Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →
Hiszpańskie wybory w ostatnią niedzielę kwietnia były pilnie obserwowane – głównie z powodu skrajnie prawicowej partii Vox. Inaczej niż w wielu krajach Europy, tu do niedawna formacje populistyczno-radykalne nie odgrywały istotnej roli. Teraz partia Vox zdobyła ponad 10 proc. głosów (w 2016 r. – tylko 0,2 proc.) i 24 mandaty. Tym samym skrajna prawica wróciła do parlamentu po raz pierwszy od upadku frankizmu w latach 70. XX w. Ale choć Vox świętuje, to hiszpańska prawica jako całość nie ma do tego powodu. Bolesną porażkę poniosła główna jej formacja, konserwatywna Partia Ludowa (PP), płacąc za afery korupcyjne – dostała niespełna 17 proc. głosów (w 2016 r. – 32 proc., w 2011 r. – aż 44 proc.). Łącznie PP, Vox i prawica liberalna (partia Obywatele; Ciudadanos) mają 147 mandatów, a więc niewiele więcej niż wcześniej sama tylko PP. Nie opłaciła się radykalna retoryka m.in. w sprawie Katalonii, którą przyjęły PP i Obywatele, broniąc swej wyborczej bazy przed Voksem. Natomiast rządzący socjaliści uzyskali ponad 28 proc. i zwiększą stan posiadania z 84 do 123 posłów. To osobisty sukces premiera Pedra Sáncheza i znak, że Hiszpanie nie chcą konfrontacji.
Ale Sánchez musi się zmierzyć z problemem katalońskim. Może mu to ułatwić fakt, że większe poparcie zyskała umiarkowana Republikańska Lewica Katalonii (ERC), a nie Razem dla Katalonii (JxCAT) – partia Carlesa Puigdemonta, który 2017 r. zorganizował plebiscyt niepodległościowy.
Na razie Sánchez i inni politycy muszą się skupić na nadchodzących wyborach lokalnych i do Parlamentu Europejskiego – to kolejna próba sił. Dopiero potem zacznie się budowanie koalicji. ©℗