Wojna galicyjska

Był to pierwszy konflikt zbrojny odradzającej się Rzeczypospolitej. Stał się także wydarzeniem symbolicznym dla dalszych stosunków narodów polskiego i ukraińskiego.

29.10.2018

Czyta się kilka minut

Na starym rynku we Lwowie: zdjęcie wykonane prawdopodobnie w ostatniej dekadzie listopada 1918 r., gdy siły ukraińskie wycofały się z miasta. / NAC
Na starym rynku we Lwowie: zdjęcie wykonane prawdopodobnie w ostatniej dekadzie listopada 1918 r., gdy siły ukraińskie wycofały się z miasta. / NAC

Czyn Listopadowy: tym określeniem, w Polsce mało znanym, Ukraińcy nazywają to, czego dokonali sto lat temu, 1 listopada 1918 r.

Był to akt powstania narodowego, który ustanowił ich własne państwo, Zachodnioukraińską Republikę Ludową (ZUNR) oraz doprowadził – jeszcze tego samego dnia – do starcia z polskim ruchem niepodległościowym, a w konsekwencji do wojny polsko-ukraińskiej.

Ostatnie dni cesarstwa

W październiku 1918 r. Wielka Wojna – później nazwana pierwszą światową – jeszcze trwała, lecz szala zwycięstwa przechyliła się już na stronę Ententy. Ściślej: jej zachodnich członków, bo Rosja uznała swoją przegraną i jeszcze na początku 1918 r. zawarła odrębny, bardzo niekorzystny dla siebie pokój.

W tamtych jesiennych dniach Niemcy zachowywały jeszcze szanse na pokój honorowy. Natomiast rozpad monarchii austro-węgierskiej był przesądzony i wszyscy o tym wiedzieli. Karol I, cesarz koronowany ledwie dwa lata wcześniej, nie miał autorytetu poprzednika, Franciszka Józefa. Nie miał też pomysłu na ocalenie monarchii. Zresztą być może niezbyt mu na tym zależało – inaczej niż na zakończeniu wojny. Chciał pokoju. Był człowiekiem głęboko wierzącym, człowiekiem modlitwy – co uznał Kościół, beatyfikując go w 2004 r. Ale nie był przywódcą na czas kryzysu, gdy nieraz trzeba szybciej działać, niż myśleć.

16 października 1918 r. Karol I wydał proklamację zapowiadającą przebudowę Austrii (ale nie całych Austro-Węgier; Królestwo Węgier miało własny ustrój) w monarchiczną federację. Akt ten był spóźniony o dobrych 20 lat. Taka reforma mogłaby się powieść pod ręką Franciszka Józefa I – władcy powszechnie poważanego (nawet jeśli z uśmieszkiem) – ale nie za rządów jego następcy i nie po przegranej wojnie. A także – nie po ogłoszeniu przez prezydenta USA Woodrowa Wilsona preliminariów pokojowych, proklamujących zasadę samostanowienia narodów, rozumianych jako zorganizowane politycznie wspólnoty etniczno-historyczne. I nie po rewolucji rosyjskiej, a w przeddzień niemieckiej, które odrzuciły monarchię jako podstawę ładu politycznego.

Ukraińcy galicyjscy (haliccy) zareagowali jako pierwsi.

Już trzy dni po cesarskiej proklamacji ich politycy powołali Ukraińską Radę Narodową (ciało, które można określić jako komitet organizacyjny nowego państwa i jego tymczasowe władze), a podczas wielkiego wiecu we Lwowie proklamowali Zachodnioukraińską Republikę Ludową (ZUNR). Deklarując jeszcze – może z ostrożności, a może z lojalności – zachowanie federacyjnego związku z cesarstwem.

Zaraz potem ukraińskie kierownictwo polityczne zaczęło przygotowywać się do faktycznego przejęcia władzy we wschodniej części Królestwa Galicji i Lodomerii – jak nazywała się oficjalnie austriacka prowincja popularnie zwana Galicją. Zaplanowano je na 3 listopada. Zachodnioukraińska Republika Ludowa miała objąć wschodnią część Galicji, w której przeważała ludność ukraińska: po linię Sanu, mniej więcej do Jarosławia.

