Wołanie na puszczy

Po co jest kierownik? Na pewno nie po to, by komuś zabraniać wchodzenia na szczyt. Zresztą mogłem sobie zabraniać – i tak pokazaliby mi „wała”.
Grań szczytowa widziana z przełęczy: Broad Peak po lewej, na pierwszym planie przedwierzchołek Rocky Summit. Zdjęcie wykonane 5 marca 2013 r. w trakcie ataku szczytowego. / Fot. Adam Bielecki / POLSKI HIMALAIZM ZIMOWY
Grań szczytowa widziana z przełęczy: Broad Peak po lewej, na pierwszym planie przedwierzchołek Rocky Summit. Zdjęcie wykonane 5 marca 2013 r. w trakcie ataku szczytowego. / Fot. Adam Bielecki / POLSKI HIMALAIZM ZIMOWY

BARTEK DOBROCH, PRZEMYSŁAW WILCZYŃSKI: W jednym z telewizyjnych reportaży z wyprawy jest taka scena: krzyczy Pan „Odezwijcie się!”, ale czuć, że właściwie mówi Pan do siebie...
KRZYSZTOF WIELICKI, kierownik wyprawy na Broad Peak: Mnie tam roznosiło, w nocy z 5 na 6 marca nie spałem. A oni milczeli.
Kiedy pomyślał Pan: to koniec?
Z każdą rozmową z Tomkiem Kowalskim – bo tylko z nim udało się nawiązać łączność – utwierdzałem się w przekonaniu, że jest źle.
Powiedziałem mu nawet, że teraz już będzie miał łatwo w dół. On na to, że na przedwierzchołek Rocky Summit jeszcze nie doszedł...
15 godzin po wejściu na szczyt, kiedy Tomek już od dawna się nie odzywał, skontaktowałem się z Robertem Szymczakiem, himalaistą i lekarzem medycyny górskiej. Powiedział, że po 12 godzinach hipotermii ustają wszelkie czynności życiowe. To mnie sprowadziło na ziemię.
Pierwsza rozmowa z rodzinami Berbeki i Kowalskiego?
Jeszcze zanim uznaliśmy ich za zmarłych, ale już po komunikacie o zaginięciu. Pamiętam poranny telefon do Ewy, żony Maćka. Rodzina została uprzedzona, że nie jest dobrze, ale w takich momentach człowiek potrzebuje nadziei. Nie powiedziałem, że Maciek nie żyje.
Choć już Pan wiedział?
Wiedziałem, że nikogo nie uratujemy, ale dopóki nie było niezbitych medycznych przesłanek, nie mogłem czegoś takiego powiedzieć. Poza tym zawsze jest jakieś irracjonalne wahanie. Mówiłem więc, że prowadzimy akcję, obserwujemy. Rodziny pytały, naciskały, były różne propozycje.
Helikopter?
Tak, w tych warunkach zupełnie bez sensu, bo na takiej wysokości nie ma on czego szukać.
Po ponad dwóch dobach od ostatniego kontaktu z Kowalskim uznaliście zaginioną dwójkę za zmarłych. Były pretensje, że za szybko.
Minęło 56 godzin. Podejmując decyzję, bazowałem na opinii lekarza i na własnym doświadczeniu. To nie jest Babia Góra, że ktoś zaginął, a po trzech dniach wychodzi z lasu i idzie do schroniska.
Potem karawana z bazy. Trudna?
Milczeliśmy. Miałem dół. Zamknąłem się w sobie.
Na jak długo?
Właściwie do dzisiaj. Staram się nie czytać, nie oglądać, samemu mówić jak najmniej. Za 5-10 lat­ będziemy mogli powiedzieć: sukces, bo przy wejściu zimowym na Broad Peak będą cztery nazwiska. Teraz ta wyprawa to dla mnie tragedia.
Jeździł Pan na wiele wypraw, był Pan świadkiem wypadków...
Po raz pierwszy przeżyłem coś takiego jako kierownik. Niby wcześniej prowadziłem międzynarodową wyprawę na Manaslu, na której zginęli ludzie, ale stało się to właściwie na ich własne życzenie.
