Wszystkie zdrady biografa

Janet Malcolm: Osoby, którym robi się portret, zazwyczaj nie są zadowolone z fotografii. Tak samo czują się ludzie, o których opowiadamy - w najlepszym wypadku mają poczucie, że zostały pokrzywdzone albo całkowicie zdradzone.

11.05.2010

Czyta się kilka minut

Daphne Beal: W Twoich książkach zachwycają mnie szybkie przejścia, przenikliwa obserwacja międzyludzkich interakcji - szczególnie ich aspektu psychologicznego. Przeczytałam gdzieś, że Twój ojciec był psychiatrą. Czy dzięki temu w młodym wieku miałaś świadomość filozoficznego/artystycznego/naukowego wymiaru psychologii? Czy kiedykolwiek zamierzałaś na poważnie zająć się tą dziedziną?

Janet Malcolm: Nie, nigdy nie chciałam się zajmować psychologią. Jako dorastająca dziewczyna nie przywiązywałam zbyt dużej wagi do zawodu ojca. Zresztą on sam również nie angażował się przesadnie w to, co robił. Przez wiele lat sprawował funkcję ordynatora na oddziale psychiatrii Kliniki Biura Weteranów. Uwielbiał naturę, literaturę i sport. Był również niezwykle utalentowanym pisarzem komediowym. Niestety pisał po czesku, a czeski dowcip jest trudny do przełożenia. Nie chcę przez to powiedzieć, że ojciec nie wyróżniał się jako psychiatra (i neurolog - to jego druga specjalizacja). Po prostu podchodził do swojej pracy - inaczej niż inni psychiatrzy w tamtym okresie - z ożywczą bezceremonialnością. Mój tekst "Lustro weneckie", o terapeucie rodzinnym Salvadorze Minuchinie, ma ścisły związek z moim ojcem. Opowiedzieć ci o tym?

Pewnie, interesują mnie historie rodzinne i ich wpływ na ludzi.

Pod koniec lat 70. rzuciłam palenie i oczywiście nie mogłam pisać. Postanowiłam zająć się tym, co w "New Yorkerze" nazywano "długim kawałkiem faktograficznym", wymagającym wielu miesięcy pracy reporterskiej. Doszłam do wniosku, że przygotowania zajmą mi tak dużo czasu, że kiedy je skończę, na pewno będę już w stanie pisać bez palenia. I wtedy przypomniałam sobie historię opowiedzianą przez ojca o niezwykłym lekarzu, który leczył anorektyczki w trakcie jednej sesji - podczas lunchu z ich rodzinami. Pod koniec spotkania dziewczyny zaczynały normalnie jeść. Ojciec widział tego człowieka w akcji w szpitalu niedaleko swojej kliniki. Był pod wielkim wrażeniem jego silnej osobowości. Nigdy wcześniej nie słyszałam, żeby w tak entuzjastyczny sposób mówił o jakimkolwiek psychiatrze. Podjęłam decyzję, że zrobię z tego człowieka, Minuchina, bohatera mojego tekstu.

Przez wiele miesięcy jeździłam pociągiem do Filadelfii, gdzie Minuchin miał klinikę i gdzie obserwowałam, jak uczy grupę młodych psychiatrów tego, co nazywał steatralizowaną terapią rodzinną. Gdy przyszedł czas na pisanie, uświadomiłam sobie, że mogę to robić bez palenia. To był mój pierwszy długi kawałek faktograficzny. Okazało się, że to rodzaj pisania w sam raz dla mnie.

Ile lat trwała Twoja kariera pisarska, kiedy się to wydarzyło? Czy wybór Minuchina miał wpływ na to, jak później wybierałaś inne tematy?

Kiedy powstało "Lustro weneckie", pisałam już od 10 lat, głównie recenzje książkowe, eseje o fotografii i drobne teksty o sztuce dekoracyjnej. Ale nigdy wcześniej nie zajmowałam się reportażem. Bohaterów moich tekstów dziennikarskich znajduję w dużej mierze tak samo, jak znalazłam Minuchina. Dowiaduję się lub czytam o kimś, ewentualnie ktoś pisze do mnie.