Republika zgłosiła też pretensje do Łemkowszczyzny (pas Karpat sięgający Krynicy), a także do węgierskiego Zakarpacia i północnej Bukowiny. Ale były to tylko dyplomatyczne ozdobniki: w ówczesnych warunkach komunikacyjnych bez opanowania etnicznie polskiego Podkarpacia z Tarnowem, kontrola nad Łemkowszczyzną była niewykonalna. Zresztą ziemie te nie miały znaczenia gospodarczego i wojskowego. Nieco większe było znaczenie Zakarpacia i Bukowiny, ale i ich los miał trzeciorzędne znaczenie. Liczyła się Galicja (po ukraińsku: Hałyczyna) – obszar, który rzeczywiście mógł stać się podstawą państwa.

Społeczeństwo pełnowymiarowe

Powstające państwo ukraińskie miało całkiem solidne podstawy. Austria była – jak na standardy epoki – krajem demokratycznym i praworządnym (Węgry znacznie mniej). A choć autonomia Galicji służyła głównie Polakom, to także Ukraińcy i Żydzi mogli rozwijać własne organizacje: oświatowe, kulturalne, gospodarcze (spółdzielczość), trzeźwościowe (głównie pod patronatem Kościoła), sportowe, polityczne, a nawet paramilitarne. Wielu Ukraińców pracowało w urzędach państwowych, w adwokaturze, służyło w policji, zdobywało stopnie oficerskie w wojsku.

W ten sposób w Galicji Wschodniej powstało pełnowymiarowe ukraińskie społeczeństwo obywatelskie, choć z niewielkim udziałem mieszczaństwa. Jego politycznym reprezentantem były liczne partie polityczne, o orientacji narodowo-demokratycznej lub socjaldemokratycznej.

Około roku 1914 społeczeństwo to było zasadniczo zgodne co do tego, że Ukraińcy galicyjscy chcą żyć we własnym państwie – czy to autonomicznym w ramach Austrii (choć nie w ramach wspólnego z Polakami cesarskiego kraju koronnego), czy też, jeśli okaże się to możliwe, państwie niepodległym. Było też ono zgodne co do tego, że Ukraińcy „austriaccy” i „rosyjscy” stanowią jeden naród, który powinien się zjednoczyć. Wcześniejsze tendencje do tworzenia narodu „austroruskiego” – albo do uznania Ukraińców galicyjskich za część narodu wielkoruskiego – wegetowały już na marginesie życia narodowego.

Groby polskich uczestników walk o Lwów na cmentarzu Łyczakowskim, lipiec 2017 r. / FOT. WOJCIECH PIĘCIAK

Powstająca Republika miała być państwem narodowo-demokratycznym, trochę podobnym do tego, jakie postulowała polska endecja (wpływ polskich dyskusji politycznych z przełomu wieków XIX i XX na rozwój ukraińskiej świadomości politycznej był w ogóle ogromny). I takim państwem – sprawnym i rządnym – się stała, choć na niewiele ponad pół roku.

Czyn Listopadowy

Polacy działali wolniej.

Polska Komisja Likwidacyjna – organ, który miał przekształcić Galicję w część Królestwa Polskiego, odtworzonego z woli cesarzy Niemiec i Austrii w listopadzie 1916 r. – powstała dopiero 28 października 1918 r. I to nie we Lwowie (stolicy Galicji), lecz w Krakowie. Dopiero trzy tygodnie po proklamowaniu niepodległości tegoż Królestwa przez jego Radę Regencyjną (stało się to 7 października) – oraz dopiero 10 dni po proklamowaniu ZUNR.

31 października Polacy podjęli akcję powstańczą, przejmując władzę w Krakowie, Tarnowie i innych ośrodkach Galicji Zachodniej. Jednak celem Polskiej Komisji Likwidacyjnej była kontrola nad całą Galicją aż po Zbrucz – do 1914 r. rzekę graniczną między Austrią i Rosją.