 
Jaki był na ostatniej wyprawie Maciej Berbeka?
Wesoły, zdystansowany. Żartował, rozładowywał atmosferę, miał znacznie lepszy kontakt z młodymi niż ja. Wiadomo: inne pokolenie. Ciągle wysyłali sms-y, ciągle na telefonie... Maciek potrafił z nimi rozmawiać.
A Tomasz Kowalski?
Największe, po Maćku, parcie na szczyt. Inteligentny, doskonale wykształcony, prowadził firmę, na wyprawie studiował książki medyczne. Zakochany...
Co motywowało młodych, żądnych sukcesów, do tej wyprawy, łatwo sobie wyobrazić. A blisko sześćdziesięcioletniego Berbekę? Rozliczenie z górą?
Być może. Ja na niego nie naciskałem. Długo nie mieliśmy kontaktu, były nieporozumienia po tej wyprawie 25 lat temu, kiedy Maćkowi nie udało się wejść zimą na Broad Peak. Ale uznałem, że ta góra mu się należy.
Zadzwonił Pan do niego.
„Maciek, jest możliwość wyjazdu” – powiedziałem. Myślałem, że nie oddzwoni, nawet po miesiącu o tym niemal zapomniałem. Nagle telefon.
Wiedział Pan już, w jakiej sprawie...
Tak, bo Maciek nie był rychły do kontaktu. Podczas wyprawy młodzi słali jednego sms-a za drugim, Maciek wysłał może dwa.
Był Pan zdziwiony?
Traktowałem tę propozycję jako moralny obowiązek wobec niego, myśląc, że odmówi. Ale ucieszyłem się.
Kto ustalał skład wyprawy?
Ja z Arturem Hajzerem, a zatwierdzał, jak zawsze w takich sytuacjach, Polski Związek Alpinizmu. Nie było zbyt dużego wyboru.
Pod koniec stycznia założyliście bazę pod Broad Peak. Po pierwszym nieudanym ataku w lutym, pod koniec miesiąca były przymiarki do kolejnej próby.
Plan był taki, by zespół ruszył w górę 28 lutego, jeszcze w złej pogodzie, by wyżej, około 3 marca, już po poprawie pogody, mieć możliwość wejścia na szczyt. Kiedy złożyłem tę propozycję, Maciek od razu powiedział, że się zgadza. Reszta – cisza. Dopiero wieczorem złamał się Bielecki. Kiedy wstaliśmy rano 28 lutego, okazało się, że z pogodą jest jeszcze gorzej. Uznałem, że tak dostaną w tyłek, że się wyżej nie podniosą. Postanowiliśmy, że być może opóźnimy wyjście o dwa dni, żeby wchodzić na szczyt 5 marca.
Dlaczego cała czwórka?
Oni bali się tego, że ja zacznę ustawiać, kto idzie kiedy, kto po kim. Nie pozwoliliby mi na to. W dawnych czasach było inaczej. Na wyprawy jechało nawet 12 osób: wybitni, dobrzy, rokujący nadzieję. Wszystko jakoś działało, nie było takiej rywalizacji. Jak ktoś doszedł na sześć tysięcy, nie był rozczarowany, chciał pomóc innym. Na końcu wchodziło dwóch, trzech. A na Broad Peak było czterech zawodników, wszyscy żądni sukcesu. I nikt się w trakcie nie wykruszył.
4 marca dotarli do obozu IV, tzw. szturmowego. Nazajutrz wyszli z namiotów o 5.15.
Na szczyt weszli między 17 a 18. Była euforia, radość, chociaż gdzieś podskórnie wiedziałem, że to dopiero początek. Że zaraz przyjdzie noc, a oni muszą zejść.
Ustalaliście wcześniej jakąś nieprzekraczalną godzinę, po której atak szczytowy jest zbyt ryzykowny?
Nie, to był doświadczony zespół, zresztą nie ma obowiązku dokonywania tak szczegółowych ustaleń.
Zaraz po informacji o sukcesie tonował Pan nastroje...
