Wyspa ciszy

Takich jak oni – głuchych od urodzenia – jest blisko pięćdziesięciu. Języka migowego, który tu, na Bali, stworzyli sami głusi, nauczyła się niemal cała wioska.

09.10.2017

Czyta się kilka minut

Ariana i jego ulubione miejsce w wiosce Bengkala / WOJCIECH PELOWSKI
Ariana i jego ulubione miejsce w wiosce Bengkala / WOJCIECH PELOWSKI

Gdyby mógł, złapałby mnie za rękę i nie puścił, dopóki nie dojdziemy na miejsce. A tak 12-letni Ariana biegnie przede mną, i tylko co jakiś czas odwraca głowę, by sprawdzić, czy wciąż za nim idę, i czy widzę, że pali.

Jedzenie

Dym słodkich, tanich papierosów unosi się w wilgotnym powietrzu. Miesza się z zapachem tlących się w każdym zakamarku wyspy kadzideł. To dzięki nim mieszkańcy Bali próbują wkraść się w łaski swoich bogów. Zwłaszcza tych złych, dających o sobie znać nocą.

Do mieszczących się w dłoni bambusowych pudełek oprócz kadzideł wkładają ryż, woreczki z kolorowymi napojami i wszystko, co może udobruchać tych, od których zależy ich los.

I tak przed zakładami fryzjerskimi, sklepami z odzieżą i biżuterią stoją pudełka obsypane płatkami kwiatów. Właściciele restauracji i ulicznych barów nie żałują przysmaków: są prażone orzechy, wiórki kokosowe i kawałki mango. Co przezorniejsi Balijczycy wożą małe pakunki za szybą samochodów, przyzwyczajeni już do zapachu rozgotowanego ryżu. Ale są i tacy, którzy wiedzą, że bogowie najbardziej lubią coca-colę i papierosy.

„Jedzeniem dla bogów” nazywają bambusowe puzderka – cenang – turyści, i z pietyzmem omijają je na poboczach ulic. Wiedzą, że podeptanie ich to podep- tanie największej tu świętości.

Pozostałości po wystawianym trzy razy dziennie jedzeniu, nocą częściowo wyjadane przez leniwe koty i wałęsające się na potęgę psy, gniją w nieopróżnianych koszach, rowach i przed bramami ogrodów.

Wioska

Przed domem Ariany bambusowe pudełka są skromniejsze. Tu, w północnej części wyspy, nieturystycznej, biednej, bogowie też mają się gorzej.

Ariana ma wielkie brązowe oczy, które świata poza niewielką wsią Bengkala dotąd nie widziały. Ale ten swój świat pokazuje chętnie. Jego centrum – 11-metrowe drzewo. Idzie z nami jego nauczyciel, Ketut Kanta.

Jego imię zdradza, że należy do najniższej balijskiej kasty rolników Sudra (wyżej są kupcy – Weisia, arystokracja i potomkowie dawnych władców Bali – Ksatria, wreszcie kapłani – Brahmini), a także którym w kolejności jest dzieckiem. Pierwsze nosi tu imię Wayan, Putu lub Gede, drugie – Made lub Nengah; trzecie – Komang lub Nyoman, wreszcie czwarte – Ketut. Narodziny piątego dziecka uruchamiają machinę imion od nowa.

Dalej dziedziniec, a na nim kilkunastu mężczyzn, siedzących na schodach, bez koszul, ze zsuniętymi na ziemię japonkami. Palący, uśmiechnięci, przysiadalni. Jak większość Balijczyków. „They are normal” – będzie powtarzał Ketut. I wytłumaczy, że takich jak oni – głuchych od urodzenia – w liczącej nieco ponad 2 tys. mieszkańców wiosce Bengkala jest blisko pięćdziesięciu. Poda nazwę genu odpowiedzialnego za ich głuchotę – DFNB3. I nazwę języka migowego – Kata Kolok, który tu, z dala od świata, stworzyli sami głusi, a którego nauczyła się niemal cała wioska.

