Wyginanie stali

Architekt Daniel Libeskind, odbudowujący Strefę Zero - miejsce, gdzie 10 lat temu runęły wieże World Trade Center - chciał stworzyć ikonę budzącą w ludziach duchowe tęsknoty. Okazało się to niełatwe. Trudności, przed którymi stanęli architekci i planiści, odzwierciedlają problemy, z jakimi zmaga się dziś Ameryka.

06.09.2011

Czyta się kilka minut

Ktoś powiedział, że Strefa Zero to miejsce, w którym do woli można wyginać stal, a i tak terroryści, którzy 11 września 2001 r. zostawili tu po sobie niewyobrażalne złomowisko, na zawsze odmienili świat.

Dziś Strefa Zero nadal jest placem budowy. W przyszłym tygodniu, w 10. rocznicę zamachów terrorystycznych na Nowy Jork i Waszyngton, po raz pierwszy jej fragment zostanie otwarty dla publiczności. Ameryka chce z dumą pokazaćw, że w tym miejscu stal wyginają nie tylko terroryści. Że świat odmieniają nie ci, którzy w kilka sekund zamienili metalowe konstrukcje WTC w proch, ale ci, którzy uprzątnęli rumowisko i od nowa, metr po metrze, wspinali się ku chmurom.

Nie chcę wiedzieć

Maria Malone Hodges wierzy, że 10 lat temu życie ocaliła jej para niewygodnych butów, do których kupna namówiła ją szwagierka.

W poniedziałek, 10 września, po raz pierwszy wybrała się w nich do pracy. Nazajutrz rano miała obolałe nogi. Zamiast wsiąść do tego co zawsze zatłoczonego pociągu, postanowiła czekać na następny: chciała mieć miejsce siedzące. Gdy zeń wysiadła, tuż przed dziewiątą, poczuła zapach benzyny. W podziemiach północnej wieży WTC - Maria pracowała na 79. piętrze; do WTC wchodziła bezpośrednio ze stacji - byli już policjanci. Kazali uciekać.

Już na zewnątrz zobaczyła wieżę w ogniu. Myślała o współpracownikach. Może ktoś się spóźnił? Tego dnia w mieście miały odbyć się prawybory na stanowisko burmistrza; w podstawówkach zaczynał się rok szkolny; poprzedniego wieczora New York Giants grali do późna z Denver Broncos. Może ktoś zaspał? Poszedł głosować? Odprowadzić dziecko do szkoły?

Okazało się, że kilku jej szefów wyjechało tego dnia do Bostonu. Ale niemal wszyscy pozostali, 84 osoby, zginęli. W Wigilię 2001 odnaleziono jedno ciało; w lutym 2002 kolejne. Maria chodziła na żałobne spotkania i nabożeństwa. Po czterdziestym przestała je liczyć.

- Zginęło tu blisko trzy tysiące ludzi, a ciał w stanie nienaruszonym odnaleziono zaledwie 184 - wspomina dziś Maria, wyraźnie wzruszona. - Nie wiem, jaka jest definicja ciała w stanie nienaruszonym. I nie chcę wiedzieć. Ale cieszę się, że ci, którzy stracili tu bliskich i przez 10 lat nie mogli ich pochować, bo nie odnaleziono nawet fragmentu zwłok, teraz będą mieli to miejsce.

Pomnik

Razem z Marią spoglądamy z okna na wielki plac budowy, pośrodku którego trwa sprzątanie przy dwóch pomnikach-wodospadach. Wokół zasadzono ponad 200 dębów; wkrótce obleką się w intensywną, jesienną czerwień. Jest też ozdobna grusza, która rosła kiedyś w pobliżu, a którą cudem uratowano z pożogi.

Memorial Plaza to pierwszy fragment Strefy Zero, który po 10 latach zostaje otwarty dla publiczności. W niedzielę 11 września 2011 r., w rocznicę, zbiorą się przy nim rodziny ofiar. Przybędzie prezydent Barack Obama i były prezydent George W. Bush, były burmistrz Rudy Giuliani i jego następca Michael Bloomberg. Nie będzie przemówień. Politycy mają ograniczyć się do krótkich wierszy lub cytatów.

