Wsiadaj bracie, dalej, hop

Przed zaśnięciem nie powracał pod powieki żaden obraz z muzeum ani wieże średniowiecznej twierdzy. Widziałem za to samochody i ich kierowców, od pierwszego, który mnie zabrał, po ostatniego. I korowody miejsc, w których stałem w oczekiwaniu.

17.07.2018

Czyta się kilka minut

Zaczyna się sezon „Autostop-75”, Wójtowo, kwiecień 1975 r. / STANISŁAW MOROZ / CAF / PAP
Zaczyna się sezon „Autostop-75”, Wójtowo, kwiecień 1975 r. / STANISŁAW MOROZ / CAF / PAP

Na drogę wychodziło się w pierwszych dniach czerwca, kilkanaście dni po otrzymaniu paszportu, nazajutrz po wbiciu weń wiz. Trzeba było odstać swoje w kolejce ze ściśniętym żołądkiem, tym bardziej że pamięć przechowywała w ciele dawną odmowę, ale dookoła wszystkich ściskało równo, widziałem to po napiętych twarzach i wzmożonej ciszy.

W pokoju ubek świdrował wzrokiem i wreszcie następowała ta najgorsza chwila: ubeckie palce zanurzały się w przegródkach, przelatywały przez paszporty, jakby liczyły gotówkę, wreszcie wyjmowały – bądź nie – granatową książeczkę. Jeśli jej nie znajdowały, grzebały w drugiej przegródce z białymi papierkami, które znaczyły wyrok tymczasowej śmierci.

Z paszportem w kieszeni wychodziło się na chodnik, pobłażliwie, lecz niemal tkliwie patrząc na stojących w długiej kolejce. Błogosławiony, euforyczny moment; tak łatwo było nam dogodzić. Wracałem do domu raźnym krokiem, asfaltowe jezdnie Grochowskiej nagle przestawały kończyć się gdzieś w mieście, miały swój ciąg dalszy, przelatywały przez Wisłę, skręcały w stronę Woli, wymykały się z miasta i ciągnęły aż po horyzont, by jakiś czas później podłożyć się pod koła mercedesów i opli. To był jedyny kierunek. Wiatr na mapach Wicherka i Chmurki, bezwonne zaproszenie, przychodził niemal zawsze stamtąd, przepowiadacze pogody machali rękoma od lewej do prawej strony ekranu; ja zaraz będę jechał na lewo odwieźć powietrze. Go to the West, boy. No pewnie, bo gdzie indziej.

Wyjechać z siebie

Na pierwszy zachodni autostop, jeszcze dobrze przed dwudziestką, ruszyłem z kumplem, dla kurażu. Chcieliśmy od razu daleko, ale po drodze leżały wciąż Niemcy. Wylądowaliśmy w środku nocy na wielkiej stacji benzynowej, poszliśmy na jej tyły spędzić przy krzakach debiutancką noc.

Nad ranem spostrzegłem sylwetkę ostrożnie się do nas zbliżającą, sylwetka nosiła długi skórzany płaszcz, lecz nie była Clintem Eastwoodem. Choć miała w ręku rewolwer. Była niemieckim aktorem wynajętym przez polskie studio filmowe, wyciągała rękę przed siebie i mówiła: „Hände hoch”. Studio X przedstawia: „Stawka większa niż życie, sezon III”. Trzymaliśmy ręce, kumpel i ja, wysoko nad głowami, dziwnym trafem zrozumieliśmy polecenie. Bo dziwnym trafem obejrzeliśmy od dziecka sto filmów wojennych i przeczytaliśmy sto książek o wojnie. Trzymałem wysoko (sehr hoch) ręce, drżałem z zimna i strachu, lecz coś się we mnie w środku śmiało, wiedziałem, że stoję na muszce, i to jak najbardziej realnej, naprzeciw jak najbardziej realnego rewolweru, i zarazem tkwię w cytacie, Polak podnoszący ręce, bo mierzy w niego Brunner.

Obok sylwetki z rewolwerem pojawił się pies, też musiał być na kontrakcie, poważny wilczur, żadna inna rasa tak dobrze nie obnaża kłów. Sylwetka w tyrolskim kapelusiku zażądała papierów („Ausweis bitte”), skądś znałem te słowa. Podałem paszport z rogu Grochowskiej i Podskarbińskiej, kumpel podał swój zbyt gwałtownym gestem. Piesek jednym pacnięciem powalił go na ziemię i coś przy nim zaczął majstrować, wiedział, gdzie jest gardło. Sylwetka przywołała go i oznajmiła nie bez dumy w głosie twardą angielszczyzną (może jednak to był John Wayne): „My dog is very quick”. Policjant w cywilu w końcu nas puścił.

