Wychodzę z pracy po północy

Pierwszym punktem pracowniczych postulatów tego roku byłoby ucywilizowanie umów śmieciowych. A przecież nawet nie wszystkie postulaty z Sierpnia ‘80 są zrealizowane. I nie będą.

27.08.2012

Czyta się kilka minut

Krzysztof Komorowski nie jest spokrewniony z Bronisławem, nad czym zresztą ubolewa. Pracuje w ochronie na jednym ze strzeżonych osiedli w Warszawie. Szczupły, siwy, w okularach, żaden osiłek. Gdy w sierpniu 1980 r. zaczęły się protesty, a Międzyzakładowy Komitet Strajkowy spisał 21 postulatów, Krzysztof miał 19 lat i był w wojsku. Bał się, że go wyślą na pacyfikację. – 90 procent ludzi zgadzało się z postulatami strajkujących. I ja też – wspomina.

W 1981 r. został magazynierem w podwarszawskich Zakładach Mechanicznych Ursus. – To było życie – wzdycha. – Ludzi od transportu i magazynierów przyjmowali z otwartymi rękami. Myśmy dyktowali warunki, bo jak za mało płacili, to wiadomo było, że inny zakład też potrzebuje magazyniera i zapłaci więcej. A pensja taka, że da się żyć, dofinansowanie do wczasów, paczki dla dzieci, środki czystości, żeby się do ładu doprowadzić po pracy. I coś, czego nigdy nie zapomnę: woda i mleko wydawane za darmo w upalne dni.

Od następnego roku pracował w Agromie, największej wówczas firmie obsługującej rolników. Zakładał tam związek zawodowy i z kolegami przeprowadził jeden strajk o podwyżkę. – Zamknęliśmy bramę i wywiesiliśmy kartkę, że strajk – opowiada. – W zakładzie sto osób, księgowa naradza się z dyrektorem, a przed Agromą tłum wściekłych rolników. Po pięciu godzinach rozmów księgowa mówi: „Chłopaki, dajcie już spokój, będzie podwyżka, tylko wracajcie do pracy”.

A teraz Krzysztof siedzi w dusznej budce strażniczej przy 30-stopniowym upale, często bez szklanki wody, bo firma mówi, że skoro dostaje 5 zł na godzinę, to niech sam ją kupi. Bez etatu, pomoc socjalna żadna, o wakacjach nie ma co myśleć, bo za co? Strajku sam nie zrobi.

POSTULATY NIEMOŻLIWE

Krzysztof Komorowski ma dziś 51 lat. Gdyby spełniono i utrzymano 14. punkt postulatów sierpniowych, miałby tylko cztery lata do emerytury. A gdyby był kobietą, od roku byłby emerytką.

– Nie trzeba wielkiego zmysłu analitycznego, aby ocenić, że po 32 latach z postulatów sierpniowych niewiele zostało zrealizowanych – uważa Marek Lewandowski, rzecznik NSZZ „Solidarność”. – Nasz związek wielokrotnie powtarzał, że my, Polacy, cieszymy się z wolności, ale nie potrafimy sprawiedliwie dzielić się chlebem.

Monika Zakrzewska, specjalistka rynku pracy z Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych Lewiatan uważa, że trudno w ogóle mówić o spełnieniu czy niespełnieniu 21 postulatów spisanych w sierpniu 1980 r. Powstały bowiem w realiach odległych od dzisiejszych. – Choćby wiek emerytalny. Dziś stoimy na stanowisku, że trzeba go podwyższać. Wymaga tego sytuacja demograficzna, a dzięki zmianie stylu życia ludzie dłużej funkcjonują na rynku pracy. Poza tym zapomina się, że ten postulat miał służyć m.in. temu, aby ludzie z likwidowanych zakładów nie trafiali na bruk, lecz na emeryturę. 18. punkt postulatów to trzyletni, płatny urlop macierzyński. Coś niemożliwego i teraz, i wtedy, bo także PRL-owski budżet by tego nie udźwignął – mówi Zakrzewska (obecnie taki urlop to 24 tygodnie dla matki i dwa dla ojca).

