Wszystkie twarze Adama Włodka

Kim był mąż i przyjaciel Wisławy Szymborskiej? Poeta, tłumacz, redaktor, opiekun młodych literatów, o którym dziś mówi się z powodu napisanego 60 lat temu donosu.

14.01.2013

Czyta się kilka minut

Adam Włodek i Wisława Szymborska, lata 50. / Fot. Fundacja Wisławy Szymborskiej
Adam Włodek i Wisława Szymborska, lata 50. / Fot. Fundacja Wisławy Szymborskiej

Jego najwcześniejsze wspomnienie: tupot, krzyki, żołnierze w pośpiechu ustawiający się w szeregu. Miał cztery lata, był 12 maja 1926 r. Do krakowskich koszar, w których mieszkał z matką i ojcem, zawodowym podoficerem, dotarła wiadomość o zamachu stanu. Wkrótce Włodkowie przeprowadzili się z koszar do kamienicy przy ulicy Chopina. Adam został posłany do szkoły powszechnej, sześć lat później do świetnego gimnazjum im. Augusta Witkowskiego.

Był bystrym uczniem i ładnym chłopcem. Drobny, o regularnych rysach, delikatnej, bladej twarzy, z gęstą czupryną zaczesaną na prawy bok, nosił białe koszule z dużym kołnierzem wywiniętym na poły marynarki. Na wzór Słowackiego. Śmiał się dużo i głośno, mówił szybko, gestykulował żywo.

Pierwszy wiersz napisał w ostatniej klasie gimnazjum, jako zadanie domowe na lekcję polskiego. Ze szkolnymi kolegami, Tadeuszem Jęczalikiem i Władysławem Machejkiem, zaczął poznawać dorobek skamandrytów i krakowskich awangardzistów. W równej mierze zachwycał się Przybosiem, co Sienkiewiczem.

W czerwcu 1939 r. odebrał świadectwo ukończenia pierwszej klasy liceum administracyjnego. Po wakacjach do szkoły już nie wrócił.


ŻOŁNIERZ I KONSPIRATOR


W piątkowy ranek 1 września kończył z rodzicami śniadanie, gdy usłyszał wycie syren i warkot silników. Podbiegł do okna: zobaczył srebrny samolot pikujący całkiem blisko i ludzi wskakujących w szlafrokach do wykopanych poprzedniego dnia rowów przeciwlotniczych. Chwilę potem doszedł go głos jednego z sąsiadów:


– To nie ćwiczenia, to już wojna!


Od razu zgłosił się do poboru. Miał 17 lat i żadnych wątpliwości. 3 września, ubrany w szkolny mundurek ściągnięty skórzanym żołnierskim pasem, wyjechał na front. Przerażony siedział w otwartym wagonie, nasłuchując warkotu nadlatujących samolotów, świstu spadających bomb i huku wybuchów.


Tej jesieni poznał prawdziwy głód i zimno, prawdziwe zmęczenie i strach. Oglądał śmierć kolegów: ciemną krew wsiąkającą szybko w mundury, oczy znieruchomiałe w przerażeniu, ptaki dziobiące martwe ramiona. Myślał, że będzie następny, gdy kula posłana przez wehrmachtowskiego snajpera trafiła go w ucho. Została mu po tym tylko blizna i mały ubytek słuchu. „W te lata / życie było krótkie / jak trzask odwiedzionego zamka / i długie jak chwila / między słowami komendy a wystrzałem” – napisał w wierszu kilka lat później.


Do domu wrócił przed wigilią. Od nowego roku znowu chodził do szkoły, przekształconej już w niemiecką szkołę handlową. Po roku zrezygnował z nauki – musiał pracować. Najpierw był gońcem w Radzie Głównej Opiekuńczej: na dwukołowym wózku przewoził z magazynów i targowisk prowiant do stołówki dla potrzebujących. Później pracował przymusowo jako robotnik na budowach, a pod koniec okupacji – jako magazynier w niemieckiej składnicy księgarskiej.