Po 15 minutach miałem łączność z TVN-em i wyraźnie powiedziałem: „Jesteśmy na szczycie, ale to jeszcze nie jest sukces, bo koledzy muszą wrócić”. Bałem się.
Kontakt był tylko z Kowalskim.
Bielecki twierdzi, że rozstroił mu się telefon, Małkowi radio w ogóle nie działało, Maciek nie odzywał się z niewiadomych powodów. Moja rola ograniczała się do całonocnego wołania: „halo Maciek, halo Adam, halo Artur, halo, halo”... Cisza. Wołanie na puszczy.
Na konferencji po powrocie była mowa o pewnym niepokojącym według nas momencie. Schodzący Małek rozmawia z podchodzącym jeszcze Kowalskim, a ten namawia go, by wrócił nagrać film ze szczytu. Ta euforia, biorąc pod uwagę zbliżający się zmierzch, była niezrozumiała.
Dla mnie też. Z opisów idących przodem Bieleckiego i Małka wynika, że drugi zespół nie sprawiał wrażenia wycieńczonych, a jedynie nieco słabszych. Choć trzeba powiedzieć, że w tych warunkach – w kominiarkach, kombinezonach – trudno takie rzeczy ocenić. W każdym razie po osiągnięciu szczytu znowu się rozdzielili. Maciej Berbeka proponował Małkowi, że się zwiążą, co wynikało z obawy Maćka o Małka, nie odwrotnie. Ten ostatni jednak uznał, że nie może czekać, bo zamarznie. W efekcie Maciek z Tomkiem zostali za pozostałą dwójką.
W Zakopanem wytworzyła się legenda, że Berbeka zginął, bo został przy Kowalskim.
Bałbym się budować jakąkolwiek legendę, bo jednak Maciek miał linę, a przecież nie poczekał, nie związał się. Ale nie powiedziałbym też, że Kowalskiego zostawił. Jeśli jesteś na granicy życia i śmierci, nie istnieje pojęcie pozostawienia. Najbardziej prawdopodobne, że był tak kompletnie wyczerpany, iż zaczął w nim działać instynkt samozachowawczy. Być może sprawdzał, czy widać światełko Tomka. Znając Maćka, nie wierzę, żeby będąc w dobrym stanie, nie poczekał na chłopaka.
Co się stało, do dziś jest niewiadomą: zarówno z Maćkiem, jak i z Tomkiem. Rozmowa na szczycie była krótka, nie słychać w głosie Maćka, żeby coś złego się tam działo.
Jak wyglądały rozmowy z Kowalskim? Część znamy, ale część – o co niektórzy mają do Pana pretensje – nie zarejestrowała się.
Wszystkie rozmowy wyglądały podobnie. Mówił bardzo cicho, musiał być przemrożony. Prosił o lekarstwa, mówił, że ma białe ręce. Jak go zapytałem o rękawice, nie potrafił nic odpowiedzieć. A co do rejestrowania rozmów: byłem sam, nagrywałem na dyktafon w totalnym stresie. Raz o włączeniu dyktafonu pamiętałem, innym razem Tomek zgłaszał się nagle i zapominałem. Kiedy słyszę teraz zarzuty, że Wielicki chce coś ukrywać, żałuję, że cokolwiek rejestrowałem. Ja się tam miotałem.
Im bliżej poranka, utwierdzałem się w przekonaniu, że Tomek już nie wróci. Za każdym razem pytałem go o Maćka. Raz mówił, że go widzi, to znaczy – tak to zrozumiałem – jego latarkę. W pewnym momencie użył nawet liczby mnogiej: „Nie damy rady, będziemy biwakować”. Ja się tego złapałem, pytam: „Jak to »będziemy«? Macie jakąś jamę wykopaną?”. A on na to: „Nie, na kamieniach siedzimy”. Poprosiłem, by dał mi w takim razie Maćka. Cisza zapadła, a po chwili odpowiedź: „Maciek nie chce gadać”. Albo widział jakieś światełko, i stąd ta liczba mnoga, albo miał przywidzenia spowodowane deterioracją, czyli zasadniczym pogorszeniem stanu organizmu.