Ekspertka zastanawia się, czy twórcy postulatów nie pisali ich tak, by mieć z czego schodzić w negocjacjach.

Punkt 9. postulatów sierpniowych to „automatyczny wzrost płac równolegle do wzrostu cen i spadku wartości pieniądza”. Pensje waloryzowane są ustawowo w niewielu krajach, np. w Belgii. W Polsce waloryzację można wynegocjować w zbiorowym układzie pracy.

Postulat ostatni, czyli 21: „Wprowadzić wszystkie soboty wolne od pracy”. I są wolne, choć nikt tego wprost nie zapisał w kodeksie pracy. Zgodnie z prawem wolna jest niedziela, tydzień pracy trwa 40 godzin (48 z nadgodzinami), a pracownik ma prawo do 35 godzin nieprzerwanego odpoczynku w tygodniu.

– Przecież w soboty jest największy ruch, bo Polacy ruszają na zakupy. Mowy nie ma o wolnym – uważa Aleksandra Rostkowska, 31-letnia właścicielka dwóch „Biuściastych Zakątków”, czyli sklepów z bielizną o nietypowych rozmiarach.

– Postulat wolnych sobót śmiesznie dziś brzmi, choć wtedy, z tego, co mi opowiadali rodzice, było to wielkie coś – dodaje 25-letnia Magda (imię zmienione), blondynka w bojówkach i T-shircie, sekretarz redakcji w dużym wydawnictwie. – My, jak trzeba, to i w sobotę robimy, i w niedzielę. Pamiętam, że jak wprowadzili naprawdę wolne niedziele, czyli zamknęli w święta sklepy i supermarkety, myślałam, że trafi mnie szlag: pracuję i nawet sobie jogurtu nie mogę kupić! Trzy lata macierzyńskiego? Po co? Przy trybie mojej pracy nie mam nawet kiedy zajść w ciążę.

SPADOCHRON ZE STANIKA

Zatrudnienie w sektorze publicznym i państwowym spada z roku na rok, choć liczba urzędników w latach 2007-11 wzrosła o 90 tys. osób. Jak to możliwe? Bo zmniejsza się liczba pracujących w państwowym przemyśle. Ogółem w Polsce zatrudnionych jest 16 mln osób, z czego w sektorze publicznym ponad 3,1 mln. Najwięcej w edukacji (987 tys.), administracji publicznej i obronie narodowej (w sumie 628 tys.) oraz w opiece zdrowotnej i pomocy społecznej (532 tys.).

Aleksandra Rostkowska ze swoim tytułem magistra andragogiki, czyli nauczania dorosłych, zasiliłaby szeregi sektora publicznego. Ale spakowała manatki i pojechała do Irlandii. – Im dłużej bawiłam złośliwe dzieci w parku rozrywki i wysłuchiwałam pohukiwań szefowej, tym większej nabierałam pewności, że w Polsce chcę sama sobie być szefem – wspomina. Gdy przyjeżdżała do Polski, koleżanki opowiadały jej głównie o tym, jak beznadziejnie jest w pracy: mobbing, zaleganie z pensją, niepłacenie za nadgodziny. – Te, które pracowały jako pedagodzy, były załamane. Śmiały się, że z takimi zarobkami same staną się niedługo swoimi, czyli pomocy społecznej, klientkami.

W Irlandii Aleksandra zagryzała więc zęby (na jedzeniu z paczek od mamy) i oszczędzała. Po dwóch latach wróciła i nie szukała pracy, lecz pomysłu na biznes. – Olśnienie przyszło, gdy u gorseciarki zamawiałam biustonosz, bo przez wystający mostek trudno mi go dobrać. Trzeba było czekać miesiąc. A koleżanki skarżyły się, że nawet gdy dorwą stanik, to bardziej przypomina namiot albo dwa bure spadochrony. Odkryłam niszę: bieliznę o nietypowych rozmiarach.

