Wojny fotoreportera

Właśnie ukazał się pierwszy i jedyny album zdjęć Krzysztofa Millera. Rok po jego samobójczej śmierci.

17.10.2017

Czyta się kilka minut

Samarra, Irak, 1 grudnia 2003 r. / KRZYSZTOF MILLER
Samarra, Irak, 1 grudnia 2003 r. / KRZYSZTOF MILLER

„Fotografie, które nie zmieniły świata” to dzieło jego życia. W obszernym albumie zebrano najważniejsze zdjęcia Krzysztofa Millera, które robił dla „Gazety Wyborczej” od 1989 r. Owoc około 60 wyjazdów reporterskich. Na wojny, ale nie tylko.

Po śmierci jeszcze bardziej obrósł w legendę „fotoreportera wojennego”, lecz nie lubił tej łatki. Mówił, że jest nim tylko wtedy, kiedy jeździ na wojny. Bo fotografował też Polskę. Kiedy proszono go, aby wskazał jedno ulubione zdjęcie, wspominał fotografię pijanego rowerzysty, którą zrobił na drodze Warszawa–Siedlce.

Ale to dzięki zdjęciom z wojen stał się fotoreporterem, którego stawia się wśród najwybitniejszych. Robił je m.in. w Gruzji, byłej Jugosławii, Tadżykistanie, Górskim Karabachu, RPA, Czeczenii, Kongu, Rwandzie, Burundi, Sudanie. Przywoził z wyjazdów niezwykłe zdjęcia, które drukowano na pierwszych stronach. Ale o ile jego pozycja legendarnego fotografa już dawno została uznana, o tyle rzadko mówi się o nim jako wybitnym polskim dziennikarzu. Paradoks? Pytam o to reporterów, którzy towarzyszyli mu najczęściej: Marię Wiernikowską, Wojciecha Jagielskiego i Pawła Smoleńskiego.

Paweł Smoleński: – Powiedzieć o Cezarym Sokołowskim, jedynym polskim fotografie, który zdobył Pulitzera, że jest jednym z najwybitniejszych polskich dziennikarzy, byłoby powiedzeniem nieprawdy. Z Krzysztofem było dokładnie to samo. Tu nie ma sprzeczności. Był jednym z najwybitniejszych fotoreporterów na świecie.

Ale nie dziennikarzem? Przecież w anglo- saskim świecie mediów istnieje określenie photojournalist – foto dziennikarz.

Wojciech Jagielski: – Fotoreporterzy są traktowani jak gorszy rodzaj dziennikarzy. Pisarze niechętnie zaliczają do swojego grona reporterów i wydaje mi się, że my, dziennikarze, mamy coś podobnego z fotoreporterami. Jest wielu dziennikarzy, którzy traktują fotoreporterów jako ludzi od robienia fotografii do tekstów.

Maria Wiernikowska mówi jeszcze dosadniej: – Sygnał do wyjazdu daje pismak i zabiera ze sobą foto pstryka.

Szukał esencji

Najdłużej jeździł z Jagielskim, blisko dwadzieścia lat. Z Marią Wiernikowską jeździł cztery lata, głównie po Kaukazie i byłej Jugosławii (łączyło ich też uczucie). Z Pawłem Smoleńskim najpierw jeździł po Polsce, ale najdłużej pracowali razem w Iraku. W 2003 r. spędzili tam kilkanaście tygodni.

Nie zajmował się logistyką, tym całym skomplikowanym planowaniem, jak dostać się do celu.

– Dopiero później się okazało, że jak trzeba, to Krzysiek sobie świetnie poradzi. Częściej trzeba go było po prostu niańczyć. Kupić mu bilet, doprowadzić go do samolotu, załatwić hotel, przewodnika, tłumacza... Krzysiowi podawało się to na tacy – wspomina Wiernikowska. – Ale na miejscu to on dyktował, jak mamy pracować. Kiedy coś się działo, trzeba było być na miejscu szybko. I w samym centrum wydarzenia. Fotografował krótkim obiektywem, dlatego musiał podchodzić bardzo blisko. A z nim – dziennikarze.

– Krzysiek musiał podejść na wyciągnięcie ręki. A ja – czasami podchodziłem, czasami nie. Mogłem, a czasami nawet musiałem opierać się na relacjach innych – mówi Smoleński. Miller nie mógł.