„Pindu” – zapisuje w notesie swoje imię siedząca pod brudną, odrapaną ścianą kobieta. Dopisuję: „matka, 42 lata”. „Astarizz” – notes wędruje dalej, „córka, 21 lat, za trzy miesiące i ona będzie matką”. „Nodi” – „2,5 roku, najmłodsza”. Wszystkie głuche. W ich rodzinie, podobnie jak w kilku innych w wiosce, głuchota jest dziedziczona z pokolenia na pokolenie. Rekord wioski to siedem głuchych pokoleń.

Między nami bambusowy kosz, a w nim równo ułożone cukierki, przygotowywane na jedną z kilkuset obchodzonych co roku na Bali ceremonii. Tym razem będzie to Galungan – czas, gdy duchy wracają na ziemię. Przepis jest prosty: mleko kokosowe, cukier, szczypta soli, wrzątek. Zastygła różowa masa owijana jest w niewielkie papierki. Częstują, pytają, czy dobre. Dobre.

Taniec

Siadamy na podłodze. Zdejmujemy buty. Z moich, sznurowanych – tu są rzadkością – radość ma mały rudy kot, który skradnie z nich wkładki.

Pindu opowiada o domu, do którego wprosiliśmy się bez zapowiedzi. Należy do jej męża. Poznali się, gdy miała 15 lat, on – 17. Zjawił się tuż po śmierci jej ojca. Zaopiekował się nią. „Nie kochałam go. Nie od razu” – miga, a gdy tłumacz wyjaśnia znaczenie słów, uśmiecha się tylko. Jej najmłodsza córka chowa się za ścianą. Niezauważana przez dłuższą chwilę zaczyna płakać. Ale jej płacz usłyszymy tylko ja i Ketut.

Do domu Pindu przychodzą kolejni mieszkańcy wioski. Siadają obok, po turecku, opierają się o ściany. Uważnie śledzą każdy ruch rąk gospodyni, rozumieją jej opowieść. Ale kiedy zadaję kolejne pytania po angielsku, odpowiada kilka przybyłych właśnie osób. A więc słyszą.

Najstarsza córka Pindu przynosi złote, mieniące się w słońcu balijskie stroje. Usta ma pomalowane czerwoną szminką, policzki oprószone różem. Oczy podkreślone czarną kredką.

Na dziedzińcu zbiera się kilkanaście osób. – Za każdym razem, gdy do wioski przyjeżdża ktoś nowy, głusi mieszkańcy prezentują swój taniec – wyjaśnia Ketut. Ale mają też cennik. Występ każdej osoby to 250 tys. rupii.

Taniec, który stał się już tradycją w wiosce, a także tutejszy język migowy badają językoznawcy z holenderskiego Instytutu Maksa Plancka. Holendrzy wciąż są tu mile widziani, nawet jeśli lotnisko w stolicy Denpasar nosi imię Ngurah Rai, Balijczyka, który 20 listopada 1946 r. zginął z ich rąk, walcząc o niepodległość. Wyspa była holenderską kolonią od 1908 r., a za czasów ich dominacji zniesiono m.in. stary rytuał sati – palenia wdów razem ze zmarłymi mężami. W 1949 r. Bali weszła w skład Indonezji, czwartego najludniejszego kraju na świecie, jako jedna z 17 tysięcy wysp (ponad połowa z nich nie jest zamieszkana).

Kury

Zanim wrócimy na dziedziniec, Pindu chce pokazać nam swoje świnie – kilka czarnych, większość białych. Uprzedza, że nie pachną ładnie. To rytm ich karmienia i oporządzania reguluje jej codzienne obowiązki. Mąż, podobnie jak większość mieszkańców wioski, jest rolnikiem. Modli się zapewne do Umy – balijskiej bogini ryżu, albo Saraswati, bogini strumieni i źródeł świeżej wody. Stojąc po kostki w wodzie, pamięta o lubiących pola ryżowe kobrach. Wielu rolników ginie od ukąszeń. Pracują w grupach. Kiedy zaczyna padać, uciekają z pól pod zadaszenia. Odkładają maczety, mokre koszule odsłaniają ich napięte ciała. Czekają.