Patrzę dziś z lotu ptaka albo dronu na tę scenę, widzę dwie trzęsące się postacie na tle śpiącej Europy, tam, w pobliżu nich, palą się światełka Hamburga, nieco dalej widać łunę Hanoweru, na horyzoncie jak zawsze najbardziej rozświetlony jest Londyn. A one drżą, mają wysoko uniesione ręce i tak stoją, żałosne widma własnych fantazmatów, ucieczki z syfu, ofiary pragnienia swobody i wolności on the road, które na pierwszym kroku, w pierwszych godzinach podróży zostały ośmieszone, wykpione.

Stoją widma jak wryte w ziemię na środku Europy, bezradne, zdane nie na łaskę promiennej przyszłości, której chciały tu smakować, lecz na łaskę odwiecznego skołowacenia, historycznej sztampy, która odgrywa siebie w jakimś kiepskich lotów teatrzyku, w jakiejś wielojęzycznej farsie. Nie wystarczało wyjechać z Polski, trzeba było jeszcze wyjechać z siebie.

Ustawiliśmy się na wyjeździe ze stacji, podnieśliśmy kciuki, wieczorem byliśmy już w Amsterdamie.

Mrówcze ścieżki

Na drogach w Polsce szczyciłem się tym gestem; wracałem w pierwszych dniach października przez Zgorzelec, niekiedy wiosną jechałem jeszcze do Gdańska, wystawiałem kciuk do góry, to był nasz znak, znak tych, co pędzą przed siebie, tych, co prawdziwie stopują. Wcześniej kilka razy zdarzyło się użyć słynnej peerelowskiej książeczki dla autostopowiczów, wydawanej przez odpowiednie organy turystyczne (to nie był zresztą komunistyczny wymysł, książeczkę autostopowicza chciano wprowadzić w latach 60. we Francji). Ale teraz taka administracja była niegodna długich włosów i luzu w sercu. Kciuk wskazywał w górę, tam, gdzie wznosiła się lotna dusza, palce innych podróżników mierzyły w dół, tam, gdzie ziemia pchała się pod nogi.

Innych podróżników, czyli tych, co jeździli na łebka; pełno ich było, wylegali stadkami na skrzyżowaniach szos, cała Polska powiatowa podróżowała, zwłaszcza na krótkie i średnie dystanse, każdy kierowca miał w samochodzie podręczny autobus, którego drzwi z łaski pańskiej otwierał – bądź nie. Na wyjazdach z miast czy na głównych drogach stawało się niekiedy w tłoku; obok tkwili z uporem coraz liczniejsi wieśniacy z jagodami i tirówki, trzeba było się przepychać, wynajdować wolne, lepiej eksponowane miejsca, byliśmy wszyscy ludem pracującym w biegu, jedni dla zewu przygody, inni dla potrzeby grosza. Swoim nad miarę wzniesionym kciukiem pokazywałem cokolwiek rozpaczliwie, że ja nie jestem łebkowiczem, lecz jeźdźcem w burzy, rider on the storm.

Tam, na szosach Francji czy Niemiec, jechało się daleko w niejasnym celu, załapać się może na winobranie, odwiedzić kogoś nad morzem, autostop użytkowy nie był tak mocno rozwinięty, między niebem a ziemią majtała się pustka z wiatru i powietrza; tu, u nas, krzyżowały się mrówcze ścieżki, robota na całego, pilne zagospodarowywanie gruntu pod stopami, codzienne, skrzętne uprawianie życia.

Wszystko miało swoją cenę; kiedy później zabierałem łebków własnym samochodem, wciskali mi niemal na siłę pieniądze; to, że ich nie chciałem, burzyło ich system; przecież pokazywali palcem w dół, czyli oznajmiali w powszechnie znanym idiomie, że proszą o podwiezienie, za które uczciwie zapłacą według niepisanych, ale przyjętych stawek. Mieli rację, przecież gdy wznosiłem kciuk, informowałem tym samym, że ja za podróż nie bulę, bo jestem z kasty wiecznych podróżników.