Po pół roku otworzyła sklep na peryferiach Warszawy, rok później kolejny, w centrum. Na pierwszy urlop pojechała dwa lata po założeniu firmy. – Udawany urlop, kilka dni w Paryżu, ale upłynął głównie na spotkaniach z kontrahentami – wspomina. Czasem żałuje, że nie może wyjść i zapomnieć o pracy, bo nawet na wakacjach odbiera telefony od pracowników. – No i te koszmarne początki. Zamawiałam za dużo towaru, bo chciałam mieć w sklepie wszystkie rozmiary, wzory i kolory. Potem zostawałam z niesprzedaną zimową kolekcją i pełnymi paczkami letniej. Ale w życiu bym się teraz nie zamieniła na pracę u kogoś.

– Podczas studiów marzeniem każdego była praca w korporacji – wspomina Borys Roswadowski, 26-letni grafik, brodacz, który jako student dorabiał połykaniem ognia na ulicy. – Dlatego gdy wielka firma szukała grafika, wysłałem CV, choć bez przekonania, że się uda. Kiedy zadzwonili, padłem ze szczęścia. Stała, nie najgorsza pensja, perspektywy rozwoju, lans na mieście i firmowa stołówka – opowiada.

Jego zapał stygł proporcjonalnie do czasu spędzanego w pracy. – Okazało się, że szansa na rozwój była iluzoryczna, a od podwyżki dzieliły mnie lata świetlne. Pracę zaczynałem popołudniu i kończyłem późnym wieczorem. Stabilizacja dawała miłe poczucie bezpieczeństwa, a prywatne ubezpieczenie zdrowotne skutecznie zagłuszało poczucie, że obrabiam cudze pomysły – mówi grafik, który od siedzenia za biurkiem przytył o 10 kg. – I gdy z wiecznego studenta miałem stać się ojcem, pomyślałem: „Tak to ma wyglądać? Będę widywał dziecko trzy godziny na dobę, żeby przynosić do domu nie więcej niż średnią krajową brutto?”. Odszedłem z pracy i się bałem. Moja Ania była w ciąży i też rzuciła pracę w dużej firmie.

KANDYDAT UZBROJONY

Osoby do 24. roku życia szukają pracy nie dłużej niż trzy miesiące, a im ktoś starszy, tym trwa to dłużej: co dziesiąty badany szukał pracy ponad rok. Tak wynika z badań firmy Work Service, przeprowadzonych w zeszłym roku przez Instytut Badania Opinii Homo Homini.

– Bezrobotnych z miasta wojewódzkiego nie satysfakcjonuje jakakolwiek praca – uważa doktor Sylwiusz Retowski, socjolog z sopockiej Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej, autor wydanej właśnie książki „Bezrobocie i odpowiedzialność”. – Chcą robić coś z góry określonego i tylko za konkretne pieniądze. W okolicznych gminach już jest inaczej, ale tam niższy jest też poziom wykształcenia, a więc i świadomości. Niektórym nie mieści się w głowie, że można by dojeżdżać godzinę do pracy, co w mieście jest oczywiste.

Zdaniem Artura Skiby, wiceprezesa Stowarzyszenia Agencji Zatrudnienia i dyrektora zarządzającego firmy Antal International, pracy szuka się długo nie tylko dlatego, że nie ma ofert. Winne są kryzysowe obawy pracodawców. – Chcą mieć pewność, że wybór jest prawidłowy, więc dokładnie prześwietlają potencjalnych pracowników. Drugi powód to redukcja kosztów, a błąd w rekrutacji z pewnością takim jest. I nie chodzi tylko o koszty rekrutacji, ale i wdrożenia nowego pracownika, oraz błędów, które może popełnić. Kandydaci muszą się więc uzbroić w cierpliwość, a CV i list motywacyjny lepiej napisać pod kątem interesującej nas oferty, niż wysyłać setki identycznych – radzi.

