Wybryk natury

Z Andrzejem Friszke rozmawiają Anna Mateja i Tomasz Fiałkowski.

20.01.2009

Czyta się kilka minut

Anna Mateja i Tomasz Fiałkowski: Rok 1945: w Krakowie, już pod rządami komunistów, powstaje skromny katolicki tygodnik, którego redaktorzy nie spodziewają się, by ich pismo przetrwało dłużej niż kilka lat. Rok 1989: redaktor naczelny tego tygodnika zostaje zaproszony przez stronę solidarnościową do wygłoszenia jednego z przemówień inaugurujących obrady Okrągłego Stołu. Jak budował się autorytet Jerzego Turowicza? Jak widzi Pan jego miejsce w polskim życiu publicznym?

Andrzej Friszke: Ten autorytet zaczął się formować już w latach bezpośrednio powojennych, kiedy linia programowo-redakcyjna obrana przez "Tygodnik", choć czasem krytykowana, ustrzegła zespół przed popełnieniem większych błędów. Pierwszy zespół pisma zdawał sobie sprawę, że nie od woli narodu zależy zmiana powojennych porządków, trzeba więc podjąć próbę jakiegoś przystosowania się do nich. Takiego jednak, w którym broni się zasad własnych, wyprowadzonych z "poprzedniego świata", który rzekomo miał umrzeć. A te zasady to: wierność tradycji i religii, zasadom moralnym i kulturze. Wokół tego zbudowano linię obrony tożsamości, a zarazem - co też było istotne i dość wcześnie u Turowicza się pojawiło - szukania wspólnych wartości z tą częścią inteligencji, która niekoniecznie była związana z Kościołem.

Czasem nawet mocno antyklerykalną.

Taki dialog na dobre rozpocznie się na przełomie lat 60. i 70., ale już pierwsze powojenne teksty Turowicza tworzyły klimat dla jego nawiązania. Choćby "Sprawa katolicyzmu", opublikowana w czerwcu 1945 r., o konieczności odcięcia się od myślenia nacjonalistycznego - to była właściwie preepoka formowania się autorytetu Turowicza w przestrzeni dużo szerszej niż tylko katolicka.

Była to polemika z formułą polskiego nacjonalizmu i integryzmu katolickiego, które wykluczały ogromną część polskiej inteligencji. Oczywiście, stała też za tym chęć oczyszczenia myśli chrześcijańskiej z nawarstwień ideologicznych powstałych w latach 20. i 30., przede wszystkim jednak chodziło o umożliwienie dialogu z wartościami, które katolicyzm niósł ludziom odepchniętym przez Kościół.

Jak dalece istotne było dla Turowicza myślenie antykapitalistyczne, mocno obecne w chrześcijańskiej myśli społecznej lat przedwojennych, m.in. w programie "Odrodzenia", organizacji, której był działaczem? Później niektórzy nazywali Turowicza lewakiem...

Lewakiem na pewno nie był. Ale po Wielkim Kryzysie przełomu lat 20. i 30. stosunek do kapitalizmu jako ustroju był negatywny właściwie w całym polskim życiu intelektualno-polityczno-ekonomicznym. W gruncie rzeczy nikt nie bronił wolnorynkowego kapitalizmu. To były kluczowe problemy lat 30. - szukanie nowej formy dla przyszłości świata. Władze, a konkretnie takie osoby jak Stefan Starzyński czy Eugeniusz Kwiatkowski, miały wizję państwa zaangażowanego w gospodarkę. W środowiskach opozycyjnych demokratyczna lewica opowiadała się za częściowym upaństwowieniem i uspołecznieniem, pozostawieniem tylko drobnej własności prywatnej. Na prawicy był ciąg różnych pomysłów, od skrajnych, typu ONR-owskiego, gdzie właściwie chodziło o upaństwowienie kluczowych gałęzi gospodarki, do projektów umiarkowanych ugrupowań chadeckich, które łączyły różne pomysły: trochę upaństwowić, trochę uspołecznić, opierając gospodarkę o prywatną, ale drobną własność. Wszyscy oni jednak byli przeciwko kapitalizmowi rozumianemu jako monopole, dyktat banków czy wielkiego przemysłu.