Moja książka "Zbrodnia Sheili McGough" zrodziła się z listu od pewnej kobiety, która uznała, że zainteresuje mnie jej historia (trafiła do więzienia za zbrodnię, której nie popełniła). Każdy dziennikarz dostaje mnóstwo podobnych listów, ale w tym było coś niezwykłego, dlatego odpisałam.

***

Twoją książkę "Dziennikarz i morderstwo" otwiera zdanie o nieuchronnej zdradzie, której na rzecz prawdy dopuszcza się dziennikarz względem swego bohatera. Temat zdrady odbija się echem w wielu Twoich tekstach - chodzi o zdradę biografa wobec bohatera lub bohaterki; protegowanego wobec mentora; fotoreportera wobec fotografowanej postaci (od razu przychodzi do głowy Diane Arbus); Gertrudy Stein wobec Żydów, którzy ją otaczali etc. Czy mogłabyś skomentować ten stale powracający motyw?

Nie zamierzałam podejmować tematu zdrady, ale pisząc o dziennikarstwie, biografii czy fotografii, ciągle na niego trafiałam. Każda z wymienionych profesji daje niewyobrażalną władzę nad człowiekiem. Nie chodzi tylko o to, że osoba wykonująca jeden z tych zawodów korzysta z tej władzy lub jej nadużywa. Wspomniane dziedziny posiadają coś w rodzaju wewnętrznego potencjału nieżyczliwości. To nie tylko Diane Arbus, która zdradza bohaterów swoich zdjęć. Osoby, którym robi się portret, zazwyczaj nie są zadowolone z fotografii. Tak samo czują się ludzie, o których opowiadamy w gazetach i magazynach - w najlepszym wypadku mają poczucie, że zostały pokrzywdzone, a czasem nawet, że je całkowicie zdradzono.

Będąc zaangażowaną w jedną z tych niemiłych profesji, jak godzisz tę "nieżyczliwość" gotowego tekstu z budowaniem zaufania między Tobą a Twoim bohaterem? Czy z chwilą, w której kończysz tekst, zaczynasz myśleć o tej osobie w inny sposób niż wtedy, gdy z nią rozmawiałaś?

Odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi: nie da się tych rzeczy pogodzić. Na tym polega moralny kłopot z dziennikarstwem. Przy czym dziennikarze czy biografowie nie proszą ludzi o kredyt zaufania - nie muszą. Oni sami im go dają. Skwapliwie opowiadają swoje historie, nie zdając sobie sprawy, że kiedy to robią, nie stają się przezroczyści.

Nie zawsze jest tak, że końcowy efekt tej niemiłej profesji jest nieżyczliwy. Są zdjęcia, na których postaci wyglądają po prostu pięknie, są biografie, których bohaterowie wypadają wprost świetnie. Swego czasu pisałam o Czechowie, o którym nie sposób powiedzieć niczego naprawdę złego. Paru jego biografów próbowało, ale ponieśli sromotną klęskę.

Nie jestem pewna, czy dobrze rozumiem twoje drugie pytanie. Czy mogłabyś je zadać w nieco prostszy sposób? (Czytam właśnie "Jak powstawali Amerykanie?" Gertrudy Stein, przez co mam kłopoty ze zrozumieniem zdania, które nie jest proste i które nie zostało powtórzone sto razy).

Tak naprawdę to proszę o poradę. Ogromną trudność sprawia mi przechodzenie od tej ludzkiej relacji, która zawiązuje się podczas wywiadu, do postawy krytycznej, którą muszę przyjąć później. Ponieważ Czechow należy do zdecydowanej mniejszości, o której nie można powiedzieć niczego złego, i ponieważ sprzeczności w ludziach należą do ich najciekawszych właściwości, pisarz musi opuścić intymne miejsce wywiadu (lub badania) i przyjąć bardziej obiektywną perspektywę. Często odczuwam to jako niemal bolesną zdradę. Chciałabym się dowiedzieć, jak Ci się udaje przejść z roli łagodnego wywiadowcy do roli autorytarnego pisarza?

Pisałam o tym w książce "Dziennikarz i morderstwo", ale nie udało mi się wyczerpująco uchwycić tego problemu. Ciekawe jest to, co mówisz o chwilowej identyfikacji dziennikarza czy biografa z bohaterem czy bohaterką ich tekstu.

