Wszyscy się pogubili

Jarosław Kaczyński złamał rękę i zamienił garnitur na sweter. Niech nikogo jednak nie zmyli zdeterminowany przez okoliczności dobrotliwy, wręcz sielsko domowy wygląd szefa rządu.

13.02.2007

Czyta się kilka minut

Premier twardszy, bardziej stanowczy, bardziej bezwzględny nawet dla najwierniejszych z wiernych. Nikt już nie może być pewny swojej pozycji, bo nowa koncepcja - przyspieszenie - potrzebuje bezwzględnej lojalności i posłuszeństwa. Nie dopuszcza różnicy zdań, cienia sprzeciwu. Nie znosi osobowości. Nie akceptuje wahań, wątpliwości. Wszystko musi być pod kontrolą. Ludzie, urzędy, państwo. Odchodzący ministrowie być może okazali się bardziej lojalni wobec państwa niż wobec rządzących. A to dziś grzech nie do wybaczenia.

Początek wydawał się niewinny. Po pół roku rządzenia premier postanowił sprawdzić, czy ministrowie dobrze pracują i czy dobrze wykonują jego polecenia. Co prawda rząd spotyka się z tygodniową regularnością, a przy tej okazji ministrowie chyba wspominają o swojej pracy, ale ich szef postanowił wprowadzić w życie nowoczesne, korporacyjne metody dyscyplinowania pracowników. Już 9 stycznia w "Sygnałach Dnia" Jarosław Kaczyński zapowiadał, że przegląd resortów zakończy się w ciągu tygodnia. Jak wiadomo z kalendarza, nastąpiło to miesiąc później, w dodatku w sposób nad wyraz zaskakujący. Przez miesiąc ministrowie żyli pod presją permanentnego egzaminu, czy może raczej pod presją oka Wielkiego Szefa.

Zamiary premiera można by nawet pochwalić. Lepiej przecież szybko wyeliminować "najsłabsze ogniwa", niż tkwić w szkodliwym bezwładzie. Nie tylko więc sparaliżowani widmem kontroli ministrowie, ale i opinia publiczna z napięciem, podsycanym kontrolowanymi przeciekami, czekała na decyzje szefa rządu. Problem w tym, że z góry można było założyć, komu włos z głowy nie spadnie. Andrzej Lepper, Anna Kalata, Roman Giertych, Roman Wiechecki, chronieni siłą koalicyjnej umowy i siłą sejmowych głosów koniecznych do utrzymania większości, mogli spać spokojnie. Paradoksalnie, rządowa czystka musiała objąć ludzi PiS-u, bo tylko wobec nich premier miał względną swobodę. Ludzi PiS-u albo tych, których żadne partyjne więzy nie chronią.

Co wolno w IV RP

Dymisja Radosława Sikorskiego nie była zaskoczeniem: ten polityk igrał z ogniem. Śmiał zadzwonić do kilku byłych ministrów spraw zagranicznych i przeprosić ich za kuriozalne oskarżenia Antoniego Macierewicza. Z Pałacu Prezydenckiego docierały sygnały o rosnącej irytacji Lecha Kaczyńskiego, który oskarżał ministra obrony o brak lojalności. W jakiej konkretnie sprawie - nie wiadomo, być może wystarczyło jednak wykazanie się odrobiną niezależności lub niedostateczne potakiwanie. Sikorski miał niezbyt entuzjastycznie przyjąć pomysł zdegradowania generałów Jaruzelskiego i Hermaszewskiego. W Kancelarii Premiera mówiono natomiast o zbytniej powolności w odwoływaniu wojskowych o peerelowskim rodowodzie. To dlatego Sikorski na konferencji prasowej przekonywał, że wymieniał wojskowe kadry w sposób, który miał nikogo nie urazić i nie upokorzyć. Cóż, rewolucja nie znosi sentymentalnych bzdur. Trzeba ciąć ostro, skalpelem.

Nie jest też tajemnicą wzajemna antypatia ministrów obrony narodowej i spraw zagranicznych. Ze strony Anny Fotygi wynikająca z automatycznego przejmowania odczuć braci: oni kogoś nie tolerują, ona też. Łatwo zresztą dostrzec, że to cecha wielu najbardziej zaufanych ludzi władzy. Gorzej, że wiąże się ona z brakiem samodzielności i koniecznością konsultacji każdej decyzji. Jeśli premier naprawdę myśli o przyspieszeniu, powinien dać swoim ludziom więcej niezależności.