Przeżył Pan coś podobnego?
Na Dhaulagiri i Sziszapangmie, ale to były halucynacje wynikłe z przeżycia ekstremalnego zagrożenia, nie deterioracji. W tym stresie zaczynasz z kimś rozmawiać, kogoś szukać. Byłem w pułapce, nie wiedziałem, gdzie iść, więc radziłem się tego „kogoś”, co robić. Potem łapałem się na tym, że nikogo nie ma, a po kilku minutach znowu to samo. Ciekawe, że ten „ktoś” to nie był ani znajomy, ani kobieta, ani mężczyzna. Po prostu jakiś „ktoś”. To dowód na naszą stadność: chcemy takie chwile, podobnie zresztą jak chwile wielkiej radości, z kimś dzielić.
W ostatnich tygodniach pojawiły się głosy krytykujące Adama Bieleckiego, który pierwszy osiągnął szczyt i pierwszy zszedł. Niektórzy, jak znana himalaistka Anna Czerwińska, mówili wprost, że naruszył zasady etyki, nie czekając na Artura Małka, który był jego bezpośrednim partnerem, a później zbiegając z obozu IV do bazy. Bielecki w wywiadzie dla „Newsweeka” tłumaczył, że na tej wysokości jest system zero-jedynkowy: „Możesz iść i żyć. Albo zostać i umrzeć”.
Między zejść i żyć a zostać i umrzeć jest jeszcze przestrzeń. Oczywiście gdybym widział, że umiera mój partner, a ja jestem zagrożony, to bym go zostawił, zamiast umrzeć z nim, ale gdybym widział szanse pomocy, pomagałbym. Natomiast jak było w tej konkretnej sytuacji, trudno ocenić. Wiadomo, że Małek i Bielecki nie mieli ze mną łączności, nie mogli więc wiedzieć, co się dzieje z Berbeką i Kowalskim. Aczkolwiek jest inne pytanie: czy powinni myśleć o tym, że coś się temu zespołowi z tyłu może dziać?
Oraz pytanie, dlaczego nie było łączności? Wierzy Pan w wersję Bieleckiego o rozstrojonym telefonie?
Takie rozstrojenie jest podobno możliwe. Myślę, że obaj z Małkiem byli po prostu skupieni na sobie. W tych warunkach, w takiej pogodzie, przy takiej walce, poziom empatii może być obniżony – chcesz przeżyć.
Zatem wierzy Pan czy nie?
Nie mam powodu nie wierzyć. Gdybym wiedział, że rozstrojenie radia nie jest możliwe, to by pewnie moją wiarę zachwiało.
Tu raczej chodzi o zaufanie. Można je mieć, bo się z kimś spędziło wiele czasu, albo nie.
Myśmy się spotkali po raz pierwszy. Po prostu nie chcę Bieleckiego oceniać, bo naprawdę nie wiadomo, jak było. Pewnie gdybym dzisiaj zapytał całą trójkę o te połączenia, każdy by odpowiedział, że w takich sytuacjach trzeba się łączyć. Ale tam rzeczywistość odbiera się inaczej.
Pojawia się pytanie: czy zrobiono wszystko, co możliwe?
O tym oczywiście można dyskutować. Uważam np., że Adam powinien był schodzić razem z Arturem, swoim bezpośrednim partnerem. Twierdzą, że między sobą ustalili, iż jeden idzie szybciej.
Bielecki w wywiadzie udzielonym RMF FM mówi z kolei o decyzji dot. kontynuowania ataku szczytowego. Sugeruje, że cała czwórka podjęła ją pod wpływem autorytetu Macieja Berbeki. Mówi, że każdy podejmował decyzję za siebie, ale za zespół decydowali „lider wraz z Berbeką”.
Być może chłopcy podejmowali decyzję powodowani autorytetem Maćka. Ale Bielecki mówi o jedno zdanie za dużo. Nie wyznaczałem nikogo do podejmowania decyzji, a sam zasiewałem w zespole wątpliwości co do kontynuacji ataku szczytowego.
