Wolny i złakniony

Wraz z tomem „Jeden” wracamy do świata Świetlickiego, by zobaczyć, że jest w nim równocześnie tak samo oraz inaczej. Przede wszystkim dlatego, że obok słowa „jeden” pojawia się czasem „dwa”.

10.06.2013

Czyta się kilka minut

„tak chcę Tak”


1.


Czytam „Jeden”, nowy tom poezji Marcina Świetlickiego, czytam go po raz drugi i trzeci, i nie opuszczają mnie uczucia ulgi, radości i zaskoczenia.


2.


Ulgi, że ten zbiór – pierwszy po opublikowanym dwa lata temu, na 50. urodziny, grubym woluminie „Wierszy” prawie zebranych – przez samego poetę zaś zapowiadany jako swego rodzaju powtórny debiut, poświadcza artystyczną siłę, ale też nieopuszczającą Świetlickiego zwyczajną chęć pisania.

Radości, jaką daje powrót do świata, który przez lata stał nam się bliski, zawarł w sobie, zapisał, a może i zaprojektował wiele naszych emocji, bo jest przecież jego twórca jednym z nielicznych poetów, którzy mają zdolność zapisywania zdań infekujących krwiobieg naszej świadomości. Sam mógłbym powiedzieć: jak dotąd ostatnim, ale wiem, że młodsi ode mnie także „mają swoich poetów” – u nich odnajdują frazy zgęszczające codzienność i na przykład – wraz z Julią Fiedorczuk – „lekko mieszkają na wydechu świata”. Dla mnie przecież w jakimś tymczasowo teraz ustanowionym, niekompletnym łańcuchu budowniczych słów, których zdania kołaczą się w głowie, powracają w chwilach radości, gniewu i rozpaczy, obok Wata, Miłosza, Barańczaka, Larkina czy Krynickiego poblaskuje ciemnym światłem właśnie Świetlicki.

I zaskoczenia, bo choć świat autora „Zimnych krajów” znów pracuje, obracają się jego przekładnie i trybiki, a „Jeden” nie zmienia zbytnio ich funkcjonowania, to równocześnie jest tak samo oraz inaczej. Nie tylko dlatego, że wierszy tu – miast zwyczajowych czterdziestu czterech – aż osiemdziesiąt osiem. Ani wyłącznie dlatego, że okładka jest tęczowo pogodna, a na zdjęciach publikowanych w prasie poeta, on – ikona bogartowskiej melancholii, uśmiecha się od ucha do ucha. Przede wszystkim dlatego, że obok słowa „jeden” pojawia się czasem „dwa”.


3.


Tom rządzi się refrenem, kolistym nawrotem pór roku, nocy i dnia, rytmem umierania i rodzenia na nowo. Zapisuje rok życia, od przedwiośnia do powracającej zimy: bycie porzuconym i zapadanie się w otchłań, mozolna wspinaczka na powierzchnię, „powodu do życia struganie”, sklejanie rozsypanego świata – z inną już mapą, innym domem, wreszcie spotkanie nowego człowieka, nowej miłości. Mamy nadzieję odnaleźć tu nieledwie dziennik, choć pewnie to raczej z różnych czasów i wydarzeń ułożona opowieść, w końcu – wyznaje nam Świetlicki – „konfesje / są prawdziwe, o ile są kłamstwem”.

Czytamy zatem – raz jeszcze – celne zapisy samotności, zamknięcia w sobie, gdzie tylko głucho mrocznieje „czarna zimna woda”, gdy „cała miłość w błoto”, gdy kobieta porzuciła, odeszła i mimo wszelkich starań „nie przestaje nie istnieć”, można o niej mówić, tylko mnożąc kolejne „nie”, przesypując ich ciężką grudę, zmarznięty żużel. Pozostaje – w rzeczy samej: wierny – pies, jego włosy na czarnych podkoszulkach czy swetrach, a poranny dygot budzi się ochoczo w napiętnowanym, skażonym mężczyźnie, który – po raz już piąty – zapisuje „Polskę”, pustkę: „Mógłbym w zasadzie uderzać w litery / na klawiaturze, jak popadnie, / mógłbym w zasadzie nie uderzać, by wyrazić / ten czarny maj”. Mężczyźnie, któremu łatwiej jest ułożyć wiersz, niż rozmawiać, który umie zapisać miłość, ale rzadko jest w stanie jej doznać, wyjść poza uporczywe „się”, który cierpi, ale też – jak zawsze – kluczy i kłamie, zaplątany w coś, co nim powoduje, gdy „Wolałbym sam decydować, kiedy mówię nie. / Ale to nie decyduje. Ono, nie, nie mówi / do mnie i za mnie. / To nie kłamie”.

I którego nie ochrania, choć przynajmniej patrzy nań „przez palce”, daleki, niepokojący Bóg, zły demiurg może, w jednym z najciekawszych tu wierszy przyznający: „To są moje araby, żydy i cygany. / Wyjmuję ich codziennie z pudełka, ustawiam / ich w różnych konfiguracjach na moim dywanie, / przewracam, stawiam ponownie, rozgrywam powstania / oraz upadki powstań”.


4.


