Wszystko jak obrazek

Konwencja? Schematy? U jednego z największych literackich outsiderów? Tak, a gdyby ktoś miał wątpliwości, przypomnę, że powieść zaczyna się i kończy formułą baśni.

10.05.2015

Czyta się kilka minut

Henry Green? Czyli kto? – można by zapytać, bo pisarz ten, którego wielu krytyków chciałoby widzieć w wąskim gronie najciekawszych prozaików angielskich, był aż do tej chwili postacią w Polsce nieobecną, jeśli nie liczyć poświęconego mu numeru „Literatury na Świecie” (3–4/2012). Do tego numeru odsyłam wszystkich, którzy chcieliby poczytać o życiu i twórczości pisarza, a także sięgnąć po fragmenty jego prozy w przekładzie.

Green to kolejny autor docierający do nas z kilkudziesięcioletnim opóźnieniem – ważny przyczynek do rozważań nad kondycją tłumaczeń. Musieliśmy czekać na Andrzeja Sosnowskiego, by Green przestał być białą plamą, podobnie jak było to z prozą Ronalda Firbanka, której doczekaliśmy się w przekładzie na język polski dopiero wtedy, gdy Sosnowski sprezentował nam tłumaczenie „Zdeptanego kwiatuszka” w 75 lat po jego angielskiej premierze, czy w przypadku Jane Bowles, której „Dwie poważne damy” w przekładzie Sosnowskiego ukazały się ponad 60 lat po wydaniu powieści w Ameryce. Można by wyznaczyć punkty styczne twórczości polskiego poety z prozą tej trójki anglojęzycznych autorów, bo mamy tu do czynienia z tłumaczem oszczędnym i świadomym, którego przekładowe wybory nie są przypadkowe. Ale to temat na inną okazję.

A więc Green jako pisarz w polszczyźnie długo nieobecny. Co powiedziawszy, należałoby się jednak pocieszyć przypomnieniem, że sami Anglicy nie potrafili go sobie przyswoić. Przez lata pozostawał postacią znaną wtajemniczonym. Do dzisiaj jego twórczość jest zjawiskiem niszowym, ba, elitarnym, a jego książek, choć kilkakrotnie wznawianych, nie znajdziemy łatwo w brytyjskich księgarniach. Tymczasem powstało o nim kilka monografii krytycznych, m.in. Roda Menghama, nie przypadkiem tłumacza Sosnowskiego i poety z Cambridge, którego wybór wierszy, „Rokowania i potyczki”, ukazał się w 2007 r. w Instytucie Mikołowskim. Greena zaliczono do grona czołowych angielskich modernistów, a w jego twórczości dopatrywano się, słusznie czy niesłusznie (moim zdaniem na wyrost), metody mitycznej, którą T.S. Eliot zdiagnozował w „Ulissesie” Joyce’a.

Wielki dom

„Kochając”, powieść z 1945 r., to rzecz osadzona w konkretnych realiach historycznych i geograficznych: jej akcja rozgrywa się w Republice Irlandii podczas II wojny światowej, więc niemal współcześnie z powstaniem powieści. Już pierwsze strony ujawniają wyraźnie literackie inspiracje – powieść wpisuje się w popularną w Irlandii tradycję „literatury Wielkiego Domu”, Big House. Te Wielkie Domy to wiejskie rezydencje protestanckich mieszkańców Irlandii, często spełniające rolę ośrodków kultury i nauki, wpisanych nie tylko w krajobraz, ale i w mitologię Zielonej Wyspy. Rezydencje, dwory i majątki ziemskie, opisywane przez Yeatsa, który w arystokracji widział gwarancję przetrwania cywilizacyjnego porządku, stały się w oczach irlandzkich nacjonalistów symbolem obcego panowania (podczas wojny o niepodległość wiele z nich poszło z dymem). Do dziś można oglądać ich ruiny, ślady dawnej świetności.

Literatura Wielkich Domów odzwierciedlała niepokoje związanego z nimi ziemiaństwa, stopniowy upadek znaczeniatej klasy, od emancypacji katolików po powstanie państwa irlandzkiego, a stałymi elementami konwencji były rozpadający się, naznaczony atmosferą dekadencji dom, moralny rozkład rodziny, nieobecny właściciel, obcy czekający okazji do przejęcia dworu.

Wiemy więc, gdzie jesteśmy: Kinalty, Wielki Dom z XVIII w., w którym rozgrywa się akcja „Kochając”, sto mil od Dublina, to angielska, protestancka enklawa w morzu obcego żywiołu w niepewnych i niebezpiecznych czasach. Miejsce to staje się dla pisarza mikrokosmosem, w którym odzwierciedla się struktura społeczna odchodzącego świata. Bohaterami uczynił Green nie tylko właścicieli domu, arystokrację angielską na wygnaniu, świadomą tego, że porządek, który reprezentują, sypie się na ich oczach, ale też przybyłą tu z Anglii służbę. W języku angielskim te dwa spolaryzowane światy z racji zajmowanych przez nie miejsc nazywa się „światem pod schodami” i „światem na górze”.