Zazdrościł Jagielskiemu miejsca, które miał na swoje teksty, i tego, że piszący może w nieskończoność poprawiać i zmieniać efekt swojej pracy, podczas gdy on nie miał takiej możliwości. Miał tylko jedną szansę. Zdjęcie zrobione – i koniec. Reporter za to zazdrościł fotoreporterowi, że gdy ten drugi popołudniami relaksował się w barze, ten pierwszy siedział w pokoju i mordował się nad korespondencją.

Jagielski: – Krzysztof nie przygotowywał się przed wyjazdami. Wiedział, że jeśli jedzie ze mną, to ja mu wszystko opowiem. Czasami jego wiedza była głębsza, czasami powierzchowna, ale nie pamiętam, żeby kiedykolwiek gdzieś jechał bez wiedzy, co jest głównym wydarzeniem. Sam też gadał z ludźmi. Nie był fotoreporterem, który patrzył na świat tylko przez obiektyw.

Kiedy pracował z aparatem analogowym, nie mógł sobie pozwolić na rozemocjonowanie, wyrzucenie kilkunastu klatek na jakąś scenę, jakkolwiek szokującą lub przejmującą. Musiał być oszczędny i rozważny. Szukał esencji wydarzeń.

– Jeśli brał w podróż kilkanaście filmów, to nie mógł ich cudownie rozmnożyć ani kupić gdzieś na rogu. Nawet jak już zrobił zdjęcia, to ktoś mógł je zniszczyć, wyrwać mu film, źle go wywołać. W jednym zakładzie fotograficznym w Peszawarze ktoś poharatał mu film nieczystym koreksem. I te ważne zdjęcia z Afganistanu były nie do wykorzystania. To był dramat – wspomina Jagielski.

Miller i Smoleński jako pierwsi dotarli do Samarry, gdzie doszło do potyczki między Amerykanami a irackimi rebeliantami. Przez wiele godzin byli tam jedynymi dziennikarzami. Później przyjechali zdezorientowani Szwajcarzy, którzy nawet nie mieli jak wziąć tłumaczy, bo bitwa była w piątek, dzień wolny. Po potyczce poszli do szpitala. Tam Miller zrobił zdjęcie postrzelonemu przez Amerykanów chłopakowi. Na fotografii stoi nad nim matka, ubrana na czarno. W geście cichej rozpaczy rozpościera nad synem ręce.

 

– Rozmawiałem z tą kobietą, a Krzysiek robił zdjęcia – wspomina Smoleński. – Nie wytrącał jej ze skupienia. Jego obecność była niewidoczna. Nie było słowa sprzeciwu. Nie pokazał jej zdjęć, które zrobił. Innym czasami pokazywał. Ludzie widzieli, że nie kradł im duszy. Miał takt. Nie pamiętam, by ktoś odmówił mu, gdy robił zdjęcia. Ale też nigdy nie pytał o zgodę. W razie czego rozbrajał, obejmował, mówił w łamanym angielskim albo rosyjskim. To było autentyczne i ludzie miękli.

W kurdyjskim Irbilu zamachowiec wysadził się w kolejce do punktu krwiodawstwa. Zginęło blisko pięćdziesiąt osób. Zdjęcie, które znalazło się w albumie, było najmniej drastyczne, jakie Miller wtedy zrobił. Widać na nim tylko dużą kałużę krwi na żwirowej drodze. A przecież byli jeszcze w kostnicy. Tych zdjęć nie opublikowano.

Zmieniać świat?

Z kim by nie pojechał, bardzo rzadko się rozdzielali. Nie tylko ze względów technicznych – obecności tłumacza czy „robienia” wspólnego tematu.

Wojciech Jagielski: – Na wyjazdach obowiązywała lojalność. Nie przyjaźń, ale lojalność. Nie dopuszczaliśmy żadnych słabości. Bywałem w tym brutalny. Raz zachorował na żółtaczkę, a ja byłem na niego wściekły. Co to znaczy: chorować w pracy? Co ty, przyjechałeś do Afganistanu, żeby chorować?! Byłem na niego tak zły, że przez jakiś czas nie rozmawialiśmy. Mieliśmy układ: nie nawalamy. No i nie szarżujemy – wspomina reporter. Pracowali razem, ale komplementarnie. Nie było między nimi zwierzchnictwa, podporządkowania.