Ogłoszony przez Komisję zamiar przeniesienia 1 listopada swej siedziby z Krakowa do Lwowa spowodował przyspieszenie akcji ukraińskiej. Kierownictwo ZUNR nie mogło dopuścić, aby austriacki gubernator Galicji przekazał władzę nad całą prowincją Polakom, aby we Lwowie zainstalowało się polskie centrum polityczne. Nocą z 31 października na 1 listopada przedstawiciele ZUNR – wspierani przez nieliczne pododdziały austriackie złożone z Ukraińców – przejęli władzę we Lwowie z rąk austriackich. Było to – zrazu bez­krwawe – powstanie, które w historii Ukrainy zyskało nazwę Czynu Listopadowego.

Pomnik poległych żołnierzy ukraińskich na cmentarzu Łyczakowskim, lipiec 2017 r. / FOT. WOJCIECH PIĘCIAK

Polskie organizacje polityczne i wojskowe (jedne i drugie obecne głównie we Lwowie, a niemal nieobecne na wschodnio­galicyjskiej prowincji) były kompletnie zaskoczone. Jedynie we Lwowie już 1 listopada po południu Polacy wzniecili kontrpowstanie, które przeszło do historii jako Obrona Lwowa. W podkarpackim Borysławiu i Stryju grupy Polaków stawiły opór, lecz Ukraińcy stłumili go po kilku dniach. Tak zaczęła się wojna.

Bój o Galicję

W tamtych dniach na terenie wschodniej i zachodniej Galicji nie było pełnowartościowych austriackich jednostek, lecz tylko bataliony zapasowe poszczególnych pułków, a także oddziały wartownicze, kwatermistrzowskie etc. Ich wartość bojowa była znikoma: 1 listopada w Galicji Wschodniej większość Polaków z tych oddziałów dała się Ukraińcom rozbroić bez oporu, a większość Ukraińców z tych oddziałów... rozeszła się do domów.

Owszem, po paru tygodniach lub miesiącach lwia część jednych i drugich stanęła w szeregach armii swych nowych państw. Ale wtedy, na początku listopada, w momencie ich powstawania, nie myśleli oni o walce – mieli dość wojowania. Również jedyna zwarta jednostka ukraińska – brygada Strzelców Siczowych, stacjonująca w Czerniowcach (a więc poza Galicją, choć u jej bram) – nie kwapiła się do boju: zamiast już 1 listopada (taki otrzymała rozkaz od władz ukraińskich), przybyła do Lwowa koleją dopiero 3 listopada, gdy na stłumienie polskiego powstania w zachodniej części miasta było już za późno.

11 listopada zdecydowane natarcie polskiej grupy odsieczowej – sformowanej przez PKL – wyparło Ukraińców z Przemyśla. Choć mosty na Sanie dostały się w polskie ręce nieuszkodzone, a Ukraińcy praktycznie nie bronili linii kolejowej Przemyśl–Lwów, zgrupowanie to uderzyło na Lwów dopiero po dalszych 10 dniach. Osiągnęło taktyczny sukces, który w strategiczne zwycięstwo przekształciło... ukraińskie dowództwo: choć miało widoki na skuteczne przeciwnatarcie, zarządziło odwrót swych sił, oddając miasto Polakom.

W tej fazie wojny Ukraińcy mieli wyraźną przewagę, ale nie potrafili działać zdecydowanie i nieszablonowo. Nie rozumieli, jakie znaczenie polityczne i psychologiczne ma panowanie nad Lwowem. Liczyli też na korzystne dla nich decyzje konferencji pokojowej (Ententa ogłosiła, że ma wyłączne prawo decydowania o losie terytoriów państw pokonanych, a więc także Austrii).

Tymczasem Polacy – nie tylko w Galicji – tworzyli fakty dokonane, których alianci zachodni nie będą mogli potem zlekceważyć. W efekcie Ukraińcy stracili czas, a z nim – przewagę militarną.

Pod koniec listopada zaczął się czas „walk okopowych”. Obie strony wykorzystały go na budowę sił zbrojnych z prawdziwego zdarzenia. Misje pokojowe Ententy spełzły na niczym – dla obu stron panowanie nad Lwowem było nienegocjowalnym warunkiem.