Jesteś powieściopisarką, więc masz pewnie większą zdolność do tego rodzaju skoków wyobraźni. Ale ja nie potrafię tworzyć fikcji, więc zapewne nie potrafię być tak empatyczna.

Przy czym wygląda na to, że nie ma to żadnego znaczenia dla osoby, o której piszę. Zawsze liczy na moją empatię, a potem czuje się zdradzona, gdy dociera do niej, że to, co napisałam, nie przystaje do tego, co powiedziała.

W książce znajduje się taki oto fragment: "Spotkanie z dziennikarzem zdaje się wywierać na bohatera równie regresywny wpływ, co spotkanie z psychoanalitykiem. Bohater staje się w pewnym sensie dzieckiem pisarza, traktując go jak pobłażliwą, wyrozumiałą i wybaczającą matkę. Ma nadzieję, że to właśnie ona będzie autorką książki. W rzeczywistości jednak książka pisana jest przez surowego, wszechwładnego i karzącego ojca".

Wracając do twoich obaw o brak ciągłości między przyjemną atmosferą wywiadu a chłodem towarzyszącym aktowi pisania - to jest ogromny problem, którego nie sposób rozwiązać. Gdy przechodzisz z roli łagodnego wywiadowcy do roli autorytarnego pisarza, popełniasz - jak zresztą każdy dziennikarz - moralne przestępstwo.

Masz reputację pisarki niezwykle wymagającej dla swoich bohaterów, twardej dziennikarki i biografistki. Ten rygor zachwyca jednych czytelników, u drugich wywołuje natomiast poczucie dyskomfortu. Zastanawiam się, czy kiedykolwiek miałaś wrażenie, że na recepcję Twoich książek ma wpływ fakt, że jesteś kobietą?

Nie mam pojęcia, czy ludzie, którzy nie przepadają za moimi tekstami, nie lubią ich właśnie dlatego, że widzą we mnie twardą i niemiłą kobietę. Wydaje mi się to niedorzeczne. Mam wrażenie, że jestem zwyczajną i niegroźną osobą. Ale sposób, w jaki inni postrzegają twój pisarski wizerunek, jest całkowicie niezależny od ciebie. Narratorka moich reportaży nie jest tą samą osobą, co ja - jest bardziej elokwentna i ma do powiedzenia inteligentniejsze rzeczy niż ja zazwyczaj. Potrafię sobie wyobrazić, że czasem jest nieznośna. Ale ona także wiedzie żywot niezależny ode mnie.

Jeśli chodzi o sposób prowadzenia wywiadu, to - mówiąc trochę w stylu Stein - można zminimalizować poczucie, że nie jest się wystarczająco bezpośrednim, będąc trochę bardziej bezpośrednim. Należy zdusić w sobie pokusę mówienia miłych rzeczy. Trzeba pamiętać, że osoba powie to, co chce powiedzieć, niezależnie od tego, co ty powiesz lub czego nie powiesz.

Nie można, rzecz jasna, cały czas trzymać gęby na kłódkę, ale należy ją trzymać na kłódkę przez większość czasu. Jeśli zapada cisza, pozwól ją przerwać osobie, z którą rozmawiasz. Nawiasem mówiąc, uważam, że to "kobiece zachowanie", o którym wspomniałaś, nie jest charakterystyczne jedynie dla dziennikarek. Dziennikarze potrafią być równie przymilni, ulegli, uprzejmi i skorzy do żartów.

***

Co skłoniło Cię do napisania biografii Gertrudy Stein i Alicji B. Toklas?

Natknęłam się na Stein, kiedy "New Yorker" poprosił mnie o przygotowanie czegoś na temat jedzenia. Postanowiłam napisać o książce kucharskiej Alicji B. Toklas. Ponowna lektura rozdziału, w którym Toklas opowiada o tym, co gotowała podczas niemieckiej okupacji we Francji, sprawiła, że zaczęłam się interesować wojennymi losami obu pań.

Mój egzemplarz książki kucharskiej jest pokryty plamami, które świadczą o tym, że wykorzystywałam książkę także do celów kulinarnych. Na marginesach znajdują się notatki, a w tekście podkreślenia, które świadczą o tym, że pewnymi fragmentami (przesyconymi zgryźliwym snobizmem) rozkoszowałam się jako młoda - równie zgryźliwa i snobistyczna - czytelniczka. Jednak rozdział o okupacji jest doskonale czysty, jakby został pominięty w lekturze. Toklas opowiada w nim o latach hitlerowskiej okupacji, które spędziły ze Stein w regionie Bugey, na południowym wschodzie Francji.