Była za to niepisana zgoda co do rzeczy najważniejszych, mimo że nie rozmawiali dużo o znaczeniu ich pracy. Obaj uważali, że nie towarzyszy jej żadna misja. Nie byli od zmieniania świata, nie po to ktoś ich wysyłał na te wojny – myśleli. Zmienianie świata nie należy do fotografa czy dziennikarza, tylko do tych, którzy patrzą na zdjęcia i czytają artykuły.

W jednym z tekstów z albumu Miller pisze, że to nie on kreował wydarzenia, których był świadkiem, i nie należy mu się nazwanie go sępem, który żeruje na cudzym nieszczęściu. Powtarzał, że to nie do niego należy mieć pretensje o to, co uwiecznił na kliszy. Według swojego postrzegania był jak przekaźnik, posłaniec z aparatem. Jakby mówił: „ja tylko fotografuję”.

Ale zdarzało mu się wyjść z roli obserwatora. Kiedy w 1998 r. byli z Pawłem Smoleńskim w Czarnogórze, Miller ich służbowym samochodem woził Albańczyków, którzy uciekali przez góry przed Serbami. Najpierw zrobił zdjęcia, potem odłożył aparat i pomagał.

Kiedy był ze Smoleńskim w Iraku, ich tłumaczem był młody chłopak, Dżamal Salman. Dżamal wychował się w dzielnicy Dwóch Mieczy, bagdadzkim slumsie. Miał niesamowite dojścia, załatwiał rozmówców, o których Amerykanie czy Brytyjczycy mogli pomarzyć. Był odkryciem Polaków, tylko oni go znali i korzystali z jego usług. Kiedy Miller i Smoleński wrócili do Polski, Dżamal Salman został zamordowany przez dżihadystów. W swojej książce o Iraku Smoleński napisał, że zabili go za zadawanie się z polskimi dziennikarzami.

Maria Wiernikowska: – W Bośni trafiliśmy do obozu, w którym Serbowie przetrzymywali Muzułmanów. Kilkadziesiąt osób, bliżej dwudziestu niż pięćdziesięciu. Byliśmy tam jedyni. W całym regionie nie było dziennikarzy, nie wpuszczano już ich. Spędziliśmy w tym obozie pół dnia. Serbom to się nie podobało. Więźniowie wtykali mi w kieszenie kamizelki listy pisane na sreberku z papierosów. Krzysztof robił zdjęcia. Potem do redakcji zgłosił się człowiek, który podawał się za serbskiego dyplomatę. Powiedział, że po naszej wizycie wszyscy więźniowie zostali zabici. Odebrałam to jako wredną pogróżkę. Jakby ktoś chciał nam powiedzieć, że tak to się będzie kończyło, jeśli będziemy tam jeździć. Wolałam w to nie wierzyć. Ale gdyby to była prawda, część odpowiedzialności byłaby po naszej stronie. Czy dlatego nie powinniśmy jeździć? Może tak, nie wiem. Ale mówienie „ja tylko fotografuję” jest rodzajem ułudy. Jesteśmy odpowiedzialni za drugiego człowieka.

Prawda na zdjęciach

Miller i Jagielski zgadzali się jeszcze co do jednego – że nie ma w dziennikarstwie czegoś takiego jak obiektywizm. W fotografii subiektywny jest dobór miejsca, tematu, a także wrażliwość, która zadecyduje o tym, że fotoreporter nie zrobi zdjęcia, i jeszcze może odwaga, której może zabraknąć. Subiektywny jest też dobór sprzętu. To, jak fotograf ustawi ostrość, jakiego obiektywu użyje – to wszystko wpływa na odbiór fotografii przez widza.

Miller był tego świadomy. Kiedy pytano go o to, czy fotografia może przekazywać obiektywną prawdę, mówił, że właśnie jej jest do tego najbliżej. W jednym wywiadzie zdradził, że robi zdjęcia obiektywem 55 milimetrów, który daje efekt najbardziej zbliżony do pary oczu. Mówił, że stara się być obiektywny w swoim subiektywizmie. Rzadko się słyszy taką deklarację wśród reporterów piszących, którzy często lubią chełpić się swoim subiektywizmem, widząc w sobie artystów dziennikarstwa.

 

Miller odcinał się od artyzmu. Często powtarzał, że jego fotografie są brutalne, chropowate jak punk rock, którego lubił słuchać. W swojej książce zatytułowanej „13 wojen i jedna” napisał, że nie po to gazeta wysyłała go w świat, żeby „kopcił sztukę”. Na wystawach swoich zdjęć – zawsze przypłacał je dużym stresem – mówił, że jego zdjęcia to zwykła „niusówka”, „fotograficzny śmieć”. Poza? Kokieteria?