Obok zagrody świń chodzi kilkanaście kur, które na Bali mają prawie wszyscy. Gdaczą zamknięte w niewielkich klatkach, ustawionych przy ulicznych straganach, jakby chciały na siebie zwrócić uwagę. Jaja Balijczycy dodają do większości potraw. I do popularnej lokalnej „deski smaków” – nasi campur, gdzie obok białego i żółtego ryżu są kurczak, zielona fasola, prażone wiórki kokosowe, sos z orzechów ziemnych. I do równie popularnego smażonego ryżu – nasi goreng, czy zasmażanego makaronu – mie goreng. Turyści prześmiewczo pokazują na mapę i żartują z kształtu wyspy, który przypomina załatwiającą swoje potrzeby kurę. Choć to określenie i tak w gorszym świetle stawia leżącą na południowy zachód wyspę Nusa Penida.

Legendy

Kiedy wchodzimy do szkolnej sali, Ariana zajmuje miejsce w pierwszej ławce. Uważnie obserwuje nauczyciela, który tłumaczy mu moje pytania. Swoją opowieść zaczyna od słów: „Dawno, dawno temu...”. A ja myślę, że musi lubić legendy i baśnie.

I tę o mieszkającym na Księżycu zającu, i o leyakach albo – jak kto woli – świetlikach, czyli ludziach, którzy nocą pożerają wnętrzności śpiących, by móc zmieniać się w tygrysy. I o wcieleniach bogów, zwłaszcza takich jak Yama-Raja, władcy królestwa śmierci. Pewnie podziwia jego kły i wielkie skrzydła. Podobne do tych, które ma Singa – hinduski bóg ognia. Hinduizm balijski jest jednak wyjątkiem w większości islamskiej Indonezji.

O legendarnym Bogu Głuchych, Dewa Kolok, nie chcą rozmawiać. Gdy o niego pytam, słyszę po raz kolejny: „They are normal”. I zapewnienie, że głusi na Bali modlą się do tego samego Boga, co wszyscy – Sang Hyang Widhi Wasa i jego wielu wcieleń.

Ruch

Przejechanie wyspy długiej na 150 i szerokiej na 80 km, z turystycznego południa na mniej uczęszczaną północ, zajmuje cały dzień. Wlokące się samochody nie jadą więcej niż 40 km na godzinę. Na ulicach rządzą skutery. Ludzie na motorach ruszają się jak chmara much, która zwęszyła mięso. Bez chwili zawahania, bez zasad. Oprócz jedynej, którą wprowadzili okupujący w czasie II wojny światowej wyspę Japończycy: to ruch lewostronny. Jeżdżą całymi rodzinami. Ojciec, za nim matka karmiąca piersią dziecko, trzymająca się jego nieszczupłego pasa. Przed ojcem, bez kasku, jeszcze jedno kilkuletnie uśmiechnięte dziecko.

Na każdym rogu wypożyczalnia skuterów i benzyna sprzedawana w butelkach po wódce Absolut.

Ale na ulicach Bali toczy się jeszcze jedna walka. Przy oddalonych od większych kurortów, kameralnych, schowanych między wybrzeżami klifowymi plażach – rajskich, zwłaszcza w czasie przypływu – na turystów czekają taksówkarze. Wychodzą z samochodów, coś przeżuwają, jakby nie odczuwali pragnienia. Siedzą bez koszul, w ciężkich, ciemnych spodniach. Obserwują. Odrzucają wszelkie próby negocjowania kilkukrotnie zawyżonych cen. I pilnują, by w okolicy nie pojawił się Uber, który ma swoje macki na prawie całej wyspie, choć w niektórych jej częściach jest zakazany.

