Wszystkożerny kosmita

Pół wieku temu debiutował David Bowie. W ciągu swej kariery sprzedał ponad 140 milionów egzemplarzy płyt. Co nie dziwi, bo na jego dorobek pracowało kilka alter ego.

19.06.2017

Czyta się kilka minut

David Bowie podczas konferencji prasowej na Festiwalu Filmowym w Cannes, 1983 r. / Fot. Ralph Gatti / AFP / EAST NEWS
David Bowie podczas konferencji prasowej na Festiwalu Filmowym w Cannes, 1983 r. / Fot. Ralph Gatti / AFP / EAST NEWS

Są artyści, jak Bruce Springsteen, których świat pokochał za bycie „chłopakami z sąsiedztwa”. Są jednak i tacy, których uwielbiamy za to, że jeśli już pochodzą z jakiegoś sąsiedztwa, to jest nim ewentualnie Proxima Centauri.

Kimś takim był bez wątpienia David Bowie – dziecko gwiazd, uskok w czasoprzestrzeni, postać nie z tego wymiaru. I niech nikogo nie zmyli fakt, iż urodził się w Londynie, 8 stycznia 1947 r. jako David Robert Jones, syn Margaret Mary Burns i Haywarda Stentora Jonesa – nazwisko to rzecz nabyta, a więź z rodzicami w dużym stopniu była źródłem nie tyle wsparcia, co wyparcia.

Traumę wzmocnił fakt, iż przyrodni brat Bowiego, Terry, chorował na schizofrenię. W cieniu pytań o stan własnej psychiki żyć będzie Bowie aż do śmierci, zawsze wychylony w stronę innych wrażliwości, innych światów, potrafiąc przetworzyć wewnętrzny niepokój w artystyczne paliwo rakietowe.

Po pierwsze: mózg

Od debiutu, czyli od 1 czerwca 1967 r., kiedy ukazał się album zatytułowany po prostu „David Bowie” (trudno sobie wyobrazić gorszą datę – tego samego dnia kolejki ustawiły się po „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” Beatlesów), był artystą niezwykłym, zagadkowym i nieprzewidywalnym. Niech nikogo nie zwiedzie fakt, iż swój wygląd demonicznego dandysa zawdzięczał wyłącznie genom, a lewe oko patrzyło na świat wiecznie rozszerzoną źrenicą tylko dlatego, że oberwał w nie pięścią podczas szkolnej bójki. Oczy, prócz magnetycznego barytonu, były tylko częścią jego androgynicznego, nieludzkiego wdzięku. W rzeczywistości najcenniejszym elementem jego charyzmy był mózg. Jako się rzekło: inni kosmici byli tu czynni.

Zwykle postaci związane z muzyką, kulturą, sztuką, jawią się nam jako wrażliwe, nadwrażliwe, a czasem wręcz przewrażliwione indywidua, które „siedząc w sztuce” nie mają pojęcia, jak działa mroczna, „rynkowa” strona mocy. W przypadku Bowiego doszło do prawdziwej rewolucji i rewelacji – zainspirowany przykładem swego idola (a później przyjaciela) Marca Felda, znanego światu jako Marc Bolan, postanowił własny sukces zaprojektować. Bolan, przechodząc od grania muzyki folk do stworzenia grupy T.Rex (i wywołania „tirekstazy”, godnej miana drugiej beatlemanii), zrozumiał, że potrzeby współczesnego odbiorcy skoncentrowane są na zdobywaniu i używaniu świata. Bowie dopowiedział sobie, iż kluczem do sukcesu jest uproszczenie przekazu i pełna nad nim kontrola.

Zanim jednak do tego doszło, młody David był u zarania swej kariery osobnikiem o niezwykle eklektycznym guście – po części sympatykiem ruchu modsów, fanem folku, rhytm’n’bluesa, piosenki wodewilowej, literackiej (zresztą i później często pojawi się w jego repertuarze twórczość Jacques’a Brela), po części zaś poszukującym wszechartystą. Próbował swych sił biorąc lekcje sztuki mimicznej, baletu czy grania w teatrze – miotając się po gatunkach, próbował znaleźć równowagę pomiędzy jeszcze-kopiowaniem a już-oryginalnością.