Wieczory poświęcał bardziej niebezpiecznym zajęciom. Od jesieni 1940 r. na tajnych kompletach uczył gimnazjalistów historii i języka polskiego, wiosną 1941 r. wszedł w środowisko lewicowego podziemia kulturalnego. Prawie codziennie odwiedzał z Jęczalikiem prowadzony przez pisarzy Witolda Zechentera i Kornela Filipowicza antykwariat na bliskiej Plant ulicy Łobzowskiej, raz w miesiącu pojawiał się na tajnych wieczorach literackich w mieszkaniu sióstr Wielowieyskich przy Kujawskiej. W lutym 1944 r. zaczął wydawać z Jęczalikiem tomiki i arkusze poetyckie. Wiersze kolegów i własne przepisywali na maszynie na kolorowych kartkach, które spinali później w zdobione kredkami kartonowe okładki.


Żeby pozyskać jako autora Juliana Przybosia, pojechali odwiedzić go w podkarpackiej wsi Gwoźnica. 20 kilometrów brnęli przez błoto, żeby wreszcie zobaczyć swojego mistrza pracującego w polu. Wrócili do Krakowa szczęśliwi, z plikiem manuskryptów.


Ranek 18 stycznia 1945 r. Włodek spędził na wypatrywaniu szyneli czerwonoarmistów. Dopiero po południu schował się razem z rodzicami do piwnicy. Gdy wyszedł z niej następnego dnia, zobaczył trupy leżące na oblodzonych chodnikach w kałużach zamarzniętej krwi. W Krakowie wojna była skończona.


KOMUNISTA


Natychmiast zaczął brać udział w życiu literackim. Jeszcze w styczniu zgłosił swoją kandydaturę do Związku Zawodowego Literatów Polskich (otrzymał zaświadczenie: „zatrudniony w organizowaniu życia kulturalnego”) i wydrukował w „Odrodzeniu” pierwszy wiersz pod prawdziwym nazwiskiem. Wkrótce dostał posadę w redakcji nowo utworzonego „Dziennika Polskiego”.


W maju 1945 r. wydał debiutancki tomik „Najcichszy sztandar”, składający się głównie z wierszy wojennych. Na jego podstawie został przyjęty z pominięciem matury na polonistykę. Zrezygnował ze studiów już po pierwszych zajęciach: po doświadczeniach ostatnich lat rygor studiów wydawał mu się śmieszny. On, który chodził po lesie z karabinem i kopał rowy na hitlerowską komendę, miałby wypełniać listę obecności, czytać zadane lektury i notować w zeszycie? Nie miał zresztą cierpliwości do nauki: za dużo było ważniejszych zajęć.


Tej wiosny, w połowie marca, przy jego redakcyjnym biurku pojawiła się młoda szatynka o dużych oczach i miłym uśmiechu. Przedstawiła się jako Wisława Szymborska i zapytała o honorarium za wydrukowany poprzedniego dnia utwór. Spodobała mu się znacznie bardziej niż jej wiersze. Zaczął się z nią spotykać; pożyczał jej tomiki przedwojennej poezji, opowiadał o awangardzie, zabierał na spotkania założonej przez siebie grupy literackiej „Inaczej”. Edukował ją także ideologicznie: przekonywał, że nowa Polska będzie lepsza od tej, w której się wychowali.


W kwietniu 1948 r. wzięli ślub. Bez wesela i bez obrączek – na takie wydatki nie było ich stać. Zamieszkali w jego pokoiku na poddaszu oficyny Domu Literatów przy Krupniczej 22. Wkrótce przenieśli się do wygodniejszego mieszkania po Gałczyńskich. Tam w każdy czwartek prowadzili dom otwarty. Przyjmowali znajomych i sąsiadów – najczęściej Leszka Herdegena, Sławomira Mrożka, Macieja Słomczyńskiego i Lidię Zamkow – przy winie, słabej kawie i herbatnikach. Bawili się świetnie: Słomczyński układał na zawołanie limeryki i dodawał w pamięci kilkucyfrowe liczby, Mrożek z Herdegenem odgrywali absurdalne skecze, Szymborska czytała głośno wiersze, Włodek przebierał się za pastucha, burżuja albo damę i pozował do zdjęć, naśladując sceny z dawnego malarstwa.