Następnego dnia na placu będą mogli pojawić się wszyscy, którzy dokonają darmowej rezerwacji w internecie (do ukończenia budowy wokół pomników nie będzie mogło przebywać więcej niż 1500 osób naraz). W okolicy zainstalowano specjalne czujniki i ukryte kamery, nad bezpieczeństwem czuwać ma pół tysiąca policjantów. Przed wejściem na plac trzeba będzie przejść taką samą kontrolę bezpieczeństwa jak na lotniskach.

Właśnie ze względów bezpieczeństwa na uroczystości nie może przybyć duża liczba osób. Ku rozgoryczeniu wielu nowojorczyków, nie zaproszono tych, którzy 10 lat temu z narażeniem życia prowadzili akcję ratunkową: strażaków, żołnierzy, policjantów. Kontrowersje wzbudziła też decyzja, aby nie zapraszać duchownych. Jednym z powodów niewątpliwie był spór, jaki w zeszłym roku wywołała propozycja budowy meczetu w pobliżu Ground Zero (patrz "TP" nr 37/2010).

Ale Maria nie chce dziś mówić o kontrowersjach. - To jest dzień przede wszystkim dla rodzin ofiar. Wszyscy pozostali, ja także, możemy się pomodlić gdzie indziej, a tu przyjść za kilka dni. Jestem dumna z tego, co udało się tu skończyć. Nie wszystko jest gotowe, ale i tak osiągnęliśmy dużo. Ważne, by świat to zobaczył i wiedział, że jesteśmy zjednoczeni.

Daty są ważne

Był rok 2008, gdy gubernator stanu Nowy Jork powierzył kierowanie odbudową Strefy Zero Christopherowi Wardowi. Od chwili umieszczenia kamienia węgielnego pod najwyższy z pięciu planowanych tu wieżowców (nazwano go Wieżą Wolności) mijało wtedy pięć lat. Ale wieża, której szkielet nie wystawał jeszcze spod fundamentów, bardziej niż ikoną zdawała się być symbolem biznesowych przepychanek i politycznych awantur.

Gubernatorzy stanów Nowy Jork i New Jersey (ten ostatni jest udziałowcem portu, do którego należał teren) kłócili się z władzami miasta, deweloperzy spierali z architektami, a dzierżawcy z ubezpieczycielami. Rodziny ofiar zarzucały decydentom cynizm i komercję, biznesmeni - paraliż i nieudolność. A tymczasem plac sprawiał wrażenie pogrążonego w letargu. Nic nie wskazywało, że przed 10. rocznicą budowę uda się pchnąć do przodu.

Ward, który skończył teologię na Harvardzie, a potem przez ćwierć wieku pracował w różnych agendach rządowych, stanął więc przed arcytrudnym zadaniem. Nowojorczycy czekali na piękny budynek, który byłby odpowiedzią dla terrorystów i dowodem, że miasto znów zdolne jest pofrunąć ku chmurom. Tym, którzy mieszkali i pracowali na Dolnym Manhattanie zależało, aby zniknęła okropna wyrwa i w tej części miasta znów pojawiły się biura, sklepy, parkingi. Rodziny ofiar domagały się miejsca, w którym godnie będzie można czcić zmarłych. A odpowiedzialni za bezpieczeństwo myśleli tymczasem o tym, że cokolwiek w Strefie Zero powstanie, stanie się wymarzonym celem terrorystów, zresztą wszelakiej maści.

Ward podszedł do problemu pragmatycznie. Zażądał zwiększenia budżetu (i tak liczonego w miliardy) i zrezygnował z - pretensjonalnej w pojęciu wielu nowojorczyków - nazwy Wieża Wolności. Zaś gubernatorowi New Jersey miał oznajmić: "Byliśmy wolni przed 11 września i jesteśmy wolni po 11 września. Nowojorczycy nie potrzebują wolnościowych nazw. Potrzebują pewności, że wieża została wybudowana, i że mają gdzie pójść do pracy. Przede wszystkim jest to plac budowy. Nie licz na jakiekolwiek przesłania ode mnie, poza jednym: że realizujemy zaplanowane terminy".

Wkrótce potem "WTC 1" - jak zaczęto nazywać tę wieżę - strzeliła do góry. Ma być gotowa w 2013 r. Rok wcześniej zostanie oddane Muzeum Pamięci, a w 2014 r. projektowany przez Santiago Calatravę kompleks komunikacyjny.