Warto dodać, że w oczach Francji Polska była państwem bardziej przewidywalnym, a więc lepszym gwarantem inwestycji, jakie kapitał francuski poczynił jeszcze przed 1914 r. w drohobyckim zagłębiu naftowym (Austro-Węgry były wówczas jednym z największych producentów ropy na świecie).

Gdy wiosną 1919 r. Wojsko Polskie uderzyło na wschód, ukraińskie siły zbrojne (Armia Halicka) musiały ulec przewadze liczebnej i technicznej. Wprawdzie w czerwcu – gdy dowództwo polskie odwołało z frontu najlepsze jednostki w związku z ultimatum Ententy, mającym wymusić przyjęcie przez Niemcy warunków traktatu pokojowego – Ukraińcy podjęli brawurowe przeciwnatarcie, zwane Ofensywą Czortkowską (w ten sposób zresztą ZUNR ostatecznie zrujnowała swe stosunki z Ententą: obiektywnie rzecz biorąc, ta akcja wspierała Niemcy). Ale ostatecznie ulegli i wycofali się za Zbrucz, na „rosyjskie” Podole. Pobici, lecz nie rozbici, wciąż zdolni do walki.

Połowiczne zjednoczenie

W chwili powstania ZUNR w Kijowie władał jeszcze hetman Skoropadski [patrz „TP” 44/2018 – red.], ale Haliczanie – orientujący się na Ententę – nie chcieli się z nim wiązać. Dopiero po odtworzeniu Ukraińskiej Republiki Ludowej Kijów i Lwów wynegocjowały zjednoczenie obu państw ukraińskich, uroczyście ogłoszone w Kijowie i Stanisławowie (ówczesnej siedzibie władz ZUNR) 3 stycznia 1919 r.

Nie było to zjednoczenie „organiczne”: Galicja Wschodnia miała zachować szeroką autonomię jako Zachodni Okręg Ukraińskiej Republiki Ludowej (ZOUNR). Do rzeczywistego zjednoczenia nigdy nie doszło: zbyt wielkie były różnice między chaotyczną władzą i wojskowością Naddnieprzan a twardą dyscypliną i dobrą organizacją Haliczan, między socjalistycznymi rojeniami pierwszych a narodowo-demokratycznym realizmem drugich, wreszcie między celami politycznymi: odzyskaniem władzy w Kijowie i odzyskaniem galicyjskiej ojczyzny.

Latem 1919 r. siły UNR, przypierane przez bolszewików do Zbrucza, stały w obliczu zagłady. Pojawienie się na kontrolowanym przez nie terytorium wyczerpanej, ale wciąż silnej Armii Halickiej uratowało Republikę, a kierownictwo ZOUNR i jej wojsko bez wahania podporządkowały się Dyrektoriatowi (centralnej władzy UNR) – i z dnia na dzień przeszły z odwrotu do natarcia, aby już 30 lipca, dwa tygodnie po przejściu Zbrucza, odbić Kijów. Ale nawet wtedy nie doszło do scalenia struktur wojskowych i politycznych.

Gdyby w tym czasie za Zbruczem stali już bolszewicy (lub biali Rosjanie Denikina), Haliczanie broniliby się przed Polakami zapewne twardziej, a ich pokonanie kosztowałoby Polskę więcej trudu i krwi. Ale też w takim wypadku wojna galicyjska zakończyłaby się jakimś aktem formalnym, choćby kapitulacją, a nie faktem dokonanym – w postaci wyparcia wroga z terytorium, o który toczyła się wojna.

Haliczanom przyszło potem walczyć z białymi i czerwonymi Rosjanami, przejść katastrofalną epidemię tyfusu zimą 1920 r., skapitulować przed Denikinem, a potem przejść na stronę bolszewików (w sytuacji ostatecznej, gdy Rumuni rąbali lód na Dniestrze, by nie przyjąć kapitulacji wojsk ukraińskich i nie musieć ich internować), aby wreszcie wiosną 1920 r. wrócić pod ukraińskie sztandary Petlury...

Ale były to już tylko strzępy tej najlepszej armii, jaką miała Ukraina przed rokiem 1914. Jej żołnierze czuli się zdradzeni i opuszczeni: mocarstwa zachodnie nie uznały jej państwa, a w umowie z Polską w 1920 r. UNR oficjalnie zrezygnowała z Galicji Wschodniej.