Zachód miał samochody i świetne drogi, ale to Polska zdawała się bardziej ruchliwa. Owszem, Niemcy walili autostradami jak opętani; ciągle mnie zastanawiało, gdzie oni tak do licha jadą dniem i nocą, bez przerwy, w ogromnych nieraz zatorach. Jednak u nas – znowu patrząc z lotu ptaka – lud wylegał na powierzchnię szerzej, tłumniej, zdany nieraz na własne nogi. Wszędzie ktoś szedł, skrajem szosy, jezdnią, polną drogą. Bo ciągle „coś trzeba było załatwić”. Genialność i dziwna energia tego wyrażenia nie przestaje do dzisiaj zadziwiać. Załatwić najpierw coś, a później siebie, chociażby połówką żytniej.

Załatwili nas, to był wspólny temat wielu rozmów w samochodach. Spójrz pan, zobacz pani, ale nas załatwili na szaro. Tego nie ma, tamtego nie ma, półki puste, a sami siedzą na tych swoich daczach. Pan wiesz, wiesz pani, ile w takiej Szwecji zarabiają?

Mało kto się gryzł w język, zgoda była mniej więcej powszechna, załatwili nas, z kacapami nas razem załatwili, jadę załatwić kafelki do Jasła, łazienkę muszę naprawić, bo cieknie. Narzekało się, było zadowolonym, że samochód wiezie, zawsze parę kilometrów mniej, jednym do nieokreślonego celu, drugim do straganów z ceramiką.

Jedź, młodzieży, w Polskę!

Złotą epoką autostopu były wczesne lata 60., i na Zachodzie, i u nas. Zaimportowany z Ameryki, miał chyba łatwiejszą drogę niż jazz. Przeflancowany przez władzę na stronę krajoznawczą, przystosowany do ograniczonej i zamkniętej na kłódkę przestrzeni, oczyszczony z amerykańskiego niepokoju metafizycznego (jechać tysiące kilometrów, nigdy nie mieć domu i pracy, być wiecznym hobo, wypinać się na system), stał się u nas uznanym sposobem „wakacyjnego spędzania czasu przez młodzież”.

Karin Stanek wyśpiewała jego hymn, „Autostop, autostop / Wsiadaj, bracie, dalej, hop”; co prawda rymowała „autostopem-Europę”, ale tej ostatniej wówczas jakoś nikt nie widział. Doszły gitary, ogniska, z dróg wylotowych nad morze ciężarówki brały na przyczepę po 40 osób naraz. Autostop przypominał nieco niezorganizowane harcerstwo: jedź młodzieży, poznawaj Polskę, zdobywaj o niej wiedzę, baw się i we wrześniu wracaj do szkół.

Roman Polański w „Nożu w wodzie” nadał autostopowi inny, egzystencjalny wymiar (obcy pojawia się nie wiadomo skąd, coś w ludziach rozbełta, i nie wiadomo gdzie zniknie), lecz w tamtej rzeczywistości kojarzyć się miał przede wszystkim z mile upupionym wybuchem młodzieńczości szukającej wakacyjnych wrażeń. Trzeba było zainwestować w fantazmaty beatnikowskie, wziąć za swoje highwaye opiewane przez Dylana i Morissona, kolejne on the road again falseciarzy z Canned Heat, by dziesięć lat później stworzyć nowy duchowy podkład dla własnych podróży.

Od Trockiego do kosmosu

Kiedyś wylądowałem w bazie Mannheim, którą Gomułka straszył u nas naród – słowo „Mannheim” oznaczało w jego ustach najgorszy grzech świata, wypustkę amerykańskiego imperializmu. GI wiozący mnie gdzieś w stronę Alzacji musiał na chwilę wpaść do oddziału. Przejechaliśmy niezatrzymywani obok wartowni, stałem przy samochodzie, dostałem camela na odczekanie, raz przejechał mały transporter, później jeep w zielone plamy. Na takie chwile się czekało: eksplozje szalonej transgresji, przecierania oczu zamydlonych oficjalną narracją.

