Wszystko przez Bieruta

Jego dekret miał pomóc Warszawie w dźwignięciu się z ruin. Dziś jest kulą u nogi i źródłem patologii.

23.05.2016

Czyta się kilka minut

Warszawa, ul. Widok, 2 marca 2012 r.  / Fot. Jacek Wajszczak / REPORTER
Warszawa, ul. Widok, 2 marca 2012 r. / Fot. Jacek Wajszczak / REPORTER

26 października 1945 r. Krajowa Rada Narodowa kierowana przez prezydenta przyjęła prawo o własności gruntów, niezbyt precyzyjnie nazywane „dekretem Bieruta”.

– Jednym pociągnięciem pióra pozbawiono warszawiaków własności – mówi Tadeusz Koss, wiceprezes Zrzeszenia Właścicieli Nieruchomości Warszawskich, który od 27 lat walczy w imieniu byłych właścicieli o zwrot majątków.

Dekret przewidywał, że wszystkie grunty znajdujące się w granicach miasta przejdą na własność państwa. Można się było od tej decyzji odwołać i poprosić nowe władze, by dotychczasowe prawo własności zamienili na wieczyste użytkowanie gruntu, ale władza rzadko się na to godziła. Na ponad 15 tys. wniosków złożonych w tej sprawie tylko 303 zostały uwzględnione. Tuż po przejęciu gruntów na właścicieli spadł kolejny cios: dowiedzieli się, że – już bez żadnej podstawy prawnej – ich kamienice przejmuje skarb państwa. Dotyczyło to, według różnych szacunków, około 40 tys. warszawskich nieruchomości.

Że tę niesprawiedliwość trzeba będzie naprawić, okazało się 44 lata później, gdy upadł komunizm. Dawni kamienicznicy upomnieli się o swoje zaraz po czerwcowych wyborach. Na jednym z pierwszych zebrań ZWNW pojawił się wtedy Tadeusz Koss, któremu dekret Bieruta odebrał dwie działki w centrum Warszawy – przy Ogrodowej 25 i przy placu Defilad. Szczególnie ta druga była cenna, bo przed wojną stała na niej dwupiętrowa kamienica, siedziba studia filmowego As.

– Kiedy usłyszałem brednie, które na tym zebraniu opowiadali, to zabrałem głos i wybrali mnie wiceprezesem – wspomina Koss, który, jak sam twierdzi, pomógł odzyskać nieruchomości już 250 członkom Zrzeszenia.

To właśnie w Zrzeszeniu narodził się w latach 90. dość prosty, ale skuteczny sposób na odzyskiwanie mienia odebranego dekretem. Pomysł, którego współtwórcą był wiceprezes Koss, opierał się na tym, by cały proces prowadzić nie na drodze sądowej, lecz administracyjnej. Za wytrych posłużył kodeks postępowania administracyjnego i artykuł 156 paragraf 1. Dopuszcza on unieważnienie decyzji administracyjnej, gdy zostały naruszone przepisy.

Dawni właściciele zaczęli się więc w latach 90. masowo skarżyć. Ale nie wszyscy: z tego sposobu skorzystać mogli wyłącznie ci warszawiacy, których wniosek dekretowy został w latach 40. załatwiony odmownie. Pisali więc, że Krajowa Rada Narodowa bezprawnie pozbawiała ich prawa do wieczystego użytkowania gruntu. Procedura była prosta: właściciel zwracał się do miasta o zwrot nieruchomości, a gdy miasto odmawiało, skarżył decyzję do Samorządowego Kolegium Odwoławczego lub ministerstwa infrastruktury (w zależności od tego, jaki organ pół wieku wcześniej podejmował decyzję o wywłaszczeniu). Potem był Wojewódzki, a na końcu Naczelny Sąd Administracyjny. Tu kończyła się droga administracyjna, a zaczynała sądowa, prowadząca aż do Sądu Najwyższego.