Ze strony Sikorskiego niechęć do szefowej dyplomacji wynikała zarówno z oceny kompetencji pani minister, jak i z powodu własnych politycznych ambicji. Do tego doszedł jeszcze konflikt z Antonim Macierewiczem, dla braci niezbędnym w realizacji politycznych planów czyszczenia państwa. To on przecież trzyma w ręku klucz do atrakcyjności igrzysk, do totalnej konfrontacji z przeszłością - nie tylko tą dawną i kompromitującą, ale i tą nieodległą, lecz równie wrogą. Sikorski może i byłby przydatny na salonach świata, ale przecież nie ma potrzeby robienia dobrego wrażenia w sytuacji, gdy polityki zagranicznej nikt nie zamierza prowadzić. Lecha Kaczyńskiego przez lata nie dotknęła ciekawość świata, która zmusza do doświadczania nowych wrażeń i poznawania nowych lądów. Teraz prezydent nadrabia wprawdzie zaległości, składając niezliczone wizyty zagraniczne, ale trudno nie zauważyć, że czyni to nie powodowany ciekawością, ale podejrzliwością wobec Innego. Świata i człowieka.

Sikorski musiał więc odejść, ale dlaczego musiał odejść Ludwik Dorn - osoba, o której się mówiło, że jako jedyna była w stanie walnąć pięścią w stół i sprzeciwić się braciom Kaczyńskim? Powody dymisji "trzeciego bliźniaka" pozostają niejasne. Zaskoczenie absolutne i powszechne (politycy PiS próbowali udawać lepiej zorientowanych, ale gołym okiem było widać, że nie mieli pojęcia, co się dzieje i dlaczego) zwiększyły zawiłe tłumaczenia samego Dorna, mówiącego o sporze z premierem, ale bagatelizującego istotę tego sporu. Musiała być ona zasadnicza, skoro odszedł PiS-owski człowiek-symbol,

PiS-owska opoka. A ponieważ ani wicepremier, ani tym bardziej premier do wyjaśnień się nie kwapią, rodzą się podejrzenia, że nie chodzi o kwestie sprawnego zarządzania państwem, ale o jakieś niejasne i wstydliwe interesy, które chce się ukryć. Bo jeśliby spór dotyczył np. spraw ustrojowych, nie byłoby tego całego cyrku.

Teorii jest co najmniej kilka. Jak meteor pojawiła się i zniknęła hipoteza, że Jarosław Kaczyński chciał natychmiast usunąć Hannę Gronkiewicz-Waltz z posady prezydenta Warszawy i wprowadzić na jej miejsce komisarza, a Ludwik Dorn doradzał przejście całej procedury prawnej. W tej sprawie, znając poglądy byłego już szefa administracji, można przypuszczać, że byłby równie bezwzględny jak szef. Szukamy więc dalej. Plotki o możliwym przejściu Jana Rokity do MSWiA? Powód możliwy, ale nie decydujący, choć z pewnością Ludwik Dorn, nie pozbawiony przecież ludzkich emocji, musiał poczuć się trochę zdradzany przez - jak to określa premier - "dawnych towarzyszy broni".

Czego nie zrozumiał Dorn

Co się więc stało? Popatrzmy. Sytuacja w kraju jest, można powiedzieć, daleka od oczekiwań. Służba zdrowia bankrutuje, a pomysłów na jej uzdrowienie nie widać. Ponad dwa miliony Polaków "wybrały wolność" za granicą, coraz to nowe grupy społeczne - ostatnio strażacy - szukają szczęścia gdzie indziej. Raport z likwidacji WSI chyba jednak nie zawiera aż takich rewelacji. Moralna rewolucja zbankrutowała wraz z wizytą Adama Lipińskiego w hotelowym pokoju Renaty Beger i teleturniejem pod tytułem "Kto jest ojcem dziecka Anety K.".

Tylko układ trzyma się jeszcze mocno.