W 1952 r. wypełniając ankietę ZLP, w rubryce „Uwagi ogólne o warunkach pracy pisarskiej” napisał: „Warunki mieszkaniowe dobre, warunki finansowe średnie, stan zdrowia niezupełnie dobry (zaburzenia w zakresie przemiany materii)”. Rzeczywiście, w ciągu kilku lat przytył kilkadziesiąt kilogramów. Jego głos stał się niższy, a śmiech bardziej rubaszny. Wyglądał śmiesznie w krótkich spodenkach na szelkach, z przewieszonym przez ramię brezentowym chlebakiem, z którego kieszeni wystawały książki i gazety.


W innej części ankiety podawał szacowaną liczbę swoich publikacji z ostatnich siedmiu lat: dwieście wierszy, czterysta przekładów, pięćset artykułów. W projektach miał między innymi poemat epicko-liryczny o powstaniu Kostki-Napierskiego, wybór przekładów z poezji radzieckiej, poemat epicki o generale Świerczewskim, zbiór wierszy o Nowej Hucie i budownictwie w ramach Planu Sześcioletniego.


Od dwóch lat był członkiem partii. Gorliwym towarzyszem: oddanym i czujnym. Informował egzekutywę o nieprzykładnych zachowaniach kolegów-literatów. 8 stycznia 1953 r., dwa dni po tym, jak został wybrany na II sekretarza POP PZPR przy krakowskim oddziale ZLP, złożył w Wojewódzkim Urzędzie Bezpieczeństwa Publicznego donos na Macieja Słomczyńskiego. Zaczynał się od słów: „Oświadczenie, które niniejszym składam, wynika z poczucia czujności partyjnej i obywatelskiej. Podane fakty powiązane są przypuszczeniami – a nie twierdzeniami. Nie jest to oskarżenie, lecz zwrócenie Waszej uwagi”.


Na dalszych ośmiu stronach maszynopisu dzielił się charakterystyką Słomczyńskiego, informacjami z jego życiorysu, plotkami na jego temat i ujętymi w punktach przypuszczeniami: że „ciążą na nim poważniejsze przewinienia okupacyjne”, że „przyjechał do Polski z konkretnymi zadaniami” i że „może być związany z wywiadem anglosaskim”. 60 lat później będzie to jedyny jego powszechnie znany tekst.


– W pojęciu ówczesnej władzy był to tak zwany „donos obywatelski”. W istocie był to donos partyjny, ponieważ on z pozycji ideowego członka partii zarzucił Słomczyńskiemu, co zarzucił, i dzisiaj to brzmi brzydko. Wtedy tego nie dostrzegaliśmy – mówi krytyk literacki Jan Pieszczachowicz, który znał Włodka od początku lat 60. I dodaje: – Adam był człowiekiem, którego nie ma sensu dezawuować w związku z przypomnieniem, bo nie ujawnieniem, jego oświadczenia, pomyślanego jako publiczne. O tym donosie środowisko literackie wiedziało, krążył w odpisach.


Ale córka Macieja Słomczyńskiego, w przesłanym do „Gazety Wyborczej” sprostowaniu do artykułu Małgorzaty I. Niemczyńskiej, zaprzecza sugestiom, jakoby donos był jawny. Twierdzi też – co znajduje potwierdzenie w aktach UB – że donos Włodka przyczynił się do osaczenia Słomczyńskiego. Wkrótce potem zobowiązał się on do współpracy z UB, pod groźbą sprawy karnej o wspominane w donosie Włodka szpiegostwo.


Jawna była rezolucja potępiająca księży skazanych w tzw. procesie kurii krakowskiej, którą Włodek podpisał w lutym 1953 r., razem z Szymborską, Słomczyńskim i pięćdziesięcioma innymi członkami krakowskiego ZLP.


„Nie pozwolimy na dokonanie podziału na ludzi wierzących i niewierzących. Dziś znamy tylko rozróżnienie: ludzie budujący Polskę socjalistyczną – i wrogowie tej Polski” – stwierdził w felietonie opublikowanym w „Życiu Literackim” niecały miesiąc później, w dzień śmierci Stalina. W następnym numerze, tym z żałobną okładką z napisem „PRZESTAŁO BIĆ SERCE WODZA LUDZKOŚCI WIELKIEGO STALINA”, ukazał się tren jego autorstwa, ze strofą: „Masy uczyć miał prawo – gdyż nie gardził nauką / przekazaną przez robocze masy. / Uskrzydlał myśli nasze do lotu poza jutro, / ale z lotnisk naszego czasu”.