Turowicz był przesiąknięty duchem swojego czasu i najpewniej uważał kapitalizm za ustrój skompromitowany w dobie Wielkiego Kryzysu. No, ale po wojnie pojawiła się gospodarka w pełni upaństwowiona, zbudowana wedle sowieckiego wzoru, a to miało się nijak do przedwojennych koncepcji.

W latach 40. "Tygodnik Powszechny" stara się, dopóki można, uczestniczyć w debacie publicznej. Polemizuje z "Kuźnicą", ks. Jan Piwowarczyk toczy zasadniczy spór z marksistami...

Kiedy jednak przychodzi rok 1953 i konieczność złożenia bardzo poważnego serwitutu wobec władzy, Turowicz, wraz ze swoim zespołem, potrafi wyjść z gry. To się rzadko komu udaje.

Można było wciąż te granice przesuwać, by "dla dobra sprawy" ocalić pismo?

W zasadzie tak. Zwłaszcza że los "Tygodnika" nie rozstrzygnął się zaraz po śmierci Stalina i odmowie opublikowania odredakcyjnego hołdu dla zmarłego. Ostatni numer "Tygodnika" ukazał się w marcu, ale ostateczna decyzja o zamknięciu pisma i przekazaniu go PAX-owi zapadła pod koniec czerwca.

Władza do końca próbowała kusić: pozostawić pismo, ale za cenę tego, by odeszli z redakcji Turowicz i Stanisław Stomma, by odciąć się od Prymasa Stefana Wyszyńskiego czy potępić skazanego już bp. Czesława Kaczmarka. Nie było oczywiste, że należy powiedzieć "nie" - i to jeszcze w sytuacji, kiedy właściwie nie wiadomo, co się potem stanie z zespołem.

Wznowiony w grudniu 1956 r. "Tygodnik" nie stał się jednak automatycznie pismem polskiej inteligencji...

Tu dotykamy podziału, który zaznaczył się już w okresie międzywojennym i trwał właściwie do lat 70. - podziału na inteligencję katolicką oraz laicką.

Niewątpliwie kiedy mowa o tzw. getcie katolickim w środowisku inteligenckim, to jest opis pewnego faktu. Dla wielu kręgów polskiej inteligencji twórczej, naukowej, humanistycznej pismo katolickie było czymś mało atrakcyjnym, niebudzącym żywego zainteresowania, właściwie obcym. Poza tym stanowiło część świata, który się kończy. W efekcie "Tygodnik" brali do ręki ci, którzy albo identyfikowali się z kulturą katolicką, albo z jakichś powodów interesowali się tym pismem - jednak jako częścią obcego im świata.

Choćby Maria Dąbrowska, która, co wiemy z "Dzienników", regularnie czytała "Tygodnik". Kiedy po zamknięciu Klubu Krzywego Koła redakcja "TP" zorganizowała na początku 1961 r. w Warszawie spotkanie z grupą pisarzy źle widzianych przez władze, proponując im współpracę, ci zdystansowali się od takiego pomysłu: bądźcie naszym głosem, mówili, ale my u was publikować nie będziemy. Z czasem to się zmieniło, w dużej mierze za sprawą osobistego oddziaływania Jerzego Turowicza.

Kontakt z nim miał w tych sytuacjach na pewno duże znaczenie. Inteligencja laicka przekonywała się najpierw do niego, a potem do pisma. Stąd w 1964 r. zaproszenie Turowicza do grona sygnatariuszy Listu 34, broniącego wolności kultury - zaproszenie wcześniej wcale nie takie oczywiste, tak głębokie były podziały. Jednak momentem kluczowym uznania Turowicza za autorytet i weryfikacji jego deklaracji sprzeciwu wobec nacjonalizmu było zachowanie "Tygodnika" w okresie narastania tendencji antysemickich i antyinteligenckich, zwłaszcza w roku 1968. Autentyczność tych deklaracji upewniła laicką inteligencję, że między nimi a taką formułą katolicyzmu, jaką przedstawia "Tygodnik" czy "Więź", istnieje wspólnota wartości humanistycznych.