Wbrew wcześniejszym planom, Ward postanowił, że priorytetem będą pomniki. Obiecał, że będą gotowe na 10. rocznicę: "Daty są ważne. Musimy mieć miejsce, w którym w dziesiątą rocznicę rodziny i przedstawiciele miasta będą mogli się zebrać, które będzie mógł zobaczyć świat" - mówił. Słowa dotrzymał.

Chusteczka i wściekłość

Lee Muenzen, który we wrześniu 2001 r. pracował w budynku obok wież WTC, pamięta głównie ogromną chmurę gęstego białego pyłu. Ostre drobiny, wielkości łebka od szpilki, wdzierały mu się do oczu i nozdrzy. - To było jak piaskowa burza, jakiś potworny huragan - wspomina. - Nie miałem oczywiście maski, zasłaniałem twarz chustką do nosa. Dziś, gdy myślę o tamtym dniu, pierwsze, co przychodzi mi do głowy, to ta chustka i pył.

Jak wszyscy ewakuowani z Dolnego Manhattanu, Lee został spryskany wodą ze strażackiego węża - obawiano się nie tylko azbestu, ale też substancji trujących (dziś wiadomo, że obawy nie były bezpodstawne: na schorzenia dróg oddechowych skarży się co najmniej 18 tys. osób, kilka zmarło). Do domu na przedmieściach New Jersey Muenzen dotarł późnym wieczorem. Zmoknięty, drżący z zimna, z laptopem pod pachą.

Jego żonie Ellen utkwiły w pamięci sute obiady i desery, które przygotowywała tamtej jesieni. - Do cholery z dietami, myślałam sobie, powinniśmy się cieszyć każdą chwilą - mówi dziś. Ellen zauważyła wtedy, że wielu jej przyjaciół zaczęło używać na co dzień eleganckich zastaw. - Wszyscy nagle uświadomiliśmy sobie, jak kruche jest życie.

- Wkrótce po 11 września wielu ludzi zadawało mi pytanie: co stanie się z Ameryką? Czy da sobie radę? - wspomina Lee. - Mówiłem wtedy, że wszystko będzie w porządku tak długo, jak długo będziemy wściekli. Że nie wolno nam zmięknąć.

Czy sam czuł wściekłość? - Tak, byłem wściekły na muzułmańskich fundamentalistów. Oczywiście wiem, że wśród muzułmanów znakomita większość to porządni, uczciwi ludzie. Gdy uciekałem tego dnia przed tą okropną chmurą, zaprosił mnie do środka właściciel samochodowego warsztatu, musiał być chyba Pakistańczykiem. Dał mi wody i pożyczył komórkę. To były piękne, ludzkie odruchy. Byłem wdzięczny i myślałem wówczas, że ci porządni muzułmanie muszą wyraźnie odciąć się od radykałów, którzy źle życzą Ameryce.

- Nie mogłeś przecież jeszcze wiedzieć, kto stał za zamachami - wtrąca trzeźwo Ellen.

- Rzeczywiście, musiałem o tym pomyśleć później - poprawia się Lee. - Nadal tak myślę - dodaje. - Niepokoi mnie obecna administracja. Chcą negocjować z Iranem.

To nonsens. To ludzie, z którymi nie można negocjować.

Lee jest wściekły także dlatego, bo jego zdaniem amerykański system sprawiedliwości zbyt łagodnie obchodzi się z podejrzanymi o terroryzm. - To są ludzie, którzy obcinają głowy amerykańskim dziennikarzom - wspomina Daniela Pearla, zamordowanego w Pakistanie korespondenta "Wall Street Journal". - A potem publikują filmową relację w internecie. A my w tym czasie deliberujemy na temat konwencji genewskiej!

Czy nie ma poczucia, że stawiając czoło przeciwnikowi, który nie przestrzega reguł, Ameryka poświęca swoje ideały? Lee: - To cena, którą płacimy za nasze bezpieczeństwo. Przez ostatnich 10 lat w USA nie doszło do żadnego zamachu. Było kilka amatorskich prób i wszystkie zostały udaremnione.