Tadeuszowi Kossowi jej pokonanie zajęło 15 lat i zakończyło się odmową oddania spornych gruntów: – Robili wszystko, by jak najbardziej sprawę przedłużyć, utrudnić, zagmatwać, grali ze mną w urzędniczego ping-ponga – skarży się Koss. Rację przyznał mu dopiero Europejski Trybunał Praw Człowieka w Strasburgu, uzasadniając na 25 stronach, dlaczego nieruchomość o powierzchni 1300 metrów w samym centrum stolicy, na rogu ulic Marszałkowskiej i Świętokrzyskiej, należy się właśnie jemu.

Przyzwolenie na reprywatyzację

Że roszczenia warszawiaków rosnąć będą jak kula śniegowa, można było przewidzieć już na początku lat 90. Skoro przed wojną 94 proc. stołecznych gruntów było w rękach prywatnych, a ich roszczenia się nie przedawniały, to tylko kwestią czasu było, kiedy upomną się o swoje. To groziło katastrofą finansową miastu, bo według ostrożnych szacunków wartość odebranego wówczas mienia wynosiła ok. 44 mld zł, a roczne wpływy do budżetu stolicy – tylko 14 mld zł.

Świadomość nadciągającej finansowej katastrofy musieli mieć też politycy, bo już od początku lat 90. w ministerstwie skarbu trwały prace nad projektem reprywatyzacyjnym.

– Było na to społeczne przyzwolenie, bo ludzie uważali, że jest to narzędzie rozliczenia z komunizmem – mówi Konrad Łaski, prawnik zajmujący się odzyskiwaniem mienia, ale też broniący lokatorów przed czyścicielami kamienic.

Ostateczny kształt nowe prawo przybrało w 2001 r., gdy Sejm uchwalił wreszcie ustawę reprywatyzacyjną. Przewidywała ona zwrot w naturze lub, gdyby to było niemożliwe, wypłacenie odszkodowania w wysokości 50 proc. wartości utraconego mienia. Ani politycy, ani właściciele nie byli z niej zadowoleni, ale po wielu kłótniach jedni i drudzy się na nią zgodzili.

Pomysł nie podobał się Jackowi Kuroniowi i Karolowi Modzelewskiemu, którzy na łamach „Gazety Wyborczej” ogłosili swój manifest. Nakłaniali w nim prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego, by ustawy nie podpisywał. To jeden z nielicznych wówczas głosów podający w wątpliwość sens reprywatyzacji. „Sprzeciwiamy się ustawie reprywatyzacyjnej dlatego, że w imię pewnej ideologii i w interesie materialnym pewnej grupy obywateli naraża ona na szwank interes ogółu i grozi ciężkim kryzysem finansów państwa – pisali Kuroń z Modzelewskim. – Prawdziwym fundamentem ustawy reprywatyzacyjnej jest uznanie własności, także tej naruszonej przed półwiekiem, za wartość nadrzędną. Czyni się jej teraz zadość kosztem innych wartości, na które w wyniku tak hojnej reprywatyzacji zabraknie środków: kosztem ochrony zdrowia i życia ludzkiego, kosztem powszechnego prawa do edukacji, a także kosztem niezbędnych nakładów na obronność kraju czy na przygotowanie Polski do wyzwań integracji europejskiej”.

Niestety, gotową ustawę, która przeszła przez obie izby parlamentu, zawetował wtedy prezydent. W ten sposób, jak twierdził, obronił on lokatorów przed kamienicznikami. Zaś wściekłym właścicielom tłumaczył, że niesprawiedliwym byłoby oddawanie za zagrabione majątki tylko połowy ich wartości. Należy im się sto procent, tyle że państwa na to nie stać. Więc nie dostaną nic.

W ten sposób Polska straciła szansę na cywilizowane rozliczenie się z przeszłością, zaś problem pozostał, a nawet zaczął narastać. Kamienice, o które toczył się spór w Warszawie, zaczęły niszczeć, bo miasto nie chciało inwestować w sporne nieruchomości. Blokowano inwestycje, bo nie wiadomo było, do kogo należą działki, a lokatorów i tak atakowali kamienicznicy.