Komunikatywna, pozornie prosta poezja Świetlickiego napędzana jest siłą opowieści, przeżycia, ale także wyobraźni, obrazu rozcinającego tkankę przyzwyczajenia. Kiedy słyszymy płacz drewnianych schodów, skrzypienie deski, w której – niczym twarz w Schulzowskiej szafie – tkwi, nie mogąc się narodzić, „upiorny Pinokio”, kiedy nad światem wisi słońca zgniłe jabłko, za oknem zaś bzy – rdzewieją.

Oraz mikroeksplozjami języka, dzięki którym zmiana mieszkania białoszewskawo bytuje w ośmiu literach i dwóch prześwitach: „z ło / do bro”. Dzięki tej inwencji litery obudowują koszmar, gdy trzeba przeżyć jakoś „wakacje w traumie, / wakacje w tiurmie, w trumnie”; kochanek wytrawny zmienia się w boleśnie „wytrawionego” kwasem rozczarowania; krakowska ulica Sienna i senność spotykają się w „sienności”, a uporczywie powracający upiór staje się świetną „upiorczywością”.


5.


Upiorczywość? Śmieszna nieco? Obłaskawiona, a w każdym razie dobrze znajoma, monotonna w gruncie rzeczy? Groteskowa w tragedii, jak – innego pisarza – moje pierwsze samobójstwo?

No tak właśnie, bo przecież nieledwie każdy koszmar daje się z czasem – nieraz co prawda: upiornie długim czasem – ukołysać i uśpić, cyfry niegdyś dławiące gardło gasną cicho na wyświetlaczu nieodbieranego telefonu, „upiór większe rany / musi pokazać, te stare przejadły / już się i już nie rażą”. Zostaje z nich zgryźliwie zabawny wiersz, mądry doświadczeniem, którego nabywa się z latami, bliznami, wiedza, że rozpacz kiedyś wróci, ale znów ją przetrwamy, przeczekamy. I tylko śmierci nie da się tak wyminąć czy wykiwać.

Koniec roku, koniec tomu pobrzmiewa głucho. Perspektywa się zamazuje, frapujące wiersze „Zero jeden” czy „Nielęk” przypominają (ze strachem czy jednak z nadzieją?), że to wszystko „złe, błędne, zbędne”, „to, czym jestem, zwiędnie, / zaschnie, rozpadnie się”. Na pierwszych stronach śnieg, topniejąc, umierając, otwiera miejsce wiośnie, zapomniany bałwan – niczym chochoł czy pałuba – odsłania skrytego weń trupa. Mówi się o tym w początkowej „Niespodziance”, gdzie groza zakryta jest piosenkową niefrasobliwością, ale osiemdziesiąt wierszy dalej powraca bolesnym, odbitym od miesięcy echem: „Nadeszła zima. Szybko się ukrywam / wewnątrz bałwana”. Melodia potwornieje, „zabijać będą / ze strachu przed nią”, a dni schwytane są w śnieżne szczypce zamierania. Zimny ogień zimy.


6.


Czy uda się ją przetrwać? Jest przynajmniej szansa, bo oto wreszcie odkryty nowy dom po drugiej stronie miasta, są zapowiedzi i znaki, przynajmniej na chwilę, choć nie na zawsze zapewne, pojawia się ktoś inny, nowy, nieznany: ona, „O.”, w której rozbrzmiewa zdumiewająca młodość, cudowna dziewczęca radość istnienia, „lekki tupot, / gładka skóra / radosny wrzask”. Ona, z jej czarną gumką do włosów, którą w nocy zakłada na nadgarstek, ona, która

Wyjechała, lecz wróci i niech wraca ciągle,

niech ciągle powracają jej popołudniowe,

poranne i wieczorne obyczaje, znowu

mam życie, ona mi je robi.


Nie jest specjalnie oryginalną prawda, iż miłość przywraca nas życiu, że nieraz tylko drugi człowiek wydobyć nas może z otchłani, ale przecież od prawd takich oczekujemy nie odkrywczości, a tego – by się spełniły.

Są w tomie „Jeden” wiersze u Świetlickiego zaskakujące, intensywnie radosne szkice z zakochania, ze wspólnych spacerów, przekraczania granic i budowania nadziei, jakby rzeczywiście nowego początku, gdy reszta życia, białe kartki czekają na zapisanie, a mężczyźnie wbija się w oczy zmysłowy błysk: „Idzie przede mną po schodach. / Jej nogi lśnią od deszczu. / Wyszliśmy z burz i gradobić. // To jest specjalne światło. / To są sekundy specjalne, / abym miał za czym tęsknić”.

Jeśli nawet jest to jedynie chwila, czas wydzielony, stopklatka gilotyny – to przecież istnieje. Wtedy, gdy gorącą sierpniową nocą można „tworzyć potajemną historię”. Gdy wreszcie chce się głośno powiedzieć: „jestem ex-novio. Wolny i złakniony”.  

Marcin Świetlicki, „Jeden”, Wydawnictwo EMG, Kraków 2013.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Ur. 1971 r. Krytyk literacki, pracownik Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, sekretarz Międzynarodowej Nagrody Literackiej im. Zbigniewa Herberta, wieloletni redaktor „Tygodnika Powszechnego”. Autor książki „Miłosz. Biografia” (Wydawnictwo Znak,… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2013