I dalej beztrosko gra sobie w karty przy mitycznym stoliku sieci powiązań i niejasnych zależności. Centralne Biuro Antykorupcyjne nie jest w stanie pochwalić się żadnym spektakularnym osiągnięciem, czytaj: spektakularnym aresztowaniem człowieka układu. Nie chodziło przecież o płotki, np. trzech skorumpowanych policjantów, ale o grube ryby. Być może należałoby CBA jakoś pomóc, choćby przez życzliwe wsparcie doświadczonych kolegów z Centralnego Biura Śledczego? Kłopot w tym, że CBŚ podlega Komendzie Głównej Policji, też marzącej o spektakularnych sukcesach i być może zazdrośnie strzegącej własnych śledztw. Sukcesami w czasach rewolucji trzeba się dzielić, byłoby więc świetnie, gdyby Ministerstwo Sprawiedliwości wraz z podległymi mu prokuratorami uzyskało większy wpływ na CBŚ. Ambitny minister z politycznymi ambicjami wiedziałby dobrze, jak je wykorzystać do rozbijania układu. Tyle tylko że minister Dorn już zrozumiał to, czego jeszcze nie zrozumiał Zbigniew Ziobro: że skuteczność policji wynika z jej niezależności od politycznych potrzeb. Ale Ziobro zrozumiał z kolei to, czego nie zrozumiał Dorn: że aby utrzymać się na powierzchni, potrzebne są szybkie sukcesy, a cena, jaką za nie trzeba zapłacić, nie gra roli. Ziobro, podobnie jak następujący po Sikorskim minister Aleksander Szczygło, wiedzą, czego wymagają od nich nowe czasy. Struktury państwa muszą zostać wprzęgnięte w tryby rewolucji. Bez intelektualnych wahań.

Wygląda na to, że w tej potyczce wygrał Zbigniew Ziobro. Precyzyjnie odczytał intencje premiera, co jest najwyższym dowodem lojalności. Na czele MSWiA stanął Janusz Kaczmarek, zaufany współpracownik Ziobry, człowiek ceniony w Pałacu Prezydenckim i pozbawiony politycznego zaplecza. Wspólnie z ministrem sprawiedliwości dostali we władanie potężny kawałek Polski.

Pełen satysfakcji uśmiech Zbigniewa Ziobry może jednak szybko zniknąć, jeśli się okaże, że i on niezbyt szybko realizuje hasło przyspieszenia i wykazuje zbyt wiele politycznych ambicji. Sytuacja nie jest wcale wesoła, bo przecież czas pomyśleć o ofiarach. Jeśli to będą przestępcy - zgoda. Niech panowie ministrowie czynią swoją powinność. Ale jeśli ma to być łapanka, która zadowoli ambicje szefa rządu i zaspokoi jego głód sukcesu, to nie sposób nie podzielać odczuć prof. Mariana Filara, który już czuje dreszcze na plecach.

***

Być może wszystkie te teorie są warte funta kłaków. Może Jarosław Kaczyński ma genialny plan, w którym Ludwik Dorn potrzebny jest na "innym odcinku". Przecież odchodząc z MSWiA pozostał równocześnie w rządzie w randze wicepremiera, z wiernopoddańczą deklaracją: "To jest mój rząd, mój premier, najlepszy premier od 1989 r.". Może tak naprawdę Jarosław Kaczyński wie doskonale, że nie da się robić rewolucji z Andrzejem Lepperem, i raz jeszcze postanowił zagrać va banque. Na nowe wybory.

A może jest jeszcze inaczej. Wszyscy się pogubili, sytuacja - wbrew deklaracjom - wymknęła się spod kontroli, premier nie rządzi, a rząd dryfuje od kryzysu do kryzysu, wystawiając na pośmiewisko i państwo, i jego obywateli. Jako obywatelka wolałabym, żeby premier miał plan. Premier jednak od obywateli, do których - jak do wszystkich nieznajomych i obcych - ma stosunek nieufny, woli tajemnice. Tyle że tajemnice są dobre w bajkach, a nie w realnym świecie.

KATARZYNA KOLENDA-ZALESKA jest dziennikarką Faktów TVN. Stale współpracuje z "TP".

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru TP 07/2007