Ariana przedstawia się w języku Kata Kolok / ANNA GOC, WOJCIECH PELOWSKI

Podobnie jak większość kierowców na Bali, kierowcy Ubera są posiadaczami białych toyot. Przed kursem wysyłają na WhatsAppie plan podróży. Prześcigają się w ofertach. Zaczynają od tych najbardziej popularnych: Ubud w centralnej części wyspy z Monkey Forest, z którego małpy uciekają przed turystami przez nieszczelne ogrodzenie. A może plantacja najdroższej na świecie kawy Kopi Luwak, której nazwa pochodzi od zwierzęcia zwanego tu luwak, czyli cywety, inaczej łaskuna. Przez jego przewód pokarmowy muszą przejść ziarna. Ta kawa jest równie niedobra jak ta zaparzana w każdym barze i restauracji – Kopi Bali. Dalej: jezioro Batur i znajdująca się na nim świątynia Pura Batur, tarasy ryżowe, nawadniane przez kaskadowy system melioracyjny, wodospady Sekumpul. A może wulkan Agung – siedziba przodków i bogów, i nieco mniejszy – Batur. Dla tych, którzy są na dłużej: plantacje rosnących tu przez cały rok truskawek.

Kierowcy są punktualni, witają się, wychodzą z samochodu. Za uchem wpleciony biały kwiat. Zawstydzają się pytaniem, czy ma on spełniać szczególną rolę. Tak, ma. Chroni przed złem.

Wieczorem wysyłają emotikon złożonych do modlitwy rąk.

Kolory

Kolory są głównie na południu i w środkowej części wyspy. W turystycznej Kucie, gdzie hotele i wypożyczalnie sprzętu dla surferów prześcigają się w ofertach dla najczęściej przyjeżdżających tu Australijczyków.

Ludzie, którzy bawią się nocą w Kucie, nie zatrzymują się w żadnym z klubów na dłużej. Głodni, zachłanni. Wirują. Prawie nagie kobiety. Prawie przyzwoici mężczyźni. Kilkupiętrowe kluby, puste baseny na dachach. Światła, warczące skutery. Korek na głównej ulicy, który rozluźnia się dopiero nad ranem. Dudniąca muzyka, która nie milknie nigdy.

Kilkakrotnie droższe niż w Europie wino i wódka. Surowo, pod karą śmierci, zakazane narkotyki. A i tak handlarze w Kucie nie będą mieli oporów, by je proponować.

W leżącym na wschodnim wybrzeżu Sanur światła gasną szybciej. Rano kuszą kolorowe targi: papaje, ananasy, rambutany, pomarańcze, mandarynki. Stragany z maskami tygrysów, tkaninami z bogatą ornamentyką. Mienią się zdobienia świątyń i równie bogate bramy wejściowe do domów. Ołtarze dla bogów, które są w każdym domu, z kolorowymi parasolkami, figury złych demonów opasane materiałem w dwukolorową kratę.

Kobiety zaczepiające: „masas?”. Ciągnące na ustawione rzędem łóżka na plaży. Z lubością zatapiające swoje kościste ręce w ciała turystów. „Nie dziś? Może jutro?”. Młodzi umawiający się, by wspólnie nurkować, zobaczyć olbrzymie manty. Szukający chłodu w oceanie i klimatyzowanych sypialniach.

Na północ rzadko kto dociera.

Widok

Kiedy proszę Arianę, by pokazał mi swoje ulubione miejsce na wyspie, nie waha się, które wybrać.

Mijamy boisko: dwie bramki, betonowa nawierzchnia, napis „Olala Sport Centre”. Niewielkie drewniane ławki przed domami. Plastikowe, stare, pastelowe krzesła. Betonowe posągi bóstw, zwykle kilkumetrowe, im wyższe, tym lepsze. Bramy wejściowe nie tak ozdobne, blaszane dachy.

Idziemy szybko, rwanym, dziecięcym tempem. Tempem, które nie znosi pytań o to, co mijamy po drodze, a co jest już dziecięcym oczom znane.

Pod stopami sypka, wulkaniczna, żyzna ziemia. Wybuchająca zieloność się zagęszcza. Są gaje palmowe, paprocie drzewne, rosnące nawet do 20 metrów wysokości figowce. Ścieżka robi się coraz węższa. Zwalniamy, idziemy pod górę. A tam trzy betonowe ławki i widok na gęstą, wilgotną i głośną nocą dżunglę.