Tymczasem, według ostatnich badań prowadzonych na zlecenie PKPP Lewiatan, 78 proc. małych i średnich przedsiębiorców nie ma zamiaru w tym roku zmieniać stanu i struktury zatrudnienia. To dobrze, bo nie będą zwalniać. To źle, bo nie będą zatrudniać (dodajmy, że duże zwolnienia dotyczą zwykle dużych zakładów pracy, więc wymykają się tym badaniom).

– Pod kątem wskaźnika zatrudnienia Polska należy do grupy najbardziej stabilnych krajów w Europie, zaś wskaźnik zwolnień jest jednym ze zdecydowanie najniższych – pociesza Skiba. – I niezależnie od sytuacji gospodarczej dla dobrych specjalistów i menedżerów zawsze będą dostępne atrakcyjne oferty.

By zdobyć doświadczenie, potrzeba jednak kilku lat. W Polsce bez pracy pozostaje więc co czwarta osoba poniżej 25. roku życia. A młodzi w pracy są potrzebni, choćby dlatego, że ich składki ZUS przeznaczane są na bieżącą wypłatę emerytur starszym.

O ile oczywiście płacą składkę.

ZARZĄDZANIE ŻYCIEM

Z danych Eurostatu wynika, że Polska jest unijnym liderem, jeśli chodzi o umowy „śmieciowe” – czyli te o dzieło, zlecenie lub czasowe. Pracuje na nich ponad 27 proc. wszystkich zatrudnionych i aż 65 proc. pracujących poniżej trzydziestki. – Nadużywanie tych umów, od których nie płaci się składek na ZUS, jest szczególnie bulwersujące – uważa Marek Lewandowski, rzecznik Solidarności. – Taki pracownik jest dużo tańszy. Dlatego Solidarność złożyła projekt ustawy nakładającej te same obciążenia składkowe i podatkowe na wszystkie rodzaje umów o pracę. Bez względu na rodzaj umowy jej koszt będzie wartością, poniżej której zejść nie można.

Nie zgadza się też z argumentem pracodawców, którzy przekonują, że jeśli ograniczy się „śmieciówki”, więcej osób będzie zatrudnianych na czarno. – Dla pracownika nie ma znaczenia, czy pracuje na czarno, czy na umowę śmieciową – twierdzi związkowiec. – I w jednym, i drugim przypadku nie ma urlopu, nie może chorować, nie odkłada na emeryturę. A przecież mamy system kapitałowy, w którym wysokość emerytury zależy od wysokości zgromadzonego kapitału.

– Prowadzimy teraz projekt badawczy, który dotyczy psychologicznych skutków niepewności pracy – opowiada dr Sylwiusz Retowski. – W małym mazurskim miasteczku u zatrudnionych na podstawie różnych umów badaliśmy poziom satysfakcji z pracy, zaangażowania w nią i poczucie kontroli. Proszę sobie wyobrazić, że parametry mało się różniły. Zatrudnieni na etat, na czas nieokreślony, na czas określony oraz tymczasowo byli w podobnym stopniu zaangażowani w pracę i odczuwali podobną satysfakcję. Do tego etatowcy byli mniej zadowoleni z relacji ze współpracownikami – dodaje. – Może przez atmosferę, w której wszyscy się boją, że stracą pracę?

