym celu staramy się transferować ludzi do obozów na kontynencie – mówi Patrick Mansour.

– Trudno przewidzieć przyszłość. W jednym roku w jakimś miesiącu jest dużo łodzi, w następnym nie. Latem Moria jest najgorszym miejscem, w jakim byłam w życiu, a byłam wcześniej w Czadzie i Kongu. Ale jeśli w 2-3 tygodnie przeniosą ludzi i z 9500, bo tyle potrafi ich być, zrobi się 5000, będzie zupełnie inaczej, lepiej – mówi Nicolien Kegels.

Pracy już teraz jest dużo. W środę 13 lutego zaginęła dziewięcioletnia Afganka: z rodzicami i czworgiem rodzeństwa płynęła pontonem, ponton uderzył w skały, dziewczynka wypadła za burtę.

Inni mieli więcej szczęścia: tylko od 10 do 13 lutego na tutejsze plaże dotarło 330 ludzi. ©

Autor jest dziennikarzem polsatnews.pl.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 9/2019