Pod koniec tego roku Włodek wydał swój drugi tomik. Obok utworów o Feliksie Dzierżyńskim, wojnie w Korei i junakach, zamieścił w nim kilka czułych wierszy, pisanych z myślą o żonie. Kilka miesięcy później Włodek i Szymborska byli już rozwiedzeni. Przestali się kochać, ale nie przyjaźnić.


Włodek zwątpił nie tylko w sens małżeństwa. Zaczął zastanawiać się nad ustrojem, który do niedawna uważał za najlepszy z możliwych. Zauważył, że dookoła pojawia się coraz więcej dramatycznych pytań i coraz więcej pokrętnych odpowiedzi. Wydarzenia Października przyjmował już z entuzjazmem.


WYCHOWAWCA


W 1957 r., po zamknięciu pisma „Po prostu”, rozczarowany przymrozkiem po gomułkowskiej odwilży złożył legitymację partyjną. Przez pewien czas nie był drukowany ani zapraszany na spotkania autorskie, musiał też zrezygnować z pełnionej od 1950 r. funkcji opiekuna Koła Młodych krakowskiego Oddziału ZLP. Po paru miesiącach powrócił na to stanowisko. Zajmował je do 1965 r.


Poezji swoich początkujących kolegów poświęcał więcej czasu niż własnej. Uważnie przeglądał ich maszynopisy, tłumaczył błędy, chwalił postępy. Promował dziesiątki autorów, w tym Jerzego Harasymowicza, Andrzeja Bursę, Tadeusza Nowaka i Halinę Poświatowską. Ich pierwsze drukowane wiersze wycinał z gazet i wklejał do specjalnego albumu.


Pomagał literatom nie tylko w debiutach: załatwiał przydziały na mieszkania, stypendia, zagraniczne wyjazdy. W jego archiwum zachowało się pismo z prośbą o pomoc w wysłaniu na operację do ZSRR i karteczka z prośbą o pożyczenie stu złotych do pierwszego.


Młodych przyjaciół przyjmował o każdej porze dnia i nocy w nazywanej przez nich „konfesjonałem” kawalerce na Daszyńskiego: pokoju, w którym oprócz książek mieścił się tylko niski stolik, stary tapczan, maszynka elektryczna i mała szafa. Wcześniej mieszkanie to zajmował jego kolega Jerzy Krasicki z żoną, teściową i córką. Włodek oddał mu swoje nowe, wygodne M2 w Nowej Hucie.


Interesowały go nie tylko nowości poetyckie, ale też naukowe: od lotów kosmicznych przez mózgi elektronowe po substancje psychoaktywne. W 1960 r. zgłosił się do jednej z krakowskich klinik, żeby przetestować na sobie działanie LSD. Przez sześć godzin pod kontrolą lekarza doświadczał halucynacji: widział głowonogi i dziwne rośliny, wydawało mu się, że zapada się w podłogę, czuł się, jakby posiadł tajemnicę bytu. Wszystko opisał szczegółowo cztery lata później w artykule dla „Przekroju”. Zakończył go zdaniem powtórzonym za pewnym lekarzem: „jeżeli stan, w jakim znajdowałem się... był rzeczywiście stanem schizofrenicznym, to współczucie moje dla osób dotkniętych tą chorobą wzmogło się stokrotnie”.


PUSTELNIK


Kiedy mówił znajomym, że wyjeżdża, najczęściej miał na myśli przejażdżkę tramwajem na Batorego do domu rodziców, żeby spotkać się z nimi na partyjce brydża. Kraków opuszczał tylko wyjątkowo. Najwięcej czasu spędzał w swoim dusznym mieszkaniu, które dosłownie obrastało książkami, czasopismami i maszynopisami. Nie chciał wyrzucać zadrukowanego papieru – nawet jeśli były to powieści produkcyjne albo stare gazety.


W latach 70. nasilały się jego problemy zdrowotne: reumatyzm i choroba wieńcowa. Gdy brakowało mu oddechu, otwierał okno i próbował łapać powietrze otwartymi ustami. Brał krople nasercowe, ale nie chciał forsownego leczenia.