W sprawach religijnych i kościelnych kluczowe były wydarzenia wcześniejsze, czyli Sobór Watykański II (1962-65) i pontyfikat Jana XXIII (1958-63). Turowicz i jego pismo wiernie zmianom w Kościele towarzyszyli, dzięki czemu niektóre środowiska inteligenckie dalekie od Kościoła także zaczęły się nimi interesować. Wspomnijmy ważny tekst Leszka Kołakowskiego z 1965 r., "Jezus Chrystus, prorok i reformator", w którym autorytet intelektualny laickiej inteligencji uznał etyczne przesłanie Chrystusa za niepodważalny składnik europejskiej kultury. Równie istotny był dialog, który toczył się w Warszawie, z udziałem bardziej Tadeusza Mazowieckiego niż Turowicza, z kręgami skupionymi wokół pisma "Argumenty". A taki dialog - wbrew temu, co mówią dziś różni publicyści - był dla władzy bardzo niewygodny. Sam widziałem w archiwum IPN pisma MSW z ocenami, że Kościół, w osobie Mazowieckiego czy Turowicza, próbuje im podmywać spójność ideologiczną inteligencji marksistowskiej...

Jesienią 1956 r. Turowicz przyjeżdża do Warszawy, angażuje się w przemiany, które doprowadziły m.in. do wskrzeszenia "Tygodnika", do Sejmu jednak nie kandyduje. Jak opowiada Jackowi Żakowskiemu w książce "Trzy ćwiartki wieku": "Redagowanie wydawało mi się ważniejsze. Pismo to jest jednak coś konkretnego. Ukazuje się co tydzień, czyta je kilkadziesiąt tysięcy ludzi, w których coś z tej lektury zostaje. Tymczasem polityka bywa tylko biciem piany, może nic z niej nie wyniknąć". Gdzie sytuuje się Turowicz na tle ówczesnego środowiska katolickiego?

Środowisko chadeckie praktycznie nie istniało, jego członkowie albo wychodzili z więzień, albo jeszcze w nich byli. Z drugiej strony rozsypuje się PAX, opuszczają go dwie kolejne grupy działaczy, a szef organizacji, Bolesław Piasecki, okopuje się na twardej linii, publikując tekst "Instynkt państwowy", w którym występuje przeciwko demokratycznym przemianom. Kard. Wyszyński dopiero co wyszedł z internowania i próbuje się zorientować w wydarzeniach.

Wznowienie wydawania "Tygodnika" i zgoda na powstanie Klubów Inteligencji Katolickiej były powiązane z decyzją kandydowania do Sejmu, na czym władzom zależało. Od 1956 r. "Tygodnik Powszechny", Koło Posłów "Znak" i Kluby Inteligencji Katolickiej są ze sobą powiązane i tworzą nową formację, którą nazwano później środowiskiem "Znaku". "Tygodnik" zajmuje w niej pozycję centralną tak z racji nakładu, jak roli trybuny, dzięki której można dyskutować i oddziaływać na ludzi. To było zaplecze ideowe i światopoglądowe dla środowiska, ale i koncepcji politycznej, nazwanej później neopozytywizmem.

Turowicz nie pisze artykułów politycznych, z reguły zajmuje się sprawami bardziej zasadniczymi: Kościołem, rolą kultury, antysemityzmem.

To prawda, autorami tekstów politycznych byli Stanisław Stomma, Stefan Kisielewski i Antoni Gołubiew, ale przedstawiali koncepcje w imieniu całego środowiska. To była przede wszystkim koncepcja takiego samego realizmu jak w pierwszych latach powojennych, tylko w nowych, postalinowskich warunkach. Dopuszczono też, co było pewną różnicą w stosunku do zapatrywań wcześniejszych, możliwość liberalizacji systemu i budowy w stosunkach państwa z Kościołem stanu pragmatycznej neutralności. Przemiany październikowe uznano za korzystne, a więc warte poparcia, choć warunkowego i z własnych pozycji - dlatego właśnie powstała koncepcja neopozytywizmu. Szukano punktów zbieżnych, ale zachowując sobie prawo do krytyki, które zresztą wyobrażano sobie dużo szerzej, niż potem mogło być realizowane.