W samochodach, kiedy już powtórzyło się z naciskiem, że jest się z Poland, nie z Holland, rozmawiało się o muzyce i byle czym, ale też często o sprawach pryncypialnych. Pryncypialnych dla kierowców; idee krążyły w powietrzu. Rok 1974, 75, 76, samochody mrugały żółtymi naklejkami z napisem „Nuclear? Nein, danke”; podobne znaczki zdobiły swetry kierowców. Ekolodzy nie przekraczali na autostradzie setki, żeby mniej zanieczyszczać powietrze. Lewicowcy, zwłaszcza komuniści, byli zatroskani; jeśli wprowadzą teraz u was kartki na żywność, powiedział mi jeden z nich w okolicach Cannes, to przegramy najbliższe wybory w Szwecji. Był Francuzem, ale miał internacjonalistyczną nadzieję na dobry wynik komunistów w Sztokholmie.

Oficjalny, partyjny komunizm, tak mocny we Włoszech czy Francji, zaczynał jednak powoli się rozpadać; parę lat ledwie upłynęło od roku 1968, społeczna niesforność coraz szerzej przenosiła się na tereny alternatywne, mikrowspólnotowe. Co chwila, co drugi samochód, próbowano mnie skaptować. Jak nie komuniści, to goszystowskie nieokreślone ptaki, szukające innych rajów. Anarcho-syndykaliści, trockiści, cheguevaryści, wszelkiej maści rewolucjoniści. Już od dawna wyzwoleni spod sowiecko-chińskiej magii, odwołujący się oczywiście do młodego Marksa, a za najbardziej dla siebie symboliczne wydarzenie rewolucyjnych dziejów uznający antybolszewicki bunt marynarzy w Kronsztadzie.

Jak nie trockiści, to czciciele różnych bogów, harikrysznowcy, buddyści. Kierowca zawiózł mnie do sekty Moona, w nocy spałem w sali gimnastycznej jakiegoś klubu bokserskiego z bezdomnymi i paroma jak ja. Budził nas o szóstej rano facet z gitarą obwieszczający, że słońce już wstało; spadaj, odpowiadali mu kloszardzi, słońce może wstało dla sekty Moona, lecz z pewnością nie dla nich. Za dnia prowadzono mnie do jakiegoś niezłego pałacyku, dawano dobrze zjeść, a później wyświetlano filmy i ktoś przemawiał o Antychryście.

Zerwałem się, dałem drapaka na drogę, kolejny kierowca – raczej nie przesadzam – skrzywił się po mojej opowieści: „Sekta Moona? To nie to!”. Zawiózł mnie do Dzieci Jezusa, lepiej śpiewali. Później trafiłem za kimś, kto wziął mnie w Cévennach, do innej sekty. Odmienne przesłanie: boskość, jakkolwiek ją rozumieć, jest rozlana po przyrodzie. Nie ufali cywilizacji, trzeba wrócić, mówili, do stanu pierwotnego. Mieszkałem z nimi w wielkich tipi w górach, zbierałem kasztany, wytrzymałem trzy tygodnie. Jadło się tylko warzywa i owoce, i dobry chleb.

Byli też po drodze – na drodze – wyznawcy kosmosu. Trafiłem do mieszkania jednego z nich; całe wyłożone niebieskimi mapami i obstawione globusami. Od roku 1968 minęło siedem lat, polityka powstała na gwiazdach, na Ziemi niewiele już dawało się zrobić.

– Naprawdę wierzysz we wpływy tego Oriona? – spytałem.

– Ja nie wierzę. Ja stwierdzam – odpowiedział.

Nie wierzyli, lecz stwierdzali, wszyscy mogliby oświadczyć to samo.

Początek sezonu „Autostop-77”, maj 1977 r. / FOT. STEFAN KRASZEWSKI / PAP

Spotkania z Plotynem

We Włoszech stop szedł średnio, we Francji na ogół dobrze, w Niemczech jeszcze lepiej, niekiedy fantastycznie. Byłem Polakiem, dla niektórych młodych miało to znaczenie, odpracowywali coś jeszcze w sumieniach, zapraszali na noc do domu, obdarowywali prezentami, nazajutrz wywozili na drogę; od jednej pary dostałem złotego pelikana, od kogoś innego jakieś części do mercedesa, bo ktoś pracował w fabryce mercedesa, przez jakiś czas zdobiły absurdalnie moje biurko niby nowoczesne hasiory; od chłopaka, którego matka pracowała w hotelu, karton z setką śniadaniowych dżemików, i tak dalej.