Po wojnie

Pierwsza wojna odrodzonej Rzeczypospolitej – po Wielkim Powstaniu roku 1918, a przed starciem z bolszewicką Rosją – była zacięta, lecz niezbyt krwawa: po stronie polskiej zginęło ok. 10 tys., po ukraińskiej ok. 15 tys. żołnierzy.

Była też – nawet jak na ówczesne stosunki – dość rycerska, toczona w dużej mierze przez niedawnych towarzyszy broni z frontów Wielkiej Wojny. Także sporadyczne represje wobec ludności cywilnej i ekscesy, których dopuszczali się żołnierze obu stron, mieściły się w ówcześnie akceptowanych normach. Rzeczpospolita nie uznała wprawdzie ZUNR, ale w jej armii widziała pełnoprawną stronę wojującą, a z władzami Republiki zawierała liczne porozumienia w sprawach humanitarnych, zwłaszcza sytuacji rannych i jeńców.

Wojnę jednak zakończył fakt dokonany, a nie porozumienie pokojowe lub choćby formalna kapitulacja, i miało to fatalne skutki. Podobnie jak to, że decyzję o losie Galicji Wschodniej podjęli nie Polacy i Ukraińcy, lecz mocarstwa zachodnie – przyznając dopiero w lutym 1923 r. Polsce prawa suwerenne do tego terytorium. Do tego czasu było ono zatem formalnie pod polską okupacją, choć Warszawa traktowała je już jako integralną część kraju (m.in. znosząc w 1922 r. stan wyjątkowy, wprowadzony jeszcze w 1914 r.).

Emigracyjny rząd ukraiński uznał decyzję Rady Ambasadorów, rozwiązując się po jej ogłoszeniu. Jednak ukraińskie społeczeństwo obywatelskie Galicji nie chciało jej uznać. Podczas wielkiego (50 tys. uczestników) wiecu we Lwowie 18 marca 1923 r. jego przywódcy ogłosili, że tej decyzji nie uznają, i że w ich oczach Hałyczyna pozostaje terytorium okupowanym. Przekreśliło to ostatecznie perspektywy wprowadzenia formalnej autonomii regionu.

To prawda, że Polska nie chciała przyznać praw autonomicznych Galicji Wschodniej, podobnie jak żadnej innej części kraju (autonomia Śląska została narzucona z zewnątrz). Ale ukraińskie elity też nie chciały oficjalnej autonomii. Odrzucały związek z państwem polskim i podjęły budowę autonomii nieoficjalnej i antypaństwowej.

Szły nowe czasy. Dążenie do kompromisu rugowała cyniczna zasada „im gorzej, tym lepiej”: im więcej ucisku, tym bliższa rewolucja (narodowa lub klasowa). Wraz z jej ekspansją rozwijały się nowe nacjonalizmy, już nie – jak przed Wielką Wojną – w zasadzie demokratyczne, lecz radykalne, faszyzujące. Nie tylko wśród galicyjskich Ukraińców, ale wśród nich z wielką intensywnością.

Mity założycielskie

Obrona Lwowa i Czyn Listopadowy – to samo wydarzenie, ale widziane z dwóch różnych stron – stało się dla obu narodów częścią ich mitów narodowych, ważnym elementem edukacji patriotycznej.

Bez kultu Orląt Lwowskich nie byłoby pokolenia Kolumbów, to jasne. Jednak o tym, jak to wyglądało w polskiej narracji, napisano już wiele. A jak to wyglądało po drugiej stronie barykady (bo po 1919 r. nasze narody, przynajmniej w tym regionie, dzieliła już barykada)?

Chyba najważniejsze jest to, że przez szeregi Ukraińskiej Armii Halickiej przewinęło się prawie 100 tys. ludzi: mniej więcej jeden na 40 ukraińskich mieszkańców prowincji. Praktycznie w co piątej rodzinie był weteran tej armii. Po wojnie to oni zdominowali ukraińskie instytucje narodowe, zastępując aktywistów z poprzedniego pokolenia. I wychowując kolejne pokolenie.