Wszystkie wypowiedzi po tej wyprawie wskazują na jedno: władza kierownika jest ograniczona. Pan też mówi: „ustalili”, „nie pozwoliliby” itd. Proste pytanie: po co jest kierownik?
Na pewno nie po to, by sto metrów przed szczytem zabraniać komuś wejścia! Mogłem sobie mówić, że idą osobno, albo już później: „Obowiązkowo zawracacie!”. O, tak by mi zrobili...
„Wała”?
„Wała”. I ja też bym tak kierownikowi zrobił.
Wiemy w takim razie, po co nie jest kierownik. A po co jest?
Po to, by zwrócić uwagę na czynniki niesprzyjające (w tym przypadku jedynym była późna pora). Po to, by młodym ludziom służyć doświadczeniem – zwłaszcza w sytuacjach, o których mogą nie wiedzieć.
Chłopcy byli świetnie wyposażeni, była pogoda, nic nie wskazywało na kłopoty. A mimo to w okolicach Rocky Summit – powtórzę – próbowałem w nich zasiać wątpliwości: żeby nie patrzyli tylko na ten szczyt, żeby się zastanowili. Odpowiedź była taka, że po to tu przyszli.
Kierownik odpowiada za wyprawę i ja się czuję za nią odpowiedzialny. Nie widzę błędów, nie widzę winy, ale czuję odpowiedzialność.
Moralną?
Tak. Mimo wszystko ciągle myślę, co mogłem zrobić, żeby do tego nie doszło. Tylko że to musztarda po obiedzie.
Pytania o rolę lidera są jednak zasadne.
Tam nie ma lidera! W czasach Andrzeja Zawady – w latach 70. czy 80. – owszem. Tyle że on miał kilkanaście osób, którymi mógł dysponować. Dzisiaj jedzie kilka i nikt nie ma ochoty odpuszczać. Przyjechali pisać historię, nie mogłem ich zatrzymać.
Zawada zatrzymywał.
Ale kogo? Chrobaka z Heinrichem [w 1980 r. na Evereście – red.], czyli ludzi bardzo doświadczonych, którzy wiedzieli, że Kukuczka z Czokiem weszli już na szczyt przed nimi. Oczywiście nie zgadzali się z Zawadą i do końca życia mu tego nie zapomnieli, ale rola kierownika polegała na tym, by ocenić, czy warto narażać na ryzyko kolejnych ludzi, skoro zespół osiągnął już sukces.
Z tego porównania wynika radykalna zmiana: zamiast ducha pracy zespołowej zasada „każdy dla siebie”. Zmiana na gorsze.
Możecie to sobie tak nazywać. Ja wolę powiedzieć, że dziś jest po prostu inaczej. Zresztą, nie idealizujmy przeszłości. W latach 50. Broad Peak też zdobyła czwórka, i też schodzili osobno: pierwsza dwójka zostawiła za plecami Diembergera z Buhlem, który poczuł się gorzej. Różnica jest taka, że na naszej wyprawie wydarzyła się tragedia.Pamiętajmy, że chłopcy pojechali z własnej woli i na własną odpowiedzialność. Szukanie winnych na siłę nie ma sensu. W ogóle od tragedii minęły dwa miesiące: ten szum mógł­by się skończyć. Gdyby ograniczał się do gazet górskich, jak najbardziej. Ale obejmuje wszystkie media.
To rozgłos, z którego na co dzień czerpiecie pełnymi garściami...
My, czyli kto?
Środowisko górskie. Ten rozgłos w przypadku sukcesów jest zapewne miły. I pewnie potrzebny do takich przedsięwzięć jak Polski Himalaizm Zimowy. Daje sponsorów.
Grozi nam właśnie wycofanie się głównego sponsora. Jeśli tak się stanie, to nie z powodu samego wypadku, ale dlatego, że tyle się o nim trąbi, że mnożą się jakieś podejrzenia.
Pytania o przyczyny są nieuprawnione?