Pierwszy większy przebój – „Space Oddity” – miał dwa wcielenia: to związane z wydaniem singla z 1969 r., i to wydane po raz drugi, podczas wizyty Amerykanów na Srebrnym Globie. Już tu możemy dostrzec charakterystyczne dla Bowiego czucie rynku. Zresztą folk à la Bowie to nie kwietystyczny zaśpiew Donovana czy autoterapie Paula Simona, lecz prawie rock z folkowym sznytem – „Space Oddity”, rozpoczynająca się jak klasyczny utwór folkowy, od pierwszego akordu granego na wielkim gibsonie jumbo, przechodzi w przedziwną, kosmiczną opowieść o Majorze Tomie, dążąc ku kaskadzie akordów przywołujących żywe skojarzenia z Pink Floyd.

Gwiezdny pył

Davy Jones jeszcze przed „dużym” debiutem zmienił swe nazwisko, ponieważ inny David Jones był filarem The Monkees, amerykańskiej odpowiedzi na Beatlesów (swoją drogą trzeba nie lada megalomanii, żeby sądzić, iż ktoś cię pomyli z gwiazdą). I już samo nazwisko Bowie wydaje się znaczące – jak twierdzi Marc Spitz w swej książce „David Bowie. Biografia”, pseudonim wziął się od Jima Bowiego, amerykańskiego bohatera pogranicza, obrońcy Alamo, twórcy broni zwanej nożem Bowiego. Bowie’s knife to nie jakiś scyzoryk – to prawdziwa kosa z ogromnym ostrzem – mieliśmy okazję ją widzieć w filmach z Johnem Rambo.

Taką właśnie maczetą wyrąbał sobie Bowie ścieżkę w gęstwinie szołbiznesu – jako odkrywca, jako zdobywca, jako pionier – zawsze w awangardzie, zawsze o krok przed tłuszczą, zawsze narażony na porażkę i drwiący rechot krytyków.

Prawdziwy przełom nastąpił dopiero w 1973 r., kiedy na świat przyszedł pierwszy z jego awatarów – Ziggy Stardust. Imię bohatera pożyczył Bowie z szyldu zakładu krawieckiego, gwiezdny pył ukradł kowbojowi z amerykańskiej TV. W angielskiej wersji tytułu – „The Rise and Fall of Ziggy Stardust and the Spiders from Mars” – pobrzmiewa zapewne ironiczna aluzja do monumentalnej monografii Edwarda Gibbona, obrazującej schyłek i upadek Cesarstwa Rzymskiego – sama płyta zaś to concept album o losach kosmity, który stał się gwiazdą rocka.

Naturalnie Ziggy prócz duszy posiadał także ciało, na które składały się intrygująco szczupła sylwetka, fryzura podpatrzona w teatrze japońskim (autorem kreacji był Kansai Yamamoto) oraz lwia grzywa zwieńczona kosmykami w kolorze krwistego befsztyka (parę lat później pojawi się ona jako punkowski irokez, noszony przez miliony punków, nieświadomych istnienia ani teatru kabuki, ani samego Bowiego). Całości dopełniały kolorowe kostiumy i czerwono-czarne buty na wysokim obcasie. Strój perfekcyjnie mieścił się w estetyce glam rocka, dopracowanej przez Marca Bolana, wzmocnionej aluzjami biseksualnymi.

Zresztą cała pierwsza połowa lat 70. ubiegłego wieku to era prowokacji, poszukiwań, transgresji. Na ile postawa Bowiego wynikała z jego preferencji seksualnych, a na ile z koncepcji marketingowej (co sugerował w wywiadach z lat 90.), orzec trudno – zanim wirus HIV zmasakrował całe pokolenie rockowych hedonistów, Bowie także i tu starał się być pionierem (że odwołamy się do plotki głoszącej, iż dosłownie wziął zawołanie Micka Jaggera z piosenki „Let’s Spend the Night Together”). Był zatem bohaterem wielu pograniczy, zaś lata 70. były czasem eksperymentów, przy których Conchita Wurst zdaje się banalną babą z brodą, która z towarzyszeniem orkiestry smęci czerstwe kawałki groźniejsze dla zdrowia niźli wszystkie tłuszcze trans.