– Z perspektywy czasu widać, że była to jedna z najgorszych decyzji prezydenta Kwaśniewskiego, najdonioślejsza pod względem prawnym, której skutki ponosimy do dziś – mówi Jan Śpiewak, radny związany z ruchem „Miasto jest Nasze”.

Czyściciele kamienic

Weto Kwaśniewskiego sprawiło, że na rynku reprywatyzacyjnym pojawili się nowi gracze: wyspecjalizowane kancelarie prawne i spółki skupujące wierzytelności od byłych właścicieli, traktujące odzyskane budynki jak łup i źródło ogromnych zysków. Żeby jednak dobrze zarobić, trzeba się było pozbyć z kamienicy lokatorów, a w tym specjalizowali się „czyściciele kamienic”. Jednym z najbardziej znanych stał się były warszawski antykwariusz Marek Mossakowski. Antykwaryczne znajomości pomogły mu zaistnieć na rynku nieruchomości. „Bo baronówna X polecała mnie hrabinie Y, a ta księżnej Z, powtarzając: tylko kochany Marek ci pomoże” – wspominał początki swojej kariery.

Mossakowski docierał do właścicieli atrakcyjnie położonych budynków, rokujących szybki zwrot, proponował wykupienie udziałów za cząstkę wartości, a gdy zostawał następcą prawnym, potrafił szybko odzyskać kamienicę, oczyścić ją z lokatorów i sprzedać mieszkania na wolnym rynku z ogromnym zyskiem.

Rekord padł przy Hożej 25, gdzie Mossakowski odkupił prawa do roszczeń za 50 zł i wystąpił do miasta o 5 mln zł odszkodowania za bezpłatne, wieloletnie korzystanie z budynku. „Kupuję roszczenia po cenach rynkowych – tak tłumaczył swoją skuteczność przed laty. – Są to ceny uzgodnione między sprzedającym a kupującym. Nie ma żadnego zakazu, bym nie mógł kupić ich tanio”.

W czyszczeniu kamienic Mossakowski był niezwykle skuteczny, więc nazywano go kamienicznikiem z piekła rodem, a lokatorzy urządzali pikiety pod jego galerią, skandując: „Dość gnębienia mieszkańców!”. Działał według schematu. Po przejęciu kamienicy podwyższał lokatorom maksymalnie stawkę czynszu – tak, by nie mogli go płacić (w budynku przy Krakowskim Przedmieściu 35 skoczyła ona z 200 do 3,5 tys. zł). Gdy przestawali płacić, „hodowano” ich dług tak długo, aż stał się podstawą pozwu o eksmisję.

By przyspieszyć ten proces, Mossakowski odcinał lokatorom gaz, wodę i prąd.

Najbardziej znanym przypadkiem takiego czyszczenia była warszawska kamienica przy ulicy Nabielaka, gdzie mieszkała wyjątkowo harda lokatorka Jolanta Brzeska. Nie dawała się zastraszyć: ani wysokimi czynszami, ani włamaniami do domu, ani groźbą eksmisji. Walczyła pięć lat, aż do 1 marca 2011 r., gdy znaleziono ją zamordowaną w Lesie Kabackim. Nagłośniona przez media sprawa Brzeskiej pokazała, że reprywatyzacja to nie tylko usuwanie krzywd sprzed lat, ale też tworzenie nowych. Pojawiły się pytania, których nikt wcześniej nie zadawał: jak chronić lokatorów przez pazernością nowych właścicieli i czy prawa właścicieli są ponad prawami lokatorów.

– Reprywatyzacja to niesprawiedliwość, krzywda, gigantyczna korupcja, wyrzucanie ludzi na bruk, podnoszenie czynszów bez miary i totalna patologia – mówi Jan Śpiewak. – Nie można ludzi traktować jak wkładki mięsnej w budynku.