Nie, że nieuprawnione, ale ile można! Wypadki dzieją się codziennie! Ktoś kogoś zabił, ktoś się zabił, prasa o tym pisze i to zostawia. A tutaj ciągłe rozgrzebywanie.
Powtórzmy więc: ten medal ma dwie strony. Media donoszą o sukcesach, ale też ekscytują się wypadkami.
Nigdy nie było takiego roztrząsania. Może kilka dni, tygodni po jakiejś wyprawie, ale tak długo – nigdy.
Jednak szum pochodzi głównie z wewnątrz środowiska. Na przykład Ryszard Gajewski z Zakopanego mówi, że to skandal, iż nie przywieźliście rzeczy i paszportu Macieja Berbeki.
Szkoda, że nie zadzwonił, by zapytać, dlaczego. Gdyby zadzwonił, dowiedziałby się, że nie wieźliśmy żadnych rzeczy, również swoich, bo ustaliliśmy jeszcze przed wyprawą, że zostaną dowiezione później. Przywieźliśmy rzeczy Tomka Kowalskiego, bo mieliśmy wyraźną prośbę od rodziny, przekazaną nam przez Artura Hajzera. A w przypadku Maćka takiej prośby nie było – uznaliśmy, że skoro rodzina jest z tradycjami górskimi, to zrozumieją. Ludzie pokroju Gajewskiego, zamiast wspominać przyjaciela, wyciągają jakieś nieistotne rzeczy. Brakuje mi ciepła, empatii, wyczucia po takiej tragedii. Ważniejsze, by przypieprzyć organizatorom.
Anna Czerwińska, wchodząca zresztą w skład komisji badającej sprawę Waszej wyprawy, mówi, że wypadałoby z młodymi porozmawiać o etyce. O zaniku etosu partnerstwa mówił też – w rozmowie z Januszem Kurczabem na łamach czołowego portalu górskiego – inny wybitny himalaista, Maciej Pawlikowski.
Pawlikowski przytaczał znaną maksymę Wawrzyńca Żuławskiego: „Idziemy razem, umieramy razem”. Tyle że to jest powrót do logiki zero-jedynkowej, która zakłada heroiczne poświęcenie. Chętnie bym zapytał kogoś, kto takie zdanie formułuje, czy umarłby z kimś, kto by umierał na wyprawie.
Chyba nie o to chodziło. Wydźwięk tych wypowiedzi był taki, że niektórzy przedstawiciele młodszego pokolenia nie są zdolni do empatii.
W myśl filozofii, którą podziela większość środowiska: w górach powinniśmy być razem, dopóki się da. Tyle że nie ma w górach – powtórzmy – sytuacji zero-jedynkowych. Co do etycznego kryzysu w młodym pokoleniu, być może coś jest na rzeczy. Kiedyś stając się alpinistami, przechodziliśmy przez formację klubów wysokogórskich. Poznawaliśmy się, uczyliśmy się partnerstwa. Myślę, że zaszła jakaś zmiana. Młodzi czasami myślą: „Jeśli ja nie wejdę, to nie mój sukces”. W naszych czasach ludzie potrafili płakać ze szczęścia, że ktoś z kolegów wszedł na szczyt.
Co będzie dalej z Polskim Himalaizmem Zimowym? Nie zawali się?
Już się wali. Minister Mucha wstrzymała dotacje. Resort uważa, że w alpinizmie powinny być klarowne procedury, jak w tenisie. Trener, zawodnicy, zawody, szkolenie, licencje.
Pretekst?
Nie, po prostu w ministerstwie czytają artykuły. A w artykułach jest napisane, że być może na Broad Peak ktoś nie powinien był pojechać, ktoś nie miał odpowiedniego doświadczenia... Takich procedur nie da się stworzyć, bo to nie jest strzelectwo. Zresztą, alpiniści to trudni ludzie, ciężko nam się poddawać rygorom.
Sami, jako środowisko, walczyliście kiedyś, by alpinizm zaliczyć do sportów wyczynowych, nie turystyki.
Walczyli starsi koledzy, w latach 70.
Może sami przyczyniliście się do tego, że z idei zrobiły się igrzyska? Polski Himalaizm Zimowy 2010-15 to też w pewnym sensie wyścig.