– Gdy mężczyzna po pięćdziesiątce budzi się i stwierdza, że nic go nie boli, to znaczy, że umarł – powtarzał.


Nigdy nie żył zdrowo: palił papierosy, nie odmawiał czystej wódki, kładł się o świcie i wstawał po południu. W młodości zjadał na śniadanie osiem bułek i jajecznicę z pięciu jaj, popijając litrem kawy; teraz żywił się głównie słonymi paluszkami i herbatą.


Mimo swoich dziwactw wciąż potrafił uwodzić. Zwłaszcza młode poetki. Jedną z jego partnerek była Ewa Lipska. W ciepłym wspomnieniu o nim napisała, że był „współtwórcą jej osobowości”. Dzisiaj nie chce się wypowiadać.


– Jestem zniesmaczona i zmęczona tym tematem – ucina.


Do końca życia Włodek pisał i tłumaczył: z czeskiego, jidysz, portugalskiego, niemieckiego, angielskiego... Wydawał coraz lepsze tomiki. Ale miał wrażenie, że jego największe dzieło jest jeszcze przed nim. I że nie zdąży. Rosła jego lista niedokończonych projektów: był wśród nich encyklopedyczny przewodnik po „Trylogii”, książka o Przybosiu, tom autobiograficznych opowiadań. A wreszcie: książka o książkach, których nie napisał.


– Jako krytyk nie mogę kłamać: to był średni poeta – mówi Pieszczachowicz. – Nie był to zły poeta, ale – nawet biorąc pod uwagę naszą przyjaźń – przesadą byłoby twierdzić, że był to poeta wybitny.


W ostatnich latach życia Włodek zyskał zaufanie części opozycyjnego środowiska literackiego. Ale tylko części: wciąż krążyły plotki o jego rzekomej współpracy z bezpieką. Sam często wracał pamięcią do lat swojego stalinowskiego zaangażowania. Nie zamierzał się go wypierać.


– Przecież nie będę udawał, że w tamtym czasie nie żyłem. A jeśli się czasem myliłem – to na swój własny rachunek. Zresztą monolity nadają się na nagrobki, życie jest zawsze płynne – mówił Janowi Pieszczachowiczowi.


W 1982 r. nie zgodził się na wyemitowanie w radiu audycji z okazji swoich 60. urodzin – nie chciał zabierać głosu w stanie wojennym.


Zmarł na serce w styczniu 1986 r. Został pochowany na cmentarzu Rakowickim. Po pogrzebie Wisława Szymborska zaprowadziła żałobników do swojego mieszkania. Poprosiła, żeby każdy z nich opowiedział, jak i kiedy poznał Włodka. W ten sposób zapoczątkowała tradycję corocznych wspominkowych spotkań, na których piło się za „zdrowie Adama”. W testamencie umieściła zapis o ustanowieniu nagrody jego imienia.


– W kolejnych wersjach jej testamentu zmieniało się prawie wszystko. Z wyjątkiem tego jednego punktu – mówi Pieszczachowicz.


***


Swoje życie Włodek spuentował w 1965 r. w wierszu „Kleksy”: „Taka sobie biografia: może i najskromniejsza / między tylu rówieśnych milionami. / Dobrze chociaż – że kleksy mnogie na marginesach / już na pewno są moimi dziełami”. 



Korzystałam z książek: „Godzina dla Adama”, „Wisławy Szymborskiej pamiątkowe rupiecie, przyjaciele i sny” Anny Bikont i Joanny Szczęsnej, „Baltazar” Sławomira Mrożka, „Nasz łup wojenny” Adama Włodka, a także roczników „Życia Literackiego”, archiwum Adama Włodka w Oddziale Rękopisów Biblioteki Jagiellońskiej i przechowywanej tam pracy magisterskiej Wiesławy Biel pt. „Życie i twórczość Adama Włodka”.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Absolwentka dziennikarstwa i filmoznawstwa, autorka nominowanej do Nagrody Literackiej Gryfia biografii Haliny Poświatowskiej „Uparte serce” (Znak 2014). Laureatka Grand Prix Nagrody Dziennikarzy Małopolski i Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 03/2013