Ellen także uważa, że Stany są dziś bezpieczniejsze niż 10 lat temu: - Staliśmy się czujniejsi, ostrożniejsi. Nasze służby specjalne pracują lepiej niż dawniej.

Ale, z drugiej strony, Ellen ma poczucie, że jej kraj przestał być potężnym supermocarstwem. - Dziś nie stać nas, aby walczyć o cudzą wolność, prowadzić wojny na drugim końcu świata, budować demokrację w Afganistanie czy Iraku. Nie do końca jesteśmy tam mile widziani. Nie zmienimy całego świata na naszą modłę. Mamy wystarczająco dużo problemów na własnym podwórku i nimi w tej chwili powinniśmy się zająć.

W dziesiątą rocznicę Ellen ma zamiar wziąć udział w koncercie. Lee pójdzie na wieczorne nabożeństwo. Będą unikać telewizji. Nie mogą już patrzeć na obrazy płonących wież WTC, które na pewno znów się pojawią. - Zbyt dużo razy je widziałem - mówi Lee.

Relikwie i pokora

Martha Easton do dziś przechowuje na strychu worek brudnych ubrań.

We wrześniu 2001 r. mieszkała na Brooklynie. W tamten bezchmurny poranek jechała pociągiem na zajęcia ze studentami na uniwersytecie Bryn Mawr. Wyjeżdżając z miasta, zobaczyła smugę dymu znad północnej wieży WTC. Później ktoś powiedział, że wieże runęły. Easton pomyślała, że postradał zmysły.

Jej mąż Patrick, który odprowadzał syna do przedszkola, zobaczył z daleka płomienie. Ktoś z przechodniów pożyczył mu lornetkę. Okazało się, że był strażakiem. - Często zastanawiamy się, co się z nim stało, czy przeżył. Bo na pewno udał się na miejsce - wspomina Easton.

Patrick od razu zrozumiał, że po drugiej stronie rzeki doszło do zamachów terrorystycznych. Wrócił do domu, wrzucił do torby kilka najpotrzebniejszych rzeczy i postanowił jechać do przyjaciół, za miasto. W pośpiechu nie zamknął jednego z okien - i rozrzucone ubrania Marthy pokrył biały pył. Gdy po tygodniu wrócili do domu, nie bardzo wiedziała, co z nimi zrobić. Zapakowała więc do dużego worka, którego nigdy później nie otworzyła. - Nie potrafię się zdobyć na to, by je uprać ani wyrzucić. Są trochę jak relikwie - mówi Easton, która jest profesorem historii sztuki i zajmuje się średniowieczem. Podobny los spotkał skrawki papierów i dokumentów, które z WTC przefrunęły przez rzekę i wylądowały przed jej domem: od 10 lat leżą w kartonowym pudełku.

Easton, która mieszka dziś pod miastem, od zamachów ani razu nie była w Strefie Zero. Nie zamierza też pójść na rocznicowe obchody. - Po pierwsze, to miejsce nadal jest dla mnie zbyt bolesne. Po drugie, jestem zniesmaczona retoryką, jaka wokół tego wydarzenia narosła. Byłam pod wrażeniem tego, jak zjednoczeni byli nowojorczycy po 11 września. Choć przedtem nie należałam do zwolenników burmistrza Giulianiego, uważam, że dokonał czegoś wspaniałego. Ale mierziło mnie ciągłe wymachiwanie flagami. Miałam i mam poczucie, że zamachy zostały wykorzystane jako usprawiedliwienie dla rasizmu i ksenofobii, ograniczania obywatelskich swobód. Że stały się pretekstem dla naszej imperialnej polityki i wojen.

Czy wojny nie były uzasadnione? Jak powinna więc reagować Ameryka? Easton: - Nie wiem do końca. Jestem pacyfistką, uważam, że wojny nigdy nie są uzasadnione. Prawdą jest, że był to moment wielkiego strachu. W 2001 r. nikt przecież nie miał pewności, czy nie nastąpią dalsze ataki. Brak reakcji byłby postrzegany jako słabość i zaproszenie dla terrorystów. Ale mam poczucie, że nasza reakcja nie była przemyślana. Bombardowanie Afganistanu było krwiopijczym odwetem. W wojnach, które wywołaliśmy, zginęło znacznie więcej niewinnych ludzi niż w WTC. Jakkolwiek to, co powiem, budzi oburzenie wielu ludzi, uważam, że w jakimś stopniu Ameryka zapracowała na to, co się stało 11 września. Polityka, jaką prowadzimy, w wielu miejscach świata budzi gorycz i sprzeciw.