– Myślę, że mówił tak, bo wiedział, że się temu zaprzeczy. Jednocześnie miał kompleks niedostatecznego warsztatu teoretycznego. Może miał na myśli to, że jego zdjęcia nie były wystylizowane? Czuł niższość wobec tych wszystkich mistrzów, obawiał się porównań. Sprawiał wrażenie pewnego siebie, ale był kruchy, roztrzęsiony, nieśmiały – mówi Jagielski. Być może to dlatego w 2008 r. zapisał się na studia fotograficzne do łódzkiej filmówki. A przecież ledwie kilka lat wcześniej był jurorem w konkursie World Press Photo. Oceniał zdjęcia najlepszych fotoreporterów na świecie.

Fotoreporterowi trudniej jest mówić nieprawdę niż dziennikarzowi, który pisze. Nie skłamie, że był tam, gdzie nie był, nie zamarkuje, że podszedł blisko, nie zmyśli bohatera, nie połączy kilku w jednego. Może za to zdjęcie upozować. Czy zdarzało się to Millerowi?

Jagielski: – Nawet gdyby tak było, tobym o tym nie powiedział. Obowiązywałaby mnie lojalność, przynajmniej ja bym się do niej poczuwał... Nie wiem, nie wydaje mi się – po chwili ciągnie: – Krzysztof miał inny problem. Szczególnie w Afganistanie partyzanci bardzo się ożywiali, kiedy przyjeżdżaliśmy. Są dziennikarze, no to trzeba strzelać. Strasznie się wkurzał, że ci partyzanci uśmiechali się do niego, żeby ładnie wypaść na zdjęciu.

Wiernikowska: – Krzysiek często prosił ludzi, by mu zapozowali. Prosił żołnierzy, by strzelali. Szczególnie kłóciliśmy się o te strzały. Wiadomo przecież, co może być na końcu drogi tej kuli. W Górskim Karabachu pojechał z pijanymi żołnierzami testować nowe armaty i robić im zdjęcia. Spieraliśmy się o to. Przecież dziennikarstwo jest polowaniem na prawdę. Musimy mieć wielkie szczęście, że coś wydarzyło się właśnie wtedy, kiedy nacisnęliśmy na spust migawki. Na jeden z pierwszych wyjazdów pojechaliśmy do Kalwarii Zebrzydowskiej, na pielgrzymkę. Robiąc tam zdjęcia, potrafił zatrzymać rozmodloną babcię idącą na kolanach i poprosić ją, by podniosła oczy wyżej i uniosła różaniec, bo chciał mieć na zdjęciu jej ekstazę. Ale to nie znaczy, że ustawiał wszystkie zdjęcia, oczywiście tak nie było.

Wystarczy na nie spojrzeć, by mieć tego pewność. Jak ustawić zdjęcie, na którym widać czyjąś śmierć, jak to z Gruzji, gdzie rozpędzający demonstrację bojówkarze zastrzelili staruszkę? Jak wyreżyserować walki uliczne na przedmieściach Johannesburga? Jak upozować przerażenie w oczach dzieci-uchodźców z Kosowa?

Ustawianie zdjęć to kontrowersyjny temat wśród fotoreporterów, rodzaj tabu. Ale praktyka jest stara jak sama fotografia wojenna. Po latach wychodziło na jaw, że z pewnością lub bardzo prawdopodobnie ustawiane były najważniejsze fotografie wojenne w historii, począwszy od tej – uznawanej za pierwszą fotografię wojenną – autorstwa Rogera Fentona z wojny krymskiej z 1855 r. (prawdopodobnie), poprzez słynną fotografię upadającego żołnierza na wojnie domowej w Hiszpanii autorstwa legendarnego Roberta Capy, aż po klasyczne zdjęcie żołnierzy Armii Czerwonej zatykających flagę Związku Radzieckiego na zdobytym Reichstagu (obie na pewno). W anonimowej ankiecie przeprowadzonej kilka lat temu przez Uniwersytet Oksfordzki i fundację World Press do przypadków aranżowania fotografii newsowych przyznała się połowa z ponad 1,5 tysiąca biorących udział w badaniu fotoreporterów. Przeciwnicy pozowanych zdjęć porównują je w najgorszym razie do zmyśleń, w najlepszym – do poprawiania rzeczywistości. Czy słusznie? Czy poprosić kogoś o uśmiech, zatrzymać go w pół kroku – to już kłamstwo? A prośba o wystrzał? Pewnie nie da się tego rozstrzygnąć raz dla wszystkich zdjęć. A może lepiej byłoby nazwać to „prawdą upozowaną”, by zapożyczyć jeszcze jedno pojęcie z instrumentarium reportażu pisanego? To kolejna płaszczyzna, na której dwa dziennikarskie sposoby opowiadania o świecie się spotykają. Okazuje się, że reportaż i fotoreportaż mają wiele wspólnego. Jak zawsze – chodzi tu o granice.