Wszystko, co nadejdzie

Bowie był jak kameleon à rebours – to świat dostosowywał się do jego przemian. Kreując fakty medialne kreował rzeczywistość; przebrany za gwiazdę stawał się nią; wywołując wrażenie, że świat od wieków czekał tylko na niego, sprawiał, że świat faktycznie go pragnął. Płyty i koncerty sprzedawały się znakomicie. Zaledwie jednak Stardust stał się gwiazdą, a ciało obsypane brokatem zebrało owoce swego podboju, został spektakularnie uśmiercony – zastąpili go Alladin Sane (gra słów z A Lad Insane – Szurnięty Panicz), a następnie Thin White Duke (Szczupły Biały Książę), każdej zaś ze zmian imienia towarzyszyły zmiany stylistyczne. Wizerunek istoty z kosmosu został wzmocniony rolą w filmie „Człowiek, który spadł na ziemię”, obsypaną komplementami krytyków.

Bowie wyjechał do USA, sądząc, że tam jego kariera rozwinie się szerzej, a źródła inspiracji nigdy się nie wyczerpią. Jednym z głównych źródeł stanie się kokaina (zdaje się, iż tamtych czasów dotyczy autorefleksja, że nie pamięta nagrywania płyty, gdyż odżywiał się tylko koką, mlekiem i czerwoną papryką) – efekty tej diety dokumentuje talk-show, w którym Bowie, nafaszerowany prochami po czubki kokardy, rzucając sarkastyczne hmyknięcia i parsknięcia, grzebie w podłodze studia dandysowską laseczką, jakby chciał się dokopać do zapasów Pabla Escobara.

Jak na kosmitę przystało, Bowie sporo podróżował, operując głównie w trójkącie Londyn–Nowy Jork–Berlin Zachodni. Bodaj najbardziej owocnym z miejsc okazał się Berlin, w którym, wspierając się m.in. talentem Briana Eno, stworzył słynną trylogię berlińską. Nic dziwnego – zanim w latach 30. XX w. pojawiła się tam banda otyłych bydlaków w przykusych szortach, był Berlin czymś w rodzaju późniejszego Nowego Jorku – awangardą, tyglem poglądów, rzec można poligonem prepostmodernizmu.

Na sytuację w Berlinie Zachodnim nałożyły się dodatkowo dwa elementy: atmosfera klaustrofobii wywołana murem, „który Iwan wzniósł”, a także działalność młodej fali niemieckich zespołów grających muzykę elektroniczną. Zwłaszcza Neu i Kraftwerk stworzyły podwaliny pod kolejną zmianę stylu – de facto cała Europa, wyczekująca atomowego holokaustu, odreagowywała stan zawieszenia. Także i Bowie przykłada rękę do powstania tego, co dopiero nadejdzie: noise, industrialu, electropopu, house, new romantic czy techno – po raz kolejny dowodząc, że hasło „Jest Nowa Fala, Stara Fala i David Bowie” to nie tylko zręczny slogan reklamowy. Z okresu berlińskiego pochodzą „Heroes”, przejmujący song nagrany z hipnotyczną pracą sekcji, zapętlonymi rifami granymi przez Roberta Frippa i gardłowym głosem Bowiego.

Demony pod kontrolą

I tu rzec można, że niezwykle interesująca wydaje się perspektywa słuchacza, który poznał Bowiego w latach 80. – można być oszołomionym, iż ten sam człowiek nagrał „Space Oddity”, „Man Who Sold the World” czy „Heroes”, a w latach 80. nie tylko dwie lżejsze płyty: „Let’s Dance” i „Tonight”, ale także przebojowe duety: „Under Pressure” z Freddiem Mercurym, „Tonight” z Tiną Turner, „This is not America” z Patem Methenym czy „Dancing on the Street” z Mickiem Jaggerem. Omnipotencja Bowiego przekładała się również na jego obecność kinową – widzimy go jako Poncjusza Piłata w „Ostatnim kuszeniu Chrystusa”, hitmana z „Ucieczki w noc”, złego czarodzieja z „Labiryntu” czy wampira Blaylocka w „Zagadce nieśmiertelności” – i znów, w odróżnieniu od rzesz muzyków próbujących grać w filmach i watahy aktorów próbujących kariery muzycznej, Bowie zmiótł konkurencję.