Uderzyła mnie pokrętność tego fragmentu. Zaczęłam sobie zadawać pytania. Jak dwóm podstarzałym lesbijkom i Żydówkom udało się przetrwać w okupowanej Francji? Dlaczego zostały w Europie zamiast wrócić do Stanów Zjednoczonych? I dlaczego Toklas nie zająknęła się nawet jednym słowem o ich żydowskim pochodzeniu, nie wspominając o homoseksualnym związku?

Mój dłuższy tekst powstał po krótszym kawałku zdającym sprawę z podjętej przeze mnie próby przyrządzenia wyszukanego dania z serc karczochów, szparagów i cielęcej grasicy (niestety szparagi zapadły się w sercach karczochów, podczas gdy powinny w nich tkwić na sztorc podtrzymywane przez grasicę i sos beszamelowy).

Więcej przyjemności daje pisanie o słynnych, nieżyjących postaciach, czy o żyjących?

Wszystko zależy, o które nieżyjące i żyjące osoby chodzi.

Skoro już mowa o żyjących bohaterach, jaki wpływ miał proces z Massonem na sposób, w jaki wybierasz teraz kolejne tematy? Jestem ciekawa, skąd wiesz, że dany temat jest dobry i satysfakcjonujący - z jednej strony stanowi wyzwanie, z drugiej daje przyjemność.

Do tej chwili byłaś jedyną osobą, która nie zapytała mnie o Jeffreya Massona. Myślę, że tak czy inaczej niemożliwe jest pozostawienie tego tematu na boku. Jeśli dobrze rozumiem, pytasz o to, czy pozew, jaki Masson złożył przeciwko mnie, sprawił, że o żyjących ludziach piszę z większą ostrożnością niż o nieżyjących. Odpowiedź brzmi: nie.

Jednym z powodów, dla których nie poszłam na ugodę z Massonem (jak zrobili to ludzie, których pozwał wcześniej), była chęć uświadomienia wszystkim, że oskarżenie o przekręcenie jego słów jest nieprawdziwe. Rok po przegranym przez Massona procesie moja dwuletnia wnuczka znalazła w pudle na książki czerwony notes, w którym znajdowały się zapisane moją ręką jego słowa. Notatki, które zaginęły na dziesięć lat. Sędzia i tak mi uwierzył. Ale gdyby ten notatnik nie zaginął, nie byłoby żadnego procesu.

Jeśli chodzi o kwestię dobrego i satysfakcjonującego tematu, to przychodzi mi do głowy sprawa, która z całą pewnością nie wiązała się z żadną przyjemnością. Chodzi o wspomnianą już książkę "Zbrodnia Sheili McGough". Rozwikłanie tego zawiłego oszustwa, którego dopuścił się Bob Bailes, sprawiło mi wiele trudności. Nie rozwiązałam problemu, jak nie znudzić czytelnika tym, co było dla mnie tak trudne do zrozumienia. Książka nie cieszyła się popularnością. Ale mam do niej szczególny sentyment, choć być może mylę się w ocenie jej wartości.

Intryguje mnie to, co powiedziałaś. Czy sentyment do tej książki ma swoje źródło w trudnościach, jakie miałaś z jej napisaniem?

Podoba mi się dziwność tej książki. Jest to być może najoryginalniejsza spośród napisanych przeze mnie rzeczy. Lubię zwłaszcza jej drugą część, w której opisuję swoją podróż na południe Stanów Zjednoczonych. Musiałam porozmawiać z różnymi dziwnymi ludźmi. I jej zakończenie, które opowiada o wycieczce do Treasure Mountain, gdzie Bob Bailes wybudował fantastyczny kurort, a gdzie czekał na mnie spokojny późnoletni pejzaż. Podoba mi się letnia melancholia tej książki. No i, rzecz jasna, lubię samą Sheilę McGough, niezwykłą i niezwykle smutną osobę. Cieszę się, że mogłam skorzystać z doświadczenia, które zgromadziłam jako osoba broniąca się przed oskarżeniem. Bez tej wiedzy na temat prawa i prawników, nie byłabym w stanie napisać tej książki.