Granicą dla Millera na pewno była manipulacja cyfrowa. Lubił opowiadać, że kiedy studiował fotografię na łódzkiej filmówce, odmówił podejścia do egzaminu z Photoshopa, popularnego programu komputerowego do obróbki zdjęć. Napisał referat o tym, dlaczego nie chce się go uczyć. Dostał tróję.

Szychty

Zaczął chorować około 2008 r. Wyjazdy nie były już takie częste, jego życie zawodowe spowolniło. Internet i wszechobecność aparatów zmieniły fotografię. Amatorzy ze smartfonami zaczęli wyprzedzać profesjonalistów, a redakcje miały coraz mniej pieniędzy na podróże.

Zaczęły nawiedzać go sny. Miewał epizody, kiedy zamykał się w domu i długo nie wychodził. W końcu trafił do kliniki, w której leczył się na zespół stresu pourazowego, chorobę żołnierzy. Kilka lat później mówił, że był zbyt arogancki co do własnej głowoodporności.

– Polscy żołnierze stają się kombatantami, gdy pojadą na wojnę trzy razy. Wojtek Jagielski miał 55 takich szycht, większość z Krzyśkiem. Ja pięć, każda z nim. Maria też miała kilkanaście, wiele z nich z nim. Nie ma takiego żołnierza na świecie, który zebrałby tyle doświadczeń, co on – mówi Smoleński.


Czytaj także: Terapia piekłem: rozmowa "Tygodnika" z Krzysztofem Millerem


Spędził w klinice pół roku. Po wyjściu napisał książkę wspomnieniową. Ale zamiast być lekarstwem, praca nad nią budziła wspomnienia. Sięgał po używki. Dalej fotografował, ale już nie wyjeżdżał. Robił zlecenia dla miejskiego dodatku „Gazety Wyborczej”. Czuł się coraz lepiej, znowu chciał gdzieś pojechać. Zapalił się na pomysł wyjazdu do Syrii, który organizowała Janina Ochojska. Miał mu towarzyszyć Paweł Smoleński, ale – jak dzisiaj wspomina reporter – rzecz nie wyszła poza sferę planów.

Lato 2016 r. spędził na pracy nad albumem (skończył pisać teksty). Popełnił samobójstwo 9 września, osiem dni po otwarciu swojej ostatniej wystawy. Śmierć nadała nowe znaczenie jego zdjęciom i słowom, szczególnie tym ostatnim. Bo tak należy traktować też teksty, które napisał na potrzeby tego albumu. Za życia mówił, że chciałby wydać tylko jeden.

Skok

Maria Wiernikowska: – To był początek wojny w Jugosławii. Wszędzie pusto, ludzie siedzieli w schronach. Trafiliśmy na basen z wielką wieżą do skoków. Krzysiek wszedł na nią, wyprężył ciało i wykonał piękny skok. Długo nie wychodził. Zza murku wyszedł facet w mundurze i powiedział, że ten basen jest płytki, nie do skoków. Krzysiek przywalił głową w beton. Trochę tak wyglądało jego życie. Chciał, więc musiał skoczyć. Jest wieża, to się skacze. Tylko, cholera, czasami jest za płytko.©

Korzystałem z książek: „13 wojen i jedna” Krzysztofa Millera, „Irak. Piekło w raju” Pawła Smoleńskiego oraz z artykułu Andrzeja Niziołka pt. „Krzyś” („Press”, nr 10/2016).

 

Zdjęcia pochodzą z albumu Krzysztofa Millera „Fotografie, które nie zmieniły świata”, wyd. Agora SA, Warszawa 2017 r.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 43/2017