Jak mówi badacz, na niekorzyść zatrudnienia czasowego przemawiało natomiast mniejsze poczucie kontroli u pracowników, którzy częściej czuli, że o ich życiu decydują siły zewnętrzne. – Wygląda więc na to, że adaptujemy się do panujących warunków – podsumowuje dr Retowski. – Możliwe też, że w małym miasteczku ludzie tak się cieszą, że znaleźli jakąkolwiek pracę, iż nie narzekają. W krótkiej perspektywie na pewno tak się da, ale jeśli ma być to sytuacja permanentna, koszty psychiczne i stres mogą być olbrzymie, bo ciągła niepewność przekłada się na gorsze samopoczucie i obniżenie jakości życia.

Monika Zakrzewska z PKPP Lewiatan jest trochę zła na dzisiejsze związki zawodowe pracowników. – Oczekują, że przedsiębiorcy całe ryzyko będą brali na siebie. A przecież ci nie mogą w ciemno podpisywać umów na czas nieokreślony, skoro nie wiedzą, co będzie w ich branży za miesiąc – przekonuje. – Pokłóciłam się zresztą ostatnio w jakimś programie telewizyjnym ze związkowcem. Powiedziałam, żeby sobie uświadomił, że bycie przedsiębiorcą wymaga odwagi. I że gdybyśmy ją mieli, i ja, i on, to teraz byśmy nie siedzieli w studio, tylko myśleli o pracownikach.

– Ryzykowaliśmy – wspomina Borys Roswadowski, były grafik w korporacji. – Z Anią sprzedaliśmy kawałek ziemi, który do mnie należał, zainwestowaliśmy w sprzęt i w kwietniu zeszłego roku założyłem PinkClouds Photography. Kocham fotografować i to chciałem tak naprawdę robić w życiu. Od półtora roku zarządzam własnym życiem, razem pracujemy, razem opiekujemy się synem. Czasem zazdroszczę kolegom, którzy mogą bezkarnie prysnąć do pracy. Ale na dłuższą metę współczuję im, bo nie wiedzą, co tracą.

SZAFA Z PROGRAMEM

– Konkurencyjność polskiej gospodarki opiera się przede wszystkim na niskich kosztach pracy. To gospodarka bez przyszłości, bez szans rozwoju. To XIX wiek – uważa Marek Lewandowski z Solidarności. – Taki pracodawca nie jest zmuszony do inwestowania w innowacyjne technologie, w nowoczesne formy zarządzania. W polskiej stoczni bardziej opłaca się zatrudnić 60 spawaczy, niż kupić jednego „robota spawalniczego”. To m.in. dzięki temu mamy jeden z najbardziej elastycznych rynków pracy w Europie. Już tylko połowa zatrudnionych pracuje na stały etat. Razem z fałszywym samozatrudnieniem rozmiar tego zjawiska osiągnął już patologiczne rozmiary.

– Elastyczne formy zatrudnienia, jak umowy o dzieło lub umowy zlecenie, łatwiej akceptuje ta bardziej energiczna część społeczeństwa i ci, którzy nie mają licznych zobowiązań – mówi dr Retowski. – O etat nie martwi się tak bardzo ten, kto nie musi spłacać kredytu mieszkaniowego ani odkładać na wykształcenie dzieci. Tym, którzy muszą, etat daje poczucie bezpieczeństwa i przewidywalności. Choć można się zastanawiać, czy słusznie.

– Mnie krzyki o tym, jak jest źle, tylko wkurzają. Źle ci? To zmień pracę. I co to znaczy, że nie ma pracy? – pyta Magda z dużej korporacji wydawniczej. Zaczynała tam pięć lat temu jako stażystka, dziś jest sekretarzem redakcji. – Mam znajomych po polonistyce, z językami, którzy pracują jako kelnerzy i jest im dobrze. Gdybym ja nie trafiła tu, gdzie jestem, też robiłabym cokolwiek, a nie oczekiwała, że państwo albo związek zawodowy się mną zajmie. Nie jestem dzieckiem, którym się trzeba opiekować. W pięć lat przeszłam wszystkie szczeble korporacyjnej kariery od stażystki do osoby odpowiedzialnej za składanie kolorowego magazynu. Pracowałam na umowę o dzieło i było super. Gdy chciałam wolne, informowałam, że mnie nie będzie, gdy chciałam odpocząć dwa dni w domu, bo mam katar, to dzwoniłam i mówiłam, że nie przyjdę. Gdy zaproponowano mi etat, wahałam się. Wolałam tę niby śmieciową umowę-zlecenie. Dla mnie ważniejsza od emerytury była swoboda. Podpisałam umowę na etat, żeby rodzice się cieszyli. Mówili, że teraz będę bezpieczna. A ja wcale nie czułam się zagrożona na umowie śmieciowej. Tak samo często wychodzę z pracy po północy.