A wychowywali je w duchu nieubłaganej wrogości do Polski i mocarstw zachodnich (oprócz Niemiec), które odebrały Ukrainie należne im państwo. W duchu nie tyle pamięci o bohaterskich czynach, co pragnienia odwetu za doznaną klęskę. Także w przekonaniu, że to oni, Haliczanie, są prawdziwymi Ukraińcami, jedyną nadzieją całego narodu na odrodzenie.

Taki był owoc zderzenia halickich żołnierzy i polityków z naddnieprzańską anarchią, socjalizmem i rosyjskojęzycznością kijowskich elit. To przekonanie napędzało ukraiński ruch nacjonalistyczny następnych dziesięcioleci, a jego pozostałości można spotkać także dziś.

Pokłosie

Niepodległa Polska honorowała swych poległych w walce o Galicję Wschodnią, m.in. wznosząc monumentalny Cmentarz Obrońców Lwowa. Ale uznawała też prawo wspólnoty ukraińskiej do honorowania własnych poległych. W licznych miejscowościach Ukraińcy sypali kopce, poświęcone pamięci Strzelców Siczowych i armii ZUNR – czasem ku czci poległych w danym miejscu, a częściej symboliczne. Na nagrobkach poległych i zmarłych później żołnierzy powszechnie umieszczano tryzuby, herb państwa ukraińskiego.

Większość tych kopców przetrwała panowanie sowieckie, choć pozbawiona krzyży i tablic pamiątkowych; te przywrócono w niepodległej Ukrainie. Dziś na niektórych z nich pojawiają się nowe tablice, poświęcone UPA (są też nowe kopce, poświęcone wyłącznie tej formacji).

W okresie międzywojennym na lwowskim cmentarzu Janowskim, w wyodrębnionej kwaterze, pochowano 648 żołnierzy ukraińskich, poległych głównie w walkach o Lwów. W latach 30. nad ich grobami postawiono jednolite okazałe krzyże. W 1971 r. władze sowieckie zniszczyły je buldożerami (w tym samym czasie, co polski Cmentarz Obrońców Lwowa), a teren przeznaczyły pod nowe pochówki. Te okazały się na tyle płytkie, że nie naruszyły żołnierskich. W połowie lat 90. nowe pochówki przeniesiono na inne miejsce, odtwarzając przedwojenny wygląd kwatery.

Tak więc polscy i ukraińscy obrońcy Lwowa – bo w tamtym starciu obie strony były tak powstańcami, jak i obrońcami – mają dziś godne miejsce spoczynku w mieście, które kochali: na różnych cmentarzach, nie wchodząc sobie w drogę. Jedni i drudzy zasługujący na wdzięczną pamięć potomnych. ©

Autor jest emerytowanym ekspertem Ośrodka Studiów Wschodnich im. Marka Karpia. Autor książek na temat dziejów Ukrainy.

Dziękujemy, że nas czytasz!

Wykupienie dostępu pozwoli Ci czytać artykuły wysokiej jakości i wspierać niezależne dziennikarstwo w wymagających dla wydawców czasach. Rośnij z nami! Pełna oferta →

Dostęp 10/10

  • 10 dni dostępu - poznaj nas
  • Natychmiastowy dostęp
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
10,00 zł

Dostęp kwartalny

Kwartalny dostęp do TygodnikPowszechny.pl
  • Natychmiastowy dostęp
  • 92 dni dostępu = aż 13 numerów Tygodnika
  • Ogromne archiwum
  • Zapamiętaj i czytaj później
  • Autorskie newslettery premium
  • Także w formatach PDF, EPUB i MOBI
89,90 zł
© Wszelkie prawa w tym prawa autorów i wydawcy zastrzeżone. Jakiekolwiek dalsze rozpowszechnianie artykułów i innych części czasopisma bez zgody wydawcy zabronione [nota wydawnicza]. Jeśli na końcu artykułu znajduje się znak ℗, wówczas istnieje możliwość przedruku po zakupieniu licencji od Wydawcy [kontakt z Wydawcą]

Artykuł pochodzi z numeru Nr 45/2018