Wiedza na wagę złot

Najcenniejszym dokumentem związanym z warszawską reprywatyzacją był wykaz nieruchomości przejętych w latach 40. dekretem Bieruta. Znajdował się on na początku lat 90. w Wydziale Geodezji i Katastru Urzędu Wojewódzkiego Województwa Warszawskiego. – Nie wiem, co się z nim stało – mówi o wykazie jeden z prawników, zajmujący się reprywatyzacją. – Słyszałem, że kopia trafiła do prezydenta Warszawy, a potem do Biura Gospodarki Nieruchomościami.

Ten dokument jest kluczowy, by dowiedzieć się, kto i jakie roszczenia ma w Warszawie. Informacja ta jest również istotna dla łowców kamienic i czyścicieli: dzięki niej mogą dotrzeć do dawnych właścicieli i odkupić roszczenia.

Pod koniec lat 90. czyściciele kamienic dotarli do Zrzeszenia Właścicieli Nieruchomości Warszawskich, w którym krył się prawdziwy skarb – 6 tys. teczek stołecznych nieruchomości. Namawiali wtedy prezesa Mirosława Szypowskiego, by udostępnił im swoją wiedzę o spadkobiercach. Ten odprawił ich z kwitkiem.

– Musieli zdobyć tę wiedzę gdzieś indziej, korumpując urzędników miejskich – mówi J., współwłaściciel kamienicy w centrum Warszawy i znawca rynku nieruchomości. Opowiada o swojej wizycie u pewnego adwokata, specjalizującego się w postępowaniach dekretowych: – Ma rozrysowaną każdą ulicę w mieście, każdy dom, każdy plac, z wyszczególnieniem, co do kogo należy. Dzięki temu mecenas X jest w stanie sam odnaleźć spadkobierców, poinformować ich, że posiadają roszczenia, i zaproponować rozsądną cenę za ich sprzedaż.

– To od niego przysłowiowy Kowalski często dowiaduje się, że jest spadkobiercą kamienicy w centrum miasta, i od niego dostaje propozycję odkupienia roszczeń – dodaje J. – Dlaczego miałby się nie zgodzić na kilkadziesiąt czy kilkaset złotych, które nieoczekiwanie na niego spadły? Nie musi wiedzieć, że to tylko cząstka wartości jego roszczenia.

Mapa patologii

Dwa lata temu stowarzyszenie „Miasto jest Nasze” opublikowało w internecie mapę reprywatyzacji, na której zdjęcie najważniejszego łowcy dekretowych nieruchomości oznaczono kółkiem. Ten uśmiechnięty mężczyzna z zaczesanymi do tyłu długimi włosami to Maciej Marcinkowski. Został przedstawiony jako tajemniczy handlarz roszczeniami, który dorobił się bajecznego majątku na reprywatyzacji. Obok jest rozrysowana sieć powiązań między ludźmi Ratusza i najważniejsze nieruchomości, jakie w ostatnim czasie przejął lub przejąć próbował.

Jest ogródek jordanowski przy ul. Szarej, do którego Marcinkowski kupił roszczenia i błyskawicznie go odzyskał. Jest działka na pl. Zamkowym, zwrócona z fragmentem trasy W-Z, na której miasto wydało kontrowersyjne warunki zabudowy. Jest działka przy ul. Emilii Plater, gdzie można wybudować wieżowiec wyższy niż Pałac Kultury, która nie powinna być w ogóle zwrócona, gdyż jej właścicielem był Duńczyk, a nie Polak; oraz gimnazjum przy Twardej, które z powodu roszczeń Marcinkowskiego radni zdecydowali się przenieść w inne miejsce.

Na mapie jest także biogram najważniejszej osoby odpowiedzialnej za reprywatyzację w Warszawie – dyrektora Biura Gospodarki Nieruchomościami Marcina Bajki. To on decyduje, komu i kiedy oddaje się nieruchomości w Warszawie: – Jeden podpis urzędnika decyduje o działkach wartych nawet 100 mln zł – mówi Śpiewak. – A proces podejmowania decyzji nie jest transparentny.