Czy w związku z tym dużo zarabia na nadgodzinach?

– Płatne nadgodziny? Ha ha. Rozbawiliście mnie. Ale już widzę, że tu więcej nie osiągnę. Po cichu szukam nowych możliwości. Dlatego nie podawajcie mojego prawdziwego imienia.

– Ach, gdyby więcej ludzi, zamiast liczyć na opiekę, brało odpowiedzialność za swoją karierę we własne ręce – wzdycha Monika Zakrzewska z PKPP Lewiatan. – Znam takich, co się wściekają, że nie awansują, chociaż szkolić się i podwyższać kwalifikacji już nie chcą. Albo wspominają dawne czasy, gdy w jednej firmie pracowało się aż do emerytury. Tęsknotę za niespełnionymi sierpniowymi postulatami specjalistka Lewiatana radzi skierować na inne tory: – Rozwijać się i obserwując oraz analizując rynek, pokierować własną karierą.

– Chciałam zmienić zawód, pójść na kurs programu wspomagającego projektowanie, bo zawsze marzyłam o architekturze wnętrz i mam zmysł artystyczny – mówi Edyta, która urodziła się we wrześniu 1981 r. Drobna, można ją pomylić z licealistką. Dziś jest fryzjerką.

Zaszła w ciążę po maturze i gdy syn miał trzy lata, rozpoczęła naukę w rocznym studium fryzjerskim. Po kilku latach pracy zamarzyła jej się zmiana. – W firmie produkującej szafy wnękowe mogłabym je projektować, ale nawet tam chcieli, żebym znała specjalistyczne programy – opowiada. Prawie rok czekała więc na kurs finansowany przez urząd pracy w podwarszawskim Wołominie. – Dzwoniłam, a panie mówiły, że nie rusza grupa albo że kurs odwołany, albo że na ten konkretny pierwszeństwo mają mężczyźni. Próbowałam się uczyć sama, partner zdobył płytę z programem, ale komputer był za słaby. Poza tym w domu trudno się skupić i uczyć – wspomina Edyta. Prace domowe i trzyletni Kordian oraz dziesięcioletni Szymon to skuteczne sposoby na rozproszenie mamy.

– Żeby nie siedzieć w domu, wróciłam do fryzjerstwa. Ale do urzędniczek mam żal. Gdy pytałam o kursy, zawsze mówiły: „A po co to pani, ma pani fach w ręku, to niech pani łapie za nożyczki i idzie do pracy”. Że niby z tym projektowaniem wnętrz i dokształcaniem się to jakaś fanaberia. Sama, w ciemno, znalazłam pracę w pierwszym salonie. Potem już zawsze ktoś mnie polecał. Może jestem niezłą fryzjerką? Nie myślałam o tym. Nie mam czasu. Zwłaszcza w soboty, gdy ludzie mają wolne i są wesela. Od rana przychodzą klientki, cały dzień nie mam nawet kiedy usiąść.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarka, korespondentka „Tygodnika Powszechnego” z Turcji, stały współpracownik Działu Zagranicznego Gazety Wyborczej, laureatka nagrody Media Pro za cykl artykułów o problemach polskich studentów. Autorka książki „Wróżąc z fusów” – zbioru reportaży z… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 36/2012