Dla innych byłem z kolei swój z nadania rzeczy, miałem długie włosy i jechałem stopem, starczyło, o nic nie trzeba było pytać, robili – kiedyś albo nadal – to samo. Byłem jak oni, oni byli jak ja, wspólnota spięta długimi włosami i tą samą muzyką nie potrzebowała wyjaśnień. Pamiętam tę milczącą jazdę i tę noc pod Heidelbergiem: żadnego słowa, żadnego pytania od pierwszej chwili do chwili rozstania. Jazda była długa, zajechali wreszcie pod dom i pokazali, gdzie mam spać, nazajutrz dali jeść – długo pozostawał w pamięci smak chleba na zakwasie – i dalej bez słowa wywieźli na dojazd do autostrady.

Pamiętam dwie noce w jakiejś rozwalonej budzie na górskim odludziu; para, która mnie wzięła, żyła tam sobie cokolwiek poza światem; coś im rosło w ogródku, ale kiepsko, mieli chudą kozę, którą uczyli mnie doić. Też o nic nie pytali, dali wieczorem pod Pink Floydów bardzo mocną trawkę, wydawało mi się po paru machach, że zrozumiałem Plotyna; dziś ledwie pamiętam, kim był.

Cała Francja śpiewała wówczas autostopowy przebój Alaina Souchona „Poznali się na drodze”. Mógłbym być eksponatem w muzeum autostopu. Parę dni później wzięła mnie dziewczyna; miała mnie tylko przewieźć przez tunel Mont Blanc, wytrzymała w Polsce ze mną i z Gierkiem półtora roku. Przypomina mi się też noc na rozległej nadrzecznej łasze; koczowało ze mną paru innych stopowiczów z różnych stron; Amerykanka była podobno w Woodstock, wtedy. Próbowałem coś podpytać, może o ten deszcz i błoto po południu, raczej milczała, ogień oświetlał jej włosy à la Joan Baez; na szczęście nie śpiewała. Siedzieliśmy wszyscy wokół ogniska jak nieznana sobie rodzina, noc była gorąca, od rzeki szedł przyjemny chłód.

Nasi i wasi

Rok po pierwszym wypadzie jechałem już na Zachód sam. Obrosłem nieco w autostopowe piórka, wiedziałem lepiej, co i jak, przestałem się czuć nieswojo. Na niemieckich stacjach benzynowych widziałem takich jak ja, mogłem niekiedy rozpoznać, czy już mają wszystkiego dosyć, czy nie, a nawet czy są wygami, czy debiutantami.

Pamiętam młodego Włocha, który poprosił, byśmy jechali razem, bał się. Dziś boją się wszyscy, na zewnątrz i wewnątrz samochodów. Pamiętam parę Portugalczyków, która podeszła do mnie w jakimś schronisku młodzieżowym; przerażała ich swoboda Niemców czy Anglików, ich pewne siebie zachowania, ich głośne krzyki i rechoty. Dowiedzieli się, że jestem z Polski, więc chcieli podróżować kawałek wspólnie, czuli, że jesteśmy z podobnej geopolitycznej krainy, skazani na wstydliwość i uważność.

Owszem, tkwiły jeszcze we mnie jakieś historyczne i geograficzne fantazmaty, tak śmiesznie obudzone tamtej pierwszej nocy gdzieś pod Hamburgiem. Było choćby miejsce na odruchy solidarności środkowoeuropejskiej, bo wszystkich nas przecież załatwili; Węgrom, Słowakom ściskało się mocniej łapę niż Hiszpanom.

Któregoś razu wracaliśmy do kraju przez Wiedeń, z innym jeszcze kumplem. Wieźliśmy z Paryża zakazaną literaturę, miałem upchane po kieszeniach malutkie ksero z wierszami Barańczaka i chyba Zagajewskiego, w plecakach na dnie leżało pod gaciami sporo książek „Kultury” paryskiej. Przed węgierską granicą wziął nas Chorwat; uprzedziliśmy go, że lepiej, byśmy granice przeszli pieszo, niech na nas poczeka, machnął ręką. Na granicy dokładnie nas sprawdzali, powyciągali z plecaków książki, próbowali coś zrozumieć, ale polski to jednak nie węgierski. Wreszcie puścili. Chorwat walił jak szalony w klakson z wielkiej radości; no, miły gość. Po chwili wyjaśnił: miał poukrywaną w podsufitce, w oponach i nie wiem, gdzie jeszcze, własną kontrabandę, żywieniową czy używkową, niepolityczną. Nie pamiętam, papierosy, kawa, coś innego w wielu kilogramach na sprzedaż. Na pożegnanie próbował nas orżnąć, proponując wymianę waluty po jakimś śmiesznym kursie, ale pożegnaliśmy się serdecznie, śmiejąc i obejmując. Nasza Europa, wszystkie chwyty dozwolone, a i tak raz jeszcze oszukaliśmy komunę.