Radny Śpiewak ma całą listę zastrzeżeń wobec warszawskiego Ratusza. Zarzuca urzędnikom, że nie weryfikują roszczeń ani podejrzanych testamentów, w których dawni właściciele przepisują majątki; hojnie wypłacają odszkodowania; nie informują lokatorów o roszczeniach itd. Jego zdaniem odpowiedzialność za taki stan rzeczy ponosi prezydent Hanna Gronkiewicz-Waltz.

– Prezydent musi zdawać sobie sprawę, jak bardzo patologicznym i niesprawiedliwym procesem jest dzika warszawska reprywatyzacja – mówi Śpiewak. – Bez jej milczącej aprobaty nie byłaby możliwa.

Gronkiewicz-Waltz dopiero kilka dni temu odpowiedziała na trwającą od wielu lat falę krytyki, zapowiadając opublikowanie białej księgi warszawskiej reprywatyzacji. Być może dzięki tej publikacji poznamy kulisy odzyskania przez jej męża kamienicy przy Noakowskiego 16. Budynek ten został ukradziony Żydom przez szmalcowników, którzy sfałszowali akt notarialny, a następnie sprzedali ją wujkowi męża Gronkiewicz-Waltz. Oszustów sąd skazał na więzienie, ale też nakazał przywrócić prawdziwych właścicieli w hipotece, czego nie zrobiono. Dzięki temu, że w dokumentach wciąż figurował wujek męża pani prezydent, zgłosił on w latach 90. swoje roszczenia. Odzyskał kamienicę, którą rodzina Waltzów szybko sprzedała, choć żył prawowity spadkobierca.

– Znam co najmniej 50 przypadków reprywatyzacji, w których złamano prawo, i coś trzeba z tym zrobić – mówi Śpiewak. – Trzeba też ten proces w końcu ucywilizować.

Ukręcić łeb?

Tadeusz Koss szacuje, że do zwrotu zostało około 12 tys. hipotek wartości 25 mld zł. Kiedy zostanie ten majątek zwrócony? – Nigdy, jeśli nie będzie ustawy reprywatyzacyjnej – mówi Koss. – Bo wszystkie działania władz zmierzają do ukręcenia łba tej sprawie. Oni by chcieli nic nie oddawać. Liczą, że problem załatwi biologia.

Mecenas Konrad Łaski mówi, że miasto ma ogromny problem z reprywatyzacją. Tylko z tytułu odszkodowań za nieruchomości dekretowe wypłaca rocznie ponad 200 mln zł byłym właścicielom. Do niedawna skarb państwa przekazywał na te wypłaty środki, jednak po przejęciu władzy przez PiS rząd odmówił wspierania warszawskiego samorządu. Dług miasta z tytułu odszkodowań urósł – do 700 mln zł.

– Ale Warszawa z reprywatyzacji nie może się wycofać. Bo nie można powiedzieć tym, którzy czekają na zwrot mienia, że nic nie dostaną – mówi mecenas Łaski. Jego zdaniem możliwe jest jednak stworzenie takiej ustawy, która tylko w części zaspokajałaby roszczenia byłych właścicieli. – Takie rozwiązanie nie tylko pozwoliłoby miastu wyjść z długów i zacząć się rozwijać, ale też byłoby zgodne z Konstytucją – dodaje.

Tylko że na takie rozwiązanie PiS się zapewne nie zgodzi. Dlaczego? Bo taka ustawa przerzuciłaby ciężar wypłat odszkodowań z miasta na skarb państwa. A dlaczego, pyta adwokat, mieliby to zrobić, skoro Warszawą rządzą ich polityczni konkurenci? ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz prasowy, reporter i publicysta. Autor zbioru reportaży Kafka z Mrożkiem. Reportaże pomorskie (2012), Sześć pięter luksusu. Przerwana historia domu braci Jabłkowskich (2013) oraz Elegancki morderca… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 22/2016