Czy w ciągu minionej dekady Stany nauczyły się jakiejś pokory? - Nie, wręcz przeciwnie - mówi Easton. - I myślę, że cały czas bardzo nam jej brakuje.

Dopóki chcą słuchać

"Nie możemy odmienić tego, co stało się 11 września 2001 r., ale możemy odmienić przyszłość. Kluczem do tego jest edukacja, dialog, wzajemne zrozumienie" - to motto Stowarzyszenia Tribute WTC, organizacji non-profit zrzeszającej rodziny ofiar, a także osoby, które przeżyły zamachy, brały udział w akcji ratunkowej lub w jakikolwiek inny sposób czują się związane z zamachami. Jego członkowie, wolontariusze, oprowadzają wokół Ground Zero wycieczki, dzielą się doświadczeniami. Prowadzą też niewielkie muzeum, w którym zgromadzono zdjęcia, dokumenty, pamiątki.

Założycielem i dyrektorem stowarzyszenia jest Lee Ielpi, emerytowany strażak, który 11 września w WTC stracił syna, także strażaka. - Na początku przychodziliśmy pomagać w oczyszczaniu terenu, szukaliśmy ciał bliskich. Szukaliśmy otuchy. Taka banda ojców - wspomina Ielpi. Jako jeden z nielicznych, w grudniu 2001 r. odzyskał zwłoki syna i mógł odprawić jego pogrzeb. Ale nie przestał przychodzić do Ground Zero. Czuł, że nie może opuścić pozostałych. Wkrótce do ojców dołączyły wdowy. Potem mieszkańcy Dolnego Manhattanu. Chcieli, by z ich bólu wynikło coś dobrego.

Wspólnota, którą stworzyli, dodaje im sił. Malone-Hodges w ciągu minionych czterech lat oprowadziła po Ground Zero ponad 200 wycieczek. Mówi, że w jakimś sensie robi to dla siebie. - Moja rodzina nie ma zdrowia, by słuchać mych opowieści trzy razy w tygodniu. A ja odczuwam potrzebę, by o tym opowiadać. Dużo mi daje kontakt z ludźmi, którzy tu przychodzą, którzy są wrażliwi, pytają i próbują zrozumieć. Wierzę też, że nie ma lepszego sposobu, aby zmieniać świat na lepsze. Dopóki ludzie chcą słuchać, będę opowiadać.

W ciągu pięciu lat, jakie mijają w tym roku od jego założenia, przez niewielkie muzeum przewinęło się 2,5 mln osób. Zwiedzający zachęcani są do dzielenia się własnymi przemyśleniami. Z okazji 10. rocznicy Lee Ielpi dokonał wyboru najbardziej poruszających spośród 200 tys. notatek, sporządzonych w 47 językach. W wydanym w formie książki zbiorze "9/11 The World Speaks" znalazły się też słowa mieszkańca stanu Illinois: "Miałem wtedy 11 lat. Wróciwszy do domu, patrzyłem, jak zmienia się historia. Dziś mam lat 18. Świat, w którym można do woli skręcać i wyginać stal, nie jest już taki sam. Ale może właśnie o to chodzi - to nie stal jest najwspanialszym metalem na świecie. Jest nim ludzki duch".

Dzikość ślusarzy

Ale stal wyginali tu nie tylko terroryści. "WTC 1" ma już ponad 80 pięter. Zwieńczona podświetloną anteną i mająca osiągnąć 540 metrów wieża (wysokość w stopach - 1776 - nawiązuje do daty narodzin USA), będzie jednym z najdroższych wieżowców świata. Koszt budowy statystycznego metra kwadratowego przekroczy 90 tys. dolarów, dwukrotnie więcej niż w przeciętnym nowojorskim drapaczu chmur. Przyczyną są liczne zabezpieczenia. Dolna część budynku (20 pięter) to pozbawiony okien bunkier z superodpornego na eksplozję betonu. "Z czysto biznesowego punktu widzenia jest to pozbawione sensu - mówił Ward. - Gdyby projektem zajmował się prywatny deweloper, ten budynek na pewno by nie powstał".