Wszystkie wcielenia – Ziggy, Alladin, The White Duke i ów ultrabrytolski gentleman z irytującym gardłowym akcentem – wydawały się naturalnym wyborem, każde z wcieleń miało perfekcyjnie dobrane ekwiwalenty muzyczne, co więcej: Bowie wbrew pozorom wcale nie był skazany na swą barwę głosu (można znaleźć w sieci studyjne nagranie „Absolute Beginners”, w którym Bowie mistrzowsko parodiuje Springsteena, Dylana czy Toma Petty’ego).

Wyjątkowość Bowiego wynika także z faktu, iż w odróżnieniu od dziesiątek wykonawców „szczerych” był artystą panującym nad swoim dziełem – zaś zmiany stylistyk, które u niektórych artystów wynikają z prymitywnej pogoni za modą, Bowiemu pozwoliły niejako zasłonić się przed presją mediów czy ciekawskich fanów, stąd w odróżnieniu od wielu zaćpanych kolegów z branży, miał Bowie zaledwie dwie żony i aż dwoje dzieci – być może ta metoda „głębokich wcieleń” pozwoliła mu nie tylko uniknąć nudy, ale także zapanować nad własnymi demonami.

Stąd znacznie mniej szokująco brzmi informacja, iż w ciągu 52 lat swej kariery sprzedał ponad 140 mln egzemplarzy płyt – wszak na jego dorobek pracowało kilka alter ego. Dodajmy także, iż wspomniane powyżej wieczny głód, ciekawość, odwaga Bowiego przejawiły się również tym, iż był o lata świetlne przed konkurencją, kiedy „wchodząc” w internet promował i sprzedawał muzykę na swojej BowieNet, odpalonej w 1998 r., a więc na długo, zanim biedny Lars Ulrich stoczył pyrrusową wojnę z Napsterem.

Równie pionierski był fakt, iż do końca był artystą zarówno pewnym swoich wyborów, jak i poszukującym, stąd znakomite brzmienie albumów „Heathen” czy pożegnalnego „Blackstar”.

W jakiś niedopowiedziany sposób wnosił nie tylko nutę dobrego snobizmu, ale nadawał wszystkim swoim wypowiedziom artystycznym znamię dystansu, uczył brania bólu w nawias, dodawał – niemodne słowa – klasy i prestiżu. Można wiele mówić o jego przewagach względem konkurencji, jednak wszystko mieści się w tych właśnie hasłach: dystans, klasa, prestiż. I być może nieprzypadkowy był fakt, iż właśnie w „Prestiżu” Christophera Nolana David Bowie zagrał Nikolę Teslę – wizjonera, ekscentryka, gwiazdę fizyki i władcę piorunów, o którym mawia się czasem, że wcale nie umarł, tylko został porwany przez kosmitów. Więc być może i Bowie wcale nie zmarł 10 stycznia 2016 r. Przecież nie pozwolił być na swoim pogrzebie nawet najbliższej rodzinie...

Ba, jest też inna powiastka, dotycząca tym razem Elvisa Presleya. Podobno Elvis wcale nie umarł, ani kosmici nie porwali go na Proxima Centauri. On po prostu wrócił do domu. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Poeta, muzyk, kompozytor, śpiewający autor, recenzent muzyczny, felietonista i krytyk literacki, stały współpracownik „Tygodnika Powszechnego”. Zadebiutował w 1992 roku na 28. Studenckim Festiwalu Piosenki w Krakowie, zdobywając I nagrodę oraz stypendium im.… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 26/2017