Kiedy zbliżamy się do celu, Ariana wyrzuca papierosa, odwraca się częściej, ale teraz tylko po to, by sprawdzić, czy wciąż za nim idę. Za chwilę będziemy tam, gdzie Ariana chodzi codziennie po szkole. Gdyby mógł, zasłoniłby mi oczy, nim wejdziemy na górę.

Podchodzimy do krawędzi przepaści, i patrzymy na wierzchołki kilkudziesięciometrowych drzew. Nieporuszone wiatrem, nieschłodzone ciepłym deszczem. Dumne, sterczące, wiecznie zielone.

Ariana wspina się na jedno z nich, zwinnie, bez cienia strachu. Jest u siebie.

Papieros

Siedzimy w ciszy. Dochodzi siedemnasta. Za półtorej godziny, niezmiennie, jak co dzień, zapadnie zmrok, a dżungla pod naszymi stopami da o sobie znać.

Ariana pokazuje swoją bliznę, nad łukiem brwiowym, pamiątkę nauki jazdy na skuterze. A ja zastanawiam się, czy kiedykolwiek założy kask z napisem „deaf”, bo i o tym tu pomyślano.

Ketut zapala papierosa. Ariana ma swojego. Ale nie palą razem, jak przystało na nauczyciela i ucznia. Ketut dla żartu przypala tylko co jakiś czas gołe pięty Ariany. Obok siada Agus, 7-letni kuzyn Ariany, jedyny słyszący w rodzinie.

Ariana miga coś do Ketuta, ten tłumaczy: – Ariana też ma do ciebie jedno pytanie. Czy może je zadać? – Jasne.

– Czy pójdziesz z nim przez dżunglę, na dół, do rzeki? ©℗

Korzystałam m.in. z książek: Jan Knappert „Mitologia Pacyfiku”, przeł. Monika Strzechowska, Poznań 2001. Beata Pawlak „Piekło jest gdzie indziej”, Warszawa 2003. Wojciech Tochman „Córeńka”, Kraków 2005.

Pewnie napisałaby o zamachu na Bali

Tamtą noc 12 października 2002 r. pamiętają tu wszyscy. Bomby wybuchły w Sari Club i Paddy’s Club. Zginęły 204 osoby, w tym dwóch zamachowców. Kolejne 209 zostało rannych. To drugi, po 11 września 2001 r., tak duży zamach terrorystyczny.

Stała za nim ekstremistyczna organizacja Dżemaja Islamija, powiązana z Al-Kaidą.

Reporterka Beata Pawlak była jedną z ofiar. „Lubiła pisać reportaże o tym, w co ludzie wierzą, jak się modlą i o co, jak myślą i czego pragną. Sporo pisała o hinduizmie, islamie, Trzecim Świecie. Opowiadała także o tych, którzy z Bogiem na ustach zabijają innych. Napisałaby więc z pewnością o Bali, co się stało w Kucie, tuż przy głównym deptaku. Akurat mieszkała (od dwóch dni) w hotelu nieopodal” – pisał jej redakcyjny kolega Wojciech Tochman w książce „Córeńka”, reporterskiej opowieści o poszukiwaniach Beaty Pawlak na Bali. Wyspa ta była kolejnym przystankiem Pawlak w podróży po Azji.

„Bombing” – mówią dziś o zamachu mieszkańcy wyspy. W odbudowanych klubach tętni nocne życie Kuty, przed pomnikiem codziennie zbierają się turyści, by uczcić pamięć ofiar. ©(P)

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka i redaktorka „Tygodnika Powszechnego”. Doktorantka na Wydziale Polonistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego. Do 2012 r. dziennikarka krakowskiej redakcji „Gazety Wyborczej”. Laureatka VI edycji Konkursu Stypendialnego im. Ryszarda Kapuścińskiego (… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 42/2017