O ile jednak np. pismu "Po prostu" czy rewizjonistom nie brakowało rewolucyjnego zapału i zamierzali dotychczasowy system głęboko zmienić, o tyle "Tygodnik Powszechny" był sceptyczny i konserwatywny - nie wierzył w możliwość przeprowadzenia zmiany gruntownej. Zdawał sobie sprawę, że głębokość zmian zależy od tego, na co Moskwa pozwoli.

Z czego wynikała ta większa niż u rewizjonistów trzeźwość w ocenie sytuacji?

Turowicz i jego najbliżsi współpracownicy odebrali przed wojną pragmatyczną szkołę myślenia politycznego; Stomma i Gołubiew nadto, z racji doświadczeń biograficznych, odrobili lekcję wschodniego sąsiada. Poza tym utrzymywali kontakty z ludźmi z emigracji, np. Giedroyciem i środowiskiem "Kultury" czy polskim Londynem, a oni na to, co działo się w Polsce, patrzyli chłodnym okiem, ze świadomością sytuacji globalnej.

Nie było natomiast różnic między środowiskiem "Tygodnika" a innymi nurtami opozycyjnymi wobec władzy w sprawach zasadniczych, dotyczących kultury czy wartości demokratycznych, o które należy się upominać. A w wytworzeniu się wspólnoty myślenia inteligencji laickiej i katolickiej rola Turowicza była nie do przecenienia. Redaktor, a za jego sprawą "Tygodnik Powszechny", wprowadzał tematy dotyczące np. transcendencji czy sensu życia. Pisał o religii i Kościele w sposób zrozumiały dla inteligencji, ukazywał humanistyczny wymiar katolickiej refleksji i kultury. Dzięki otwartości, którą pismu nadał Turowicz, wątki te stawały się ważne również dla środowisk, które nie miały nic wspólnego z Kościołem czy katolicyzmem, podejmowano nad nimi debatę; jej częścią była np. ważna książka Adama Michnika "Kościół, lewica, dialog".

Kolejnym krokiem, który budował poczucie wspólnoty między odłamami inteligencji, było zachowanie ludzi "Znaku" podczas kampanii konstytucyjnej na przełomie 1975 i 1976. Krytykując projekt poprawek do konstytucji i występując wspólnie z innymi środowiskami opozycyjnymi, w większości jednak laickimi, środowisko "Znaku" stało się częścią archipelagu różnych środowisk inteligencji złączonych wspólnym dążeniem do wolności, z którego potem wyrosła Solidarność. Autorytet Turowicza, jego pisma, a potem całego środowiska budował się więc sukcesywnie.

Jest jeszcze jeden istotny moment w tym procesie: tekst Turowicza "Antysemityzm" z marca 1957 r.

Stosunek do sprawy żydowskiej i antysemityzmu w ogóle, także w Kościele, to sprawa niesłychanie ważna w całej biografii Jerzego Turowicza. Artykuł z 1957 r.

nie był przecież incydentem, ale przejawem konsekwentnej postawy. Można to było zobaczyć w ’68, kiedy "Tygodnik" demonstracyjnie milczał, nie dawał żadnego znaku przyzwolenia na kampanię antysemicką rozpętaną przez władze, i później, aż po decyzję o publikacji w 1987 r. słynnego artykułu Jana Błońskiego "Biedni Polacy patrzą na getto" czy stanowisko w sporze o klasztor karmelitanek w Oświęcimiu.

Teresa Bogucka wspomina, że kiedy w Marcu ’68 "Tygodnik" milczał, było to milczenie donośne. Cenzura nie pozwalała pisać wprost, ale myślenie redakcji można odczytać ze sposobu redagowania pisma, z nazwisk, jakie się na jego łamach pojawiają. Kiedy w 1971 r. złożył "Tygodnikowi" propozycję współpracy Antoni Słonimski, Szef, jak wspominał, "przyjął ją z entuzjazmem".

A Słonimski to była bardzo ważna postać dla środowiska inteligencji laickiej, niechętnej Kościołowi, a nawet się go obawiającej. Niechętnej mu nie dlatego, że to byli osobiści wrogowie Pana Boga, ale dlatego, że mieli do czynienia z Kościołem zdominowanym przez integryzm nacjonalistyczny, który wyrzucał ich poza nawias polskości. To był też drogowskaz dla innych, bo skoro Słonimski, ten znany wolnomyśliciel i antyklerykał, zaczął drukować w "Tygodniku Powszechnym", dlaczego inni mieliby tego nie robić? Był to też sygnał, że jest to pismo otwarte i przez to warte lektury.