Po przeczytaniu wywiadu Janet Malcolm przesłała następującego maila:

Przeczytałam całą rozmowę w taki sposób, w jaki spogląda się na fotografie, które nas przedstawiają. Mam wrażenie, że poza jednym miejscem wypadłam całkiem w porządku. Ale ten wyjątek jest bodaj najciekawszym fragmentem wywiadu. Chodzi o miejsce, w którym pytasz mnie o proces z Massonem. Do tej chwili atmosfera naszej rozmowy była bardzo przyjacielska, a nawet konspiracyjna. Potem uległa ochłodzeniu. Zrobiłam niemiłą uwagę i zaczęłam się absurdalnie bronić. Na obronę mojego obronnego odruchu mogę powiedzieć, że przez długi czas błędnie zakładałam, że wszyscy mają świadomość fałszywości oskarżeń, jakie Masson wysuwał pod moim adresem. Teraz, kiedy już wiem, że na każde oskarżenie trzeba natychmiast odpowiadać, odruchowo reaguję na oskarżenia, których od lat nikt już nie formułuje.

Ale najciekawsze w tym fragmencie naszej rozmowy jest to, że stanowi on ilustrację owego poczucia zdrady, które nas opada, gdy uświadamiamy sobie, że dziennikarz pisze naszą historię. W mojej wersji historii mojej kariery pisarskiej nie wspomniałabym o Massonie ani słowem. Ale twoja wersja - i wersja każdego dobrego dziennikarza - przypisałaby mu znaczącą rolę. Proces rzeczywiście miał miejsce, a moje życzenie, by pozbawić go jakiegokolwiek znaczenia, nie powinno mieć wpływu na ciebie. Moja irytacja wywołana twoim naturalnym i nie skrywającym złych intencji pytaniem pokazuje bardzo dobrze, że nawet dziennikarze i biografowie nie są wolni od próżności i złudzeń, które wywiady wywołują u ich bohaterów.

Przełożył Grzegorz Jankowicz

Pełna wersja wywiadu ukazała się kalifornijskim magazynie "The Believer".

Daphne Beal jest amerykańską powieściopisarką i dziennikarką, autorką powieści "In the Land of No Right Angels" (2008). Publikuje m.in. w "Vogue", "McSweeney’s" oraz "London Review of Books". Mieszka w Nowym Jorku.

Janet Malcolm jest jedną z najwybitniejszych amerykańskich dziennikarek i biografistek. Urodziła się w Pradze, jej rodzice wyemigrowali do USA, gdy miała 5 lat. Od wielu lat mieszka i pracuje w Nowym Jorku. Jest redaktorką pisma "The New Yorker", na którego łamach ukazywały się jej najsłynniejsze teksty.

Duży rozgłos przyniósł jej proces z amerykańskim psychoanalitykiem Jeffreyem Massonem, który pozwał Malcolm za rzekome przekręcenie jego słów w książce "W archiwum Freuda". Autorka przytoczyła seksistowskie wypowiedzi Massona, ale nie potrafiła udowodnić prawdziwości swej relacji, ponieważ notatniki, w których je zanotowała, zaginęły. Liczne procesy, które ciągnęły się przez dekadę (1984-1994), zakończyły się zwycięstwem Malcolm. Dwa lata później odnalazły się również notatki, które ostatecznie potwierdziły jej wersję wydarzeń.

Jej biografie "Milcząca kobieta: Sylvia Plath i Ted Hughes" oraz "Dwa życia: Gertruda i Alicja" (obydwie ukazały się po polsku) spotkały się z bardzo dobrym przyjęciem ze strony czytelników i krytyków. Chwalono ją za niezwykłą wnikliwość i niespotykaną umiejętność krytycznej analizy materiałów biograficznych.

Należy do tych pisarek, które wiele miejsca poświęcają namysłowi nad etycznymi aspektami pracy dziennikarza i biografa. W książce "Dziennikarz i morderca" napisała tak oto: "Każdy dziennikarz, który nie jest zbyt głupi, żeby zauważyć, co się dzieje, wie, że to, co robi, jest moralnie nie do obrony".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 17/2010

Artykuł pochodzi z dodatku „Książki w Tygodniku 3 (17/2010)