Pęd, oczekiwanie i kres

To była jednak tylko powierzchnia rzeczy; pozwalała coś mówić o sobie na zewnątrz, identyfikować się w oczach innych. Pod spodem było jedno: niewstrzymany pęd. Przez jakiś czas łudziłem się jakąś celowością podróży, nie mogłem wyzbyć się mieszczańskich klisz, że jedzie się gdzieś po to, by coś zobaczyć, zwiedzić, takie muzeum, i taki zamek, i takie niesamowite jezioro w górach. Ale przed zaśnięciem, i to przez niemało lat, nie powracał pod powieki ani żaden obraz z muzeum, ani wieże średniowiecznej twierdzy; widziałem natomiast samochody i ich kierowców, których liczyłem jak owce nasenne, po kolei, od pierwszego, który mnie zabrał, po ostatniego; była szansa, że sen przyjdzie w połowie stawki. Korowody ludzi i maszyn, i miejsc, w których stałem w oczekiwaniu.

Oczekiwanie przestało mi przeszkadzać, dwie godziny czy cztery, czy pół dnia choćby, nie miało to już większego znaczenia, to był czysty czas, ożywczy, wyrwany z ciągłości, bo po co jakaś ciągłość. Rano wyskakiwałem, czasem z rowu, czasem z łóżka, i głos mówił: jedź dalej. Choć tyle tu jest rzeczy, które warto zobaczyć; choć zmierzałeś do tego historycznego miasta przez cztery dni, zarywając noce. Jedź dalej, a jak dojedziesz, to się nie zatrzymuj.

Zachód stawał się w coraz mniejszym stopniu tą drugą zakazaną stroną, pełną swych niepowtarzalnych i niedostępnych szczególności, a coraz bardziej wymoszczoną przez niekończące się szosy przestrzenią bez właściwości, poza tą jedną: był otwarty i nieprzynależny. Dawało się tu dyla, aby nie przynależeć do niczego, nawet do własnych przyzwyczajeń; przeobrazić się, jak tylko się da. Daleko od rodziny, daleko od ojczystych dziejów, daleko od czasu, który mnie ukształtował, w jakimś sensie daleko od siebie samego. Tych dziewięć godzin spędzonych kiedyś na szosie pod Chamonix jak uboga nirwana; było mi właściwie wszystko jedno, czy ktoś się zatrzyma, czy nie; trwałem i to starczyło.

Jakieś 15 lat później autostop dobiegł w Europie kresu. Istnieje nadal, oczywiście, na mniejszą skalę – właśnie podwiozłem Włocha, który w Norwegii na Przylądku Północnym chciał świętować swoje dwudzieste urodziny, i czułem, że zostawiam przy drodze sobowtóra siebie sprzed lat – ale w świecie pełnej kontroli „demokratycznej” (od kamer po wykrywacze metalu) i imperatywu pełnego bezpieczeństwa i zabezpieczenia, to już jest autostop po historii autostopu. Poststop. Częściowo rozmieniony na drobne i skuteczne, na bla-bla-cary, łapanie się przez internet; wówczas nawet nagabywanie ludzi na stacjach benzynowych wydawało mi się niehonorowe, gdyż godziło w etos autostopu, czyli w wolną wolę i apetyt na nieznane.

Zapewne to odejście autostopu mówi o czymś więcej; dla socjologów to chyba niezły temat, opowiada coś o przemianach cywilizacyjnych. O mirażu szczególnej wspólnoty duchowej – czym ona była, na czym polegała? – która pozwalała mi (no, niekiedy) spać pod czyimś dachem i jeść czyjś chleb. Już jej nie ma, na jej miejsce przyszedł strach, niekończący się strach. ©

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Pisarz, historyk literatury, eseista, tłumacz, znawca wina. Stale współpracuje z „Tygodnikiem Powszechnym”. W 2012 r. otrzymał Nagrodę Literacką NIKE za zbiór „Książka twarzy”. Opublikował także m.in. „Szybko i szybciej – eseje o pośpiechu w kulturze”, „… więcej

Artykuł pochodzi z numeru Nr 30/2018