Jest już jednak pierwszy potężny lokator: w 2014 r. ponad milion stóp kwadratowych w biurowcu ma zająć firma Conde Nast, wydawca prestiżowych magazynów jak "New Yorker", "Vanity Fair", "Vogue" czy "Architectural Digest". W ciągu 25 lat czynsz z wynajmu biur ma ponoć wynieść 2 mld dolarów.

Na razie co tydzień przybywa jedno piętro. Podobnie jak w przypadku wznoszonego prawie sto lat temu wieżowca Empire State, na wysokościach pracują potomkowie indiańskich plemion, które zamieszkiwały Manhattan przed przybyciem Europejczyków. Nikt nie wie dokładnie, dlaczego nie odczuwają oni lęku wysokości. Choć dziś do budowy stalowego szkieletu wykorzystywane są też urządzenia satelitarne i lasery, skręcanie i wyginanie stali w dużej mierze wygląda podobnie jak sto lat temu: mężczyźni używają linijek z podziałką, dźwigają na barkach ciężary, przykręcają śruby. "Należymy do plemienia stali - mówił dziennikarzowi "New York Timesa" 29-letni Jim Brady. - Prawdziwi ślusarze muszą mieć w sobie trochę dzikości. Albo może nawet dużo dzikości".

Prócz dzieci i wnuków robotników, którzy pół wieku temu wznosili pierwsze bliźniacze wieże WTC, wśród tych dzikich ślusarzy jest też pracownik giełdy na Wall Street, który po 11 września postanowił zmienić zawód. Mówią o sobie, że są podniebnymi kowbojami. Wykonują ciężką i niebezpieczną pracę, ale mogą liczyć na niepowtarzalną premię: prawo do tego, by na nowojorską panoramę spoglądać z góry. Choć, jak mówi Brady, na podziwianie widoków nie mają dużo czasu, często starcza nawet pół minuty: "Spoglądasz w kierunku Górnego Manhattanu, widzisz Empire State. Uspokajasz się".

Demokracja i słowniki

Wspominając 11 września, Karen Seiger często myśli o zestawie pięciu kieszonkowych słowników. Niemiecki, francuski, włoski, rosyjski i holenderski. Miały piękne kolory. - W 2001 r. pracowałam dla American Express, zajmowałam się międzynarodowym marketingiem, więc te słowniki były mi na co dzień potrzebne - wspomina. - Kupiłam je w sklepie z używanymi rzeczami. Widać było, że miały jakąś przeszłość, w rosyjskim ktoś powypisywał ołówkiem jakieś słowa. Bardzo je lubiłam.

Rankiem 11 września 2001 r. Seiger miała coś do załatwienia w Soho i zamierzała spóźnić się do pracy. Do biura nigdy nie dotarła. Położony w kompleksie WTC budynek został poważnie zniszczony. - Firma musiała przenieść się gdzie indziej, ale po paru miesiącach przyniesiono nam, w kartonowych pudłach, rzeczy z naszych biurek.

Zaskoczona Seiger bardzo się ucieszyła. - Teraz te słowniki stały się jeszcze ważniejsze. Myślałam, jak wymownym są symbolem: wychodzenia naprzeciw innym kulturom, przełamywania barier. My, Amerykanie, jesteśmy przyzwyczajeni, że nie musimy uczyć się języków, bo prawie wszyscy mówią po angielsku. Ale czasem nawet jedno czy dwa słowa, które można znaleźć w kieszonkowym słowniku, urastają do rangi gestu. Świadczą, że podejmujemy wysiłek, że zależy nam, by docierać do innych, wejść w ich świat. Po 11 września często o tym myślałam: jak ważne jest, żebyśmy wyciągali ręce do innych, przekraczali granice, kulturowe bariery.