Tego pierwiastka sportowej rywalizacji nie da się z himalaizmu wykluczyć. Fakt: do PHZ trafiły takie elementy jak fizjologia, wyniki badań wydolnościowych, treningi... Być może zagubiliśmy inne elementy, takie jak psychika, doświadczenie.
W latach 80. konkurowaliście w himalaizmie zimowym sami ze sobą. A teraz depczą wam po piętach Simone Moro, Denis Urubko, wyprawy rosyjskie...
Po moim „Manifeście zimowym” środowisko przypomniało sobie, że powinniśmy wrócić do eksploracji zimowej. Z drugiej strony, ich wejścia dowartościowały nasze, bo pojawiła się konkurencja. Cieszę się, że nam podkosili dwa szczyty [Makalu i Gaszerbrum II – przyp. red.]. Gdyby tylko Polacy kontynuowali to z sukcesem, środowisko światowe pomyślałoby, że coś sobie wymyśliliśmy. A teraz, gdy pojawiają się nazwiska Simone czy Denisa, media na świecie pytają, kto to zaczął, kto zdobył pozostałe 10 szczytów. I słyszą, że Polacy. Nie da się ukryć: ludzie gór mają swoje ambicje, głód sukcesu – ja też mam. Każdy chciałby się zapisać w historii.
Skoro już jesteśmy przy rywalizacji: za trzy, cztery lata może się okazać, że na pierwsze zimowe wejście na Nanga Parbat jest już za późno.
Jadą tam przyszłej zimy Simone z Denisem. I niech wejdą. Wyrównamy to na K2.
Mówimy o dramacie i dość płynnie przechodzimy na poziom sportowy. Nie miał Pan myśli: „Koniec, bez sensu”?
Przez chwilę po tragedii. Myślałem o Maćku i o tym, że w pewnym wieku – a ja jestem starszy od niego – trzeba bardziej szanować swoje życie. Masz ponad 60 lat, nie jesteś z żelaza...
I?
Chciałbym, żeby Polacy kontynuowali eksplorację zimową, to wynika z jakiegoś patriotyzmu. Zawsze wiedliśmy i wiedziemy prym. Więc ta kontynuacja powinna być.
Pytamy o Pana, nie o Polaków.
Na razie mam dosyć, nawet teraz nie chcę o niczym słyszeć.
Ale zanim włączyliśmy dyktafon, powiedział Pan: „Znajdziemy sponsora”.
Znajdziemy jako środowisko.
Bez żartów: pojedzie Pan na kolejną wyprawę?
Jeśli opadną emocje, nie wykluczam, że pojadę na K2. Nie dlatego, by realizować własne ambicje. Nie dla wspinania z młodymi, oni już inaczej działają. Ja bym się chciał wspinać z kimś takim jak Maciek. To dotyczy filozofii życia, a nawet rzeczy błahych: słuchania muzyki, innego spędzania czasu.
Pojechałby Pan jako kierownik?
Gdyby mi zaproponowano kierowanie wyprawą, pewnie bym nie odmówił.
Da się szanować życie zimą na K2?
Nie jechałbym po raz trzeci na K2, by robić „rozrachunek z górą”. Chodziłoby o polski sukces. Na razie jednak mój psychiczny stan pozwala mi tylko na wyjazd w niższe góry z przyjaciółmi.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]
Dziennikarz działu krajowego „Tygodnika Powszechnego”, specjalizuje się w tematyce społecznej i edukacyjnej. Jest laureatem Nagrody im. Barbary N. Łopieńskiej i – wraz z Bartkiem Dobrochem – nagrody Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich. Trzykrotny laureat… więcej
Dziennikarz od 2002 r. współpracujący z „Tygodnikiem Powszechnym”, autor reportaży, wywiadów, tekstów specjalistycznych o tematyce kulturalnej, społecznej, międzynarodowej, pisze zarówno o Krakowie, Podhalu, jak i Tybecie; szczególne miejsce w jego… więcej

Artykuł pochodzi z numeru TP 24/2013