Świat „pod schodami” to struktura wielowarstwowa, nie mniej hierarchiczna niż całe społeczeństwo, którego jest częścią. Ci, którzy dzierżą w nim władzę, są tego świadomi i z władzy tej robią użytek, choć sami innym panom muszą się podporządkować. Jest tu więc kamerdyner, są lokaje i pokojówki, na samym dole drabiny znajduje się zaś chłopak od latarni, którego mizerny status (bo to w zasadzie „nikt”) podkreśla dodatkowo fakt, że jest Irlandczykiem. Na podziały społeczne nakładają się podziały narodowościowe. Irlandczycy są dla mieszkańców domu podejrzani, wielu Anglików jest przekonanych, że mówiący dziwnym językiem mieszkańcy wyspy próbują wedrzeć się podstępnie do ich świata, są – zgodnie ze stereotypem – ludźmi nieodpowiedzialnymi, półdzikimi, niedojrzałymi do własnego państwa. Irlandczyk, który ma na imię, a jakże, Paddy, nie potrafi się wysłowić, nie myje się, ma zwierzęcą naturę.

Na tak ograniczonym obszarze toczy się opowieść o spiskach, romansach, wojnie i zdradzie. Tu wszyscy wszystko owszystkich wiedzą, życie toczy się jak na dłoni, a jednocześnie, mimo tej przerażającej przezroczystości życia, rodzą się tajemnice, historie niejasne i niedokończone.

Chodzi o piękno

O tym aspekcie powieści Greena można by jeszcze wiele napisać, ale zgódźmy się, że jakkolwiek barwne są postacie służących i ich państwa, takich powieści jest niemało. Nie tu kryje się wartość utworu, ale w jego stylu: rzadko które zdanie, choć krystaliczne, nie przynosi jakiejś niespodzianki. Istotne jest także świadome wykorzystanie literackich konwencji. Green chyba nie ukrywa, że tworzy powieść gatunkową, że posługuje się wypracowanymi w ramach przyjętej konwencji schematami.

Konwencja? Schematy? U jednego z największych literackich outsiderów? Tak, a gdyby ktoś miał wątpliwości, przypomnę, że powieść zaczyna się i kończy formułą baśni. Jej początkowe słowa to „Once upon a day”, które Sosnowski w pierwszej, drukowanej w „Literaturze na Świecie” wersji przełożył: „Był sobie raz stary kamerdyner”, a w obecnym przekładzie: „Pewnego pięknego dnia stary kamerdyner”. Ostatnie zaś słowa, które kończą powieść, to niepozostawiające wątpliwości co do swojej bajkowej wymowy: „żyli długo i szczęśliwie”. Powieść nie jest zatem li tylko literackim obrazem stosunków społecznych, lecz także baśnią, której relacja z rzeczywistością jest dużo bardziej skomplikowana niż w powieści realistycznej.

To, że bohaterowie pełnią określone role w domowej wspólnocie, zbliża ich do teatralnych marionetek, choć jednocześnie Green nie narusza psychologicznego prawdopodobieństwa. Co to za postaci? Sięgająca do kieliszka pokojówka, stara, poczciwa niania, starzejący się kamerdyner, prymitywny Irlandczyk, sepleniący lokaj, mąż na wojnie, żona romansująca pod nieobecność męża, nieznośne dzieciaki. Charakterystyczne, że Green często odchodzi od nazywania swoich bohaterów wprost, po imieniu, określając ich poprzez relacje, w jakie wchodzą. Mamy więc peryfrastyczną „żonę swego syna” albo „żonę tego mężczyzny”, a nie Violet czy synową. Zdarza się, że Green, a raczej jego narrator, płynnie przechodzi od imienia do określeń generycznych: „powiedział ten człowiek”, „odparła ta kobieta”. To faktycznie typy, choć wyjątkowo bogate i ciekawie, bo językowo zindywidualizowane. Innymi słowy – postaci są elementami narracji czy wręcz jej funkcjami, a nie studiami psychologicznymi. Po wypełnieniu zadania znikają. Nie przypadkiem powieść kończy się, dość niespodziewanie, pozostawiając wiele wątków w zawieszeniu. Ale jest to też zakończenie poniekąd konieczne, bo główni jej bohaterowie wyjeżdżają z domu, porzucają „swoje sytuacje”, przestają więc być, kim są. A ponieważ to literatura, dopowiedzmy: w ogóle przestają być.

„Popa tera”, mówi w przekładzie Sosnowskiego jeden ze służących, i posłusznie „patrzymy teraz” na zbudowany zesłów świat pięknej, zniewalającej iluzji rozpisanej na dwieście kilkadziesiąt stron. „To wszystko było jak obrazek”, czytamy w przedostatnim akapicie i wraz z bohaterami nie odzywamy się, by sceny nie zakłócić. Jeśli wcześniej nie napisałem, gdzie poezja Sosnowskiego może stykać się z prozą Greena, to tylko dlatego, że wiedziałem, jak skończę tę recenzję. ©

Henry Green „Kochając”, przeł. Andrzej Sosnowski, Biuro Literackie, Wrocław 2015.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Jerzy Jarniewicz - polski filolog angielski, profesor nauk humanistycznych (2015), poeta, krytyk literacki i tłumacz (głównie literatury anglojęzycznej, m.in. Jamesa Joyce’a, Philipa Rotha, Craiga Raine’a).

Artykuł pochodzi z numeru TP 20/2015