Tylko czy w ciągu minionej dekady Ameryce udawało się prowadzić z innymi taki dialog? Podobnie jak Malone-Hodges, Seiger jest związana ze Stowarzyszeniem Tribute WTC, które ostatnio zleciło nadzór nad kontaktami z prasą firmie PR. Słysząc pytanie o dialog, przedstawicielka owej firmy, przysłuchująca się naszej rozmowie, natychmiast interweniuje: prosi, abym nie zadawała pytań "dotyczących polityki". Jeśli wierzyć doniesieniom "New York Timesa", memorandum z podobnymi instrukcjami rozesłał też do instytucji państwowych w kraju i do ambasad Biały Dom. W przededniu rocznicy USA za wszelką cenę chcą być zjednoczone.

Pytam więc Seiger, czy Ameryka zdołała ocalić swoje ideały: otwartości, gościnności, ufności? Specjalistka od PR znów próbuje interweniować. Milknie jednak, gdy Karen zaczyna mówić o dojrzałej amerykańskiej demokracji. - Mamy w kraju cały szereg instytucji, które nawzajem się kontrolują i równoważą. Mamy wymiar sprawiedliwości. Mamy możliwość wyrażania tego, w co wierzymy, przekładania tego na konkretne działania. W ciągu ostatnich 10 lat zrozumiałam, że tolerancja, demokracja, budowanie wspólnoty nie są łatwe, że bycie obywatelem wymaga wysiłku i wyrzeczeń. Musimy dbać, aby być dobrze poinformowanym, interesować się, uczestniczyć. Niektórzy nazywają to wolnością ekspresji. To najwspanialsza rzecz, jaka istnieje w Ameryce. Ona sprawia, że jesteśmy wyjątkowym krajem.

Wodospady

- Tworząc ten monument, staraliśmy się stworzyć moment ciszy - mówi architekt Michael Arad, autor projektu pomnika ofiar zamachów. Wykonane z czarnego granitu baseny-wodospady - to mówiąc o nich, Arad używa słowa "voids", oznaczającego próżnię albo wyrwę - znajdują się dokładnie w tych miejscach, gdzie stały zburzone wieże. Kaskada wody opada na głębokość 10 metrów.

Wokół wodospadów, na mosiężnych parapetach wyryto nazwiska blisko 3 tys. ludzi, którzy 11 września 2001 r. zginęli w Nowym Jorku, Waszyngtonie i Pensylwanii (gdzie rozbił się czwarty z uprowadzonych samolotów), a także tych, którzy ponieśli śmierć podczas pierwszego zamachu na WTC w 1993 r.

Arad chciał najpierw, by nazwiska pojawiały się w przypadkowej kolejności. Uważał, że taka nieprzewidywalność miałaby swą wymowę. Rodziny ofiar, zaniepokojone, że w tak wielkim gąszczu nikt nie odnajdzie bliskich, nalegały, by umieścić je w porządku alfabetycznym. Koniec końców, za porządkującą zasadę przyjęto kryterium "znaczących bliskości": nazwiska pojawiają się w grupach - ci, którzy przyjaźnili się lub razem pracowali, są obok siebie. Dzięki zastosowaniu komputerowego algorytmu możliwe było uwzględnienie ponad 1200 próśb bliskich. A nazwiska można zlokalizować też na stronie internetowej (w domu lub w jednym z umieszczonych na placu kiosków).

Pełen drzew i szumu wody plac wtopiony zostanie w miejską tkankę. Aradowi zależało, by stał się miejscem, gdzie nie tylko oddaje się hołd zmarłym, ale gdzie toczy się codzienne życie. Gdzie można odpocząć od zgiełku ulicy, zjeść lunch, spotkać przyjaciół. Jedną z najpiękniejszych rzeczy, jakie wyzwoliła w ludziach tragedia z 11 września, było poczucie wspólnoty. Ów plac - tętniący życiem miejski skwer, agora, na której spotykają się ludzie różnych kultur i wyznań - ma być tego symbolem i testamentem.

Michael Arad marzy, że miejsce to będzie emanować dobrą energią. Że przychodzący tu ludzie nie będą doświadczać samotności. Że nieustanny ruch dostarczy im otuchy, wsparcia i nadziei na lepsze jutro.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1969. Reperterka, fotografka, była korespondentka Tygodnika w USA. Autorka książki „Nowy Jork. Od Mannahaty do Ground Zero” (2013). Od 2014 mieszka w Tokio. Prowadzi dziennik japoński na stronie magdarittenhouse.com. Instagram: @magdarittenhouse.

Artykuł pochodzi z numeru TP 37/2011