Turowicz wszystkie te dopływy akceptował, a wręcz je prowokował. Z jednej strony cieszył się Słonimskim, z drugiej zaprosił na łamy młodych neokonserwatystów, czyli Wojciecha Karpińskiego i Marcina Króla, wprowadzonych przez Henryka Krzeczkowskiego.

To przykłady na to, że wielką osobistą zasługą Turowicza było zdefiniowanie myśli i kultury katolickiej właśnie tak, jak my o nich teraz rozmawiamy. Dla nas oznaczają one przestrzeń otwartą, nie zdogmatyzowaną; miejsce dialogu z innymi systemami myślenia, który nie wyklucza, a raczej zaprasza do rozmowym, opierając się na uznaniu pewnych wartości za wspólne, zwłaszcza podmiotowości i praw człowieka czy transcendencji jako trwałych elementów w kulturze. W tamtym czasie nie było to wcale oczywiste. To naprawdę nie musiało się tak potoczyć. Na szczęście potoczyło się - i dzięki temu w latach 70. czy 80. wyznanie czy stosunek do religii nie było już czymś, co dzieli ludzi na antagonistyczne grupy. To z kolei dało podstawy do powstania opozycji demokratycznej, a później tak szerokiego ruchu jak Solidarność.

A przecież różne ośrodki próbowały jeszcze w 1981 r. wyostrzyć podziały związane z kategoriami: wierzący-niewierzący, katolik-liberał. Gdyby nie zbudowano ruchu tak pluralistycznego, a zarazem opartego na zaufaniu i elementarnych wspólnych wartościach, historia mogłaby się potoczyć zupełnie inaczej. Choćby dlatego, że władza rozgrywałaby jednych przeciwko drugim. W tym sensie rola Turowicza w powojennej historii Polski jest ogromna.

Na początku lat 90. środowisko "Tygodnika" oskarżono o upolitycznienie. Mimo że nie stworzyło partii, a jedynie przyczyniło się do powstania porozumienia, o którym Pan mówi.

Porozumienie różnych środowisk inteligencji, z którego wyrastał rząd Mazowieckiego czy Unia Demokratyczna, zakwestionowały grupy, które chciały zbudować tożsamość na wyrazistym zaznaczeniu swojej odrębności. Turowicza i "Tygodnik" zaatakowano jednak nie tyle za dążenie do budowy porozumienia, opierając się na pewnych zasadach wspólnych ponad rozmaitymi kontrowersjami, tylko za to, że w ten sposób zapełniają scenę polityczną. No i weszliśmy w "wojnę na górze", która toczyła się o złamanie owej dominacji.

Jerzy Turowicz to ktoś więcej niż tylko redaktor katolickiego pisma czy intelektualista katolicki. Jego przyjaciel Czesław Miłosz, który miał wręcz alergię na symbiozę katolicyzmu z nacjonalizmem, uważał Turowicza i jego "Tygodnik" za coś w rodzaju wybryku natury, fenomen w warunkach polskich właściwie niemożliwy.

Ale też była to epoka, w której redakcje opierały się na silnie je naznaczających redaktorskich indywidualnościach, epoka wielkich redaktorów: Jerzego Giedroycia, Mieczysława Grydzewskiego, zamordowanego podczas wojny Mieczysława Niedziałkowskiego. Turowicz był jednym z nich.

Prof. ANDRZEJ FRISZKE (ur. 1956) jest historykiem. Pracuje w Instytucie Studiów Politycznych PAN i Collegium Civitas. W latach 1999-2006 był członkiem Kolegium IPN. Wydał m.in.: "Opozycja polityczna w PRL 1945-1980", "Oaza na Kopernika. Klub Inteligencji Katolickiej 1956-1989", "Przystosowanie i opór. Studia Studia z dziejów PRL", "Niepokorni. Rozmowy o Komitecie Obrony Robotników" (wspólnie z Andrzejem